Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 062.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciepłego, bo w pole potrzeba. Gdy Bóg da siądę w Krakowie na zamku, zapłacę ci za gościnę. Kury pieją, niewiem drugie czy trzecie, jechać czas, ranek chłodny — co ciepłego — żywo! Dobrze, że wicher przycichł. Z gorącą strawą nie rychło się spotkamy.
— Panie miłościwy — zamruczał Topor — dopóki mrok jeszcze, do Balic bezpiecznie dostać się możecie. Sam poprowadzę was. Spoczniecie u mnie, nikt was szukać tam nie będzie i nie zdradzi.
— Bóg płać! — odparł Łoktek zimno. — Spocząłem już, to dosyć, na dłuższe odpoczywanie czasu nie mam. Jechać trzeba.
Spojrzał na swoich.
— Konie? nie głodne?
Jeden z ludzi skinął głową. U ognia grzało się coś w garnuszku. Zbita i Zbyszek pośpieszali. Mały pan opończą potrząsał, poprawiał ją, ociągał, na Topora zasmuconego już ani patrząc. Ten stał upokorzony odprawą, ale mówić już nie miał co, wyczerpał wszystko.
Książe jakby na przekorę, jeszcze mu rzucił.
— Przy zdarzonej zręczności, Mieczyku, dajcie Boskowiczowi dobrą radę, powiedzcie mu, by darmo ludzi nie męczył posyłając w pogoń za mną — żyw się ja schwycić nie dam...
Raz mnie zdradziecko, niepoczciwe Czechy porwały i do sromotnego oprzysiężenia się i pod-