Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 037.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niał się trochę zrazu, potem napój przyjął i wąsy po nim otarłszy, trochę czoło rozchmurzył.
Ze szczęśliwego usposobienia korzystając, gospodarz śmielej się coraz ku niemu przysuwał.
— Mówcie sobie co chcecie — rzekł — musi coś pilnego być, kiedy was na noc w burzę rozsyłają po drogach i lasach. Ludzie jakieś brednie plotą, a wy im wierząc i sami pokoju nie macie i drugim go nie dajecie. U nas tu o niczem nie słychać.
— Ludzie plotą bajki albo i nie bajki — odmruknął Czech — kto to wie? Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Na zamku coś wiedzieć muszą, kiedy nas na wszystkie strony, pod Sącz, pod Wiślicę i ku Ojcowu rozpędzono.
— No? a kogóż się boicie? — pytał Suła.
— My? nie bojemy się nikogo — rzekł dowódzca — ale po co warchoły mają ludzi niepokoić?
— Jakie warchoły? — nalegał stary.
Czech się obejrzał.
— Cóż? niceście nie słyszeli?
— W kącie siedząc, zkąd ja co mam słyszeć? Nie wiem nic.
— At, plotą — dodał Czech pogardliwie — że to małe książątko, co to było przepadło, Władek Łokieć z mysiej jamy się znowu dobył.
Ramionami dźwignął uśmiechając się.
— U was — mówił — człowiek nowy czy