Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 025.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dowiedzą o tym swym zmartwychwstałym Łoktku, spokoju mi o niego nie dadzą. Dla tegom u Szeluchy od jednego do drugiego chodził nastawując uszu, — ale bredzą, każdy co innego. —
— A prawże mi co gadają?
— Każdy swoim smakiem — śmiał się Marcik. — Jedni jak ja drwią i wiary nie dają, drudzy gotowi by iść tropić, aby Czechom wydać za pieniądze...
— To łajdaki są i zbóje — krzyknął głośno oburzony Zbyszek — psy niepoczciwe, dałbym je wywieszać!
— Niektórzy pomrukiwali, że go widziano w okolicy kędyś niedaleko — ciągnął Marcik. — Mówią, że po dworach do ziemian zaglądał około Ojcowa, do tych, co mu dawniej sprzyjali i chadzali z nim. Ci go pono przyjmują ni źle, ni dobrze — goszczą, karmią, przez zęby coś cedzą, a z pomocą — nie radzi.
— Tacy oni wszyscy, tacy! — westchnął Suła. Im i Czech dobry i Niemiec dobry, a gdyby Tatar przyszedł panować i temuby się kłaniali. — Co im!
— A ja sobie mówię — słyszysz Marcik — ten mały był dla nas na pana stworzony! Z nim ksiądz, ziemianin, chłop, najlichsza gadzina rozmówić się mogła, zrozumiał każdego, nie przegnał precz nikogo! To był pan — nasz!
On tej biedy pod czas zażywał co i my wszyscy!