Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom II 033.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

od nieprzyjaciół dzień i noc pilnować się trzeba. Spasają, rabują i kradną...
Jużeśmy tego Dygasa co tu dawniej siedział sołtysem zrobili i kawał gruntu dali za to, ale ni on ni my z niemi nie poradzim...
Zasypała go matka pytaniami, przerywając je narzekaniem na biedę swoją.
Marcik rozpatrywał po kątach. Ubogo było! Wszystko znowa od siekiery ciosane, jeszcze prawie wyschnąć nie miało czasu. Ławy, stół, police, ognisko licho były postawiane — ciasnota i niewygoda.
— Ale, swój dach! — mówił sobie Marcik. — Nie wypędzi nikt, i nikomu się kłaniać nie trzeba.
Rozpoczynała Zbita opowiadanie szerokie o tem, co oni tu wycierpieli w szałasie, nim dworek się pobudował — na wozie, pod namiotem, w szopce przesiadując, jak zakładając dom czarną kurę zabili starym obyczajem, pierwszą ją wpuściwszy do zrębu — gdy wpadł Zbyszek jak oszalały z radości i nuż syna ściskać a całować...
Prawdą było, że stary odżył, utył, choć posiwiał więcej, a twarz mu się jak zmarzłe jabłko pomarszczyła.
Był teraz gadatliwszy a żwawszy.
W pierwszej chwili wszyscy mówić chcieli, nikt nie słuchał, ale radowali się wszyscy, sług nie wyjmując.
Zbyszek chwalił się tem czego on dokazał —