Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom II 032.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drzwi jedne, a z obu stron jedno i dwa okienka. Szopy wszystkie z chróstu były plecione, niektóre mierzwą poohacane, inne polepione gliną. Stała w pośrodku studnia z żórawiem, a przy niej żłób na palach... Wrota kryte wiodły w podwórko.
Marcik się uradował — wszystko to jego było, wszystko i czterej osadnicy podedworem a może więcej gdzie w lesie.
Czeladź, którą z sobą miał otworzyła mu wrota wprzódy nim kto wyszedł ze dworu. Dopiero gdy te zaskrzypiały, Chaber się pokazał w progu, krzyknął radośnie i zniknął.
Za nim w białej namiotce wybiegła stara Zbita, wołając już syna po imieniu. Zbyszka tylko nie było.
Zsiadł albo raczej skoczył Marcik biegnąc do matki, a o ojca dopytując, bo go strach ogarnął.
— Tylko co nie widać gdy wróci — zawołała Zbita wesoło. — Ho! ho! ani go poznać tak tu odmłodniał! On, co bywało pół dnia u ognia siedzi, ani go napędzić aby koni poszedł zobaczyć, teraz całe dnie po lasach się tłucze, łąk pilnuje, stadka dogląda — i tych nieszczęsnych chłopów, z którymi skaranie Boże!
— Dobrze że i tacy są! — zawołał Marcik.
— Kto wie czy lepiejby nie było ich nie mieć — poczęła matka. — Wiadoma rzecz, że dobry człek nie rad się ruszy z kąta, a ci co się do nas przybłąkali, obieżyświaty i złodzieje, że od nich jak