Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 050.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spozierali z ukosa na królewicza, a Starża rzekł w końcu:
— Po tém, coście wy od opata słyszeli i ja się trwożyć będę. Bogiem a prawdą, ten syn królewski do serca mi nie przystał. Suknia zakonna nie uczyniła go lepszym, choć na rozumie i języku mu nie zbywa.
Przysłuchajmy się im — Czech wtrącił.
— Dzieckiem jest jako oni wszyscy po klasztorach, po wielkiéj niewoli bryka człek jak źróbek, którego na łąkę wypuszczą.
— Prawdęś rzekł — potwierdził Dobek. — Nie łapmy ryb przed niewodem!!
I zbliżył się do wesołego kółka, które Zbigniewa otaczało.
Właśnie stoły dla gości zakonni braciszkowie przygotowywali do wieczerzy, gdy Dobek ze Starżą podeszli do królewicza, który odziany w szaty nowe, pysznił się niémi. Siedział na ławie, dumnie spoglądając na braciszków, niedawno towarzyszów swych, z obawą jakąś rzucających nań przestraszone wejrzenia. Przeistoczenie to człowieka, którego wczoraj sądzili, już na wieki obleczonym suknią i ślubem, budziło w nich myśli trwożne. Wedle ich pojęć zgubionym był i zaprzedanym nieczystéj sile. Z poszanowaniem podnieśli z ziemi podartą suknię zakonną, którą Zbigniew zdeptał nogami, i jeden z nich wyniósł ją co prędzéj z foresterium. Na twarzy pozostałych