Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 079.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się kochał, i ta najpiękniejszą, choćby najdroższą być musiała.
W namiocie jego nie widać téż było ani opon kosztownych, ani drogiego sprzętu wiela, ani co by do rozpieszczenia się przy spoczynku służyć mogło.
Po kątach tylko porozrzucany błyszczał oręż wszelaki. Musiał król zawsze mieć zapaśnych zbroi kilka dla wymiany, bo siebie i pancerza nie żałował, a bez miary go na nim psowano, i lżejszego uzbrojenia podostatkiem, wreście coś na okaz i przyjęcie ludzi, gdy wystąpić potrzeba było okazale. Tak samo mieczów do wyboru lik był wielki, a wożono je za nim, gdy na bitwę wychodził, aby zawsze miał świeże pod ręką.
Stali Skarbimierz i Żelisław przy nim, bez oka jeden, bez ręki drugi, oba bohaterskiéj postawy ludzie, ale ich Bolko przechodził twarzy wyrazem, całą osobą swą, w któréj króla, pana, wodza i rycerza widać było. Nie takiego co się nim okazać chce, aby mu się ludzie kłaniali, ale który z Bożéj łaski, w pocie czoła, krwią się dorobił wielkości swéj i mimo swéj wiedzy, wielkim jest.
Powaga w nim była z prostotą, majestat z chrześcijańską połączony pokorą. Nieznany człek spotkawszy go, uchylał głowę przed nim, wybranego czując.
— Miłościwy panie — odezwał się Żelisław Złota-Ręka — spocznijcie już. Pora spóźniona.