Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom II 019.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ledwie się za nim drzwi zamknęły, a ów królewicz tak nieszczęśliwy zmienił się w zuchwałego młokosa, jakim był przedtém. Zahoń stojący w kącie osłupiał.
Twarz Zbigniewa rozmaszczyła się, oczy przymrużyły szydersko, usta otwarły uśmiechem, ukazał na drzwi i zatarł ręce.
Zahoń proste chłopię z uwielbieniem był dla swego pana, który tak sztucznie mienić się umiał, popatrzał nań i poszedł w swój kąt rozmyślać nad tą dziwną naturą pańską.
Drugiego dnia już na mszę ranną pozwolono Zbigniewowi do kościelnéj kaplicy.
Czcigodny starzec arcybiskup Marcin, wedle dawnego kościelnego obyczaju, na biskupim tronie siedział za ołtarzem i tejże mszy przez kapelana swego odprawianéj słuchał. Zbigniew w owym brudnym kożuszku, w ladajakich chodakach, z włosami odrosłemi, które mu się w nieładzie jeżyły na głowie, blady, wymęczony, stał nieszczęśliwy widokiem swym istotnie serce mogąc litościwe poruszyć.
Było to przecież królewskie dziecię! — Arcybiskup Marcin znanym był z wielkiego miłosierdzia i cnoty chrześciańskiéj. Ujrzawszy tę królewską krew w takiéj poniewierce i poniżeniu, zapłakał nad losem biednego więźnia, — słyszał już o nim od staruszka O. Laurentego, który wprost doń wczora poszedł, niosąc mu obraz téj niedoli i skruchy.