Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 183.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na nich wiatry zasiewały zioła i krzewy, które się czepiały boków, wpijały w nie korzeniami i zawieszone na pół w powietrzu, bujały, rosnąc na łasce wichru i słoty. Niekiedy odrywał się kawał parowu i bryłami spadała glina z krzewami w łożysko.
Wiosenne wody czyściły tę głębię i zarośla nowe niszczyły, tylko górą silniejsze krzaki gęsto zbite, opierały się wiatrom i wodzie, zwieszając po nad wąwozem.
Ciemno było i we dnie na dnie jego, bydło szukało tu schronienia w południe, ludzie wypoczywać chodzili. Niejeden włóczęga, co po miasteczku nocą plądrował, na dzień się w te gąszcze zaszywał. Gdy słońce zapadło, każdy mijał wąwóz pospiesznie. Bywało rozbijano w nim często, a kupki kamieni i gałęzi świadczyły o dawnych morderstwach.
Tego wieczora też gałęzie tarnu i leszczyny i głogów jakoś szeleściały dziwnie, jakby się ludzie, nie zwierz, przebijali między niemi.
Gdy Plersch z miasteczka szedł na chutor, krok w krok za nim od dworku Zamysłowskich przesuwał się Maksym niepostrzeżony. Doszedł on był, że Sydorowa do tego domu chodziła, i tam się domyślał nieprzyjaciela, więc na wychodzącego czatował.
Dzień był jeszcze wielki, gdy malarz szedł, napaść go więc nie było podobna. Maksym powiódł tylko oczyma na chutor, a sam pospiesznie spuścił