Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 168.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czuł się w prawie powiedzieć, co mu w piersi wrzało.
— Słuchajcie matko — rzekł, stając przed nią, a nie postrzegłszy, że z za otwartego okna Natałka rozmowę ich podchwycić mogła — już tego dosyć, com milczał tyle czasu, już tego dosyć. Rozmówić się nam trzeba.
Sydorowa popatrzała nań zdziwiona.
— Ja wiem, czego stary poszedł na Pobereże. Jemu straszno było ręki nie powstrzymać, a was sierotami zrobić wiecznemi. Na mnie to zeszło.
— Czyś ty się zbiesił? — zawołała Sydorowa.
— O nie, matko, rozum mam i serce — rzekł, uderzywszy się w piersi. Bóg nademną. Jeśliście wy ślepi, że nad głowami srom wisi, to ja widzę, i ja, Bóg nademną, ja nie dopuszczę... ja zabiję!...
Bondarowa porwała się z ławy.
— Skręcił się młokos! — krzyknęła, tupiąc nogami — a do budy, psie ty jakiś! ty robie! ty sługo! a tobie co do mnie i do mojego dziecka? słyszysz?
Maksym pobladł i stał milczący.
— Słuchaj, matko Sydorowa — rzekł głosem drżącym — nie darmom ja Bondarowy chleb jadł lat tyle, nie darmo ja wam winienem, że mię nędza nie zgryzła za młodu. Rak jestem, sługa, ale ja Bondarowi wszystko winien, i gdy jemu i jego dziecku krzywda się może stać przed Bogiem i ludźmi, niech zginę, a nie dopuszczę. Łajcie i w oczy mi plujcie,