Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 166.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wej oczy, zbyt zajęte czem innem, dojrzeć nie mogły.
Od ucieczki Sydora, Maksym kroku prawie na pole nie zrobił. Siedział w domu, chodził do koła chutoru, chował się za płotami, szpiegował, nie jadł, nie pił nic prócz wody, którą z wiadra jak koń chlipał. Dziko mu z oczów patrzało.
I on i Krywonogi spiskowali. Po nocach siadali w szopie i szeptali. Maksym się zrywał na najmniejszy szelest i biegł stróżować około obejścia. Suchy kij dereniowy, osmalony, ciężki, miał zawsze pod ręką.
Ubiju! jej Bohu, ubiju! — wyrywało mu się z ust ciągle.
Natałka od czasu pierwszych odwiedzin królewskich prawie już na niego nie patrzała. Nie odpowiadała mu, gdy się odzywał, a posługując się nim, pomiatała po swojemu.
Maksym nie wiedział nic, ale domyślał się, co się tam święcić musiało. Częste odwiedziny różnych panów w perukach burzyły go i do rozpaczy przyprowadzały. Lachów klął na czem świat stał.
Krywonogi zamiast go powstrzymywać, potakiwał ulubieńcowi we wszystkiem.
— Niedoczekanie ich, aby oni nam naszą dziewkę wziąć mieli! — wołał Maksym. Kto się przysunie i odważy — śmierć! ubiję jak psa!
— A król? — mruknął Krywonogi.