Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 122.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bondarowa zapaskę podjąwszy i buty wdziawszy, poszła sama. Zastała go na kępie pod dębem, z głową w dłoniach.
— Sydor, co tobie jest? — zawołała podchodząc — gadaj, z serca zrzuć.
Podniósł głowę.
— A co tobie do tego? co mi jest. Może umierać chcę, albo co; może się chcę na tym dębie obwiesić. Kto mnie ma rozkazywać? Sumować mi wolno.
— Nieprawda — odparła kobieta — gdybyś ty na świecie sam jeden był, a nie miał ani żony, ani dziecka, to byś się tylko z Panem Bogiem rachował, a tak to i ze mną trzeba. Co tobie jest?
— Mętno na duszy — odparł Sydor — nie pytaj, babo. Jeżeli oczów nie masz...
— Gadaj, to mi otworzysz oczy, bo nie widzę.
— Ślepa jesteś, tak, ślepa; co z tobą gadać, tyś głucha.
— Tak, i głupia — dodała ze śmiechem kobieta, ręce na piersi zakładając.
— Samaś rzekła — zawołał Sydor. Licho ich tu naniosło. Pokojuśmy pozbyli, a tobie i Natałce z tem dobrze. Tu szatan ich nam naprowadził; nam ztąd tylko uciekać, ale dokąd? dokąd? Co z wami gadać? matka i córka poszalały!
— Praw, praw, coż dalej? — zapytała Sydorowa