Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 115.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

prędko; nie miał zbyt wiele do układania. Farby z palety zrzucił, pożegnał się z carową Maryną i przybrany jak na drogę, zbiegł, zamykając za sobą, a tak mu było raźno, że nie szanując ciszy pałacowej, świstał i spiewał, przebiegając korytarze.
Na folwarku oczekiwano go z obiadem, kobiety postrojone i w krygach, naśladując panią marszałkową, rządca w taratatce, zupa na stole i butelka wina przed gospodarzem.
Plersch, co nigdy nie miewał dowcipu, stał się tego dnia zabawnym i pełnym najlepszego humoru. Pannie i pani wydał się niezgorzej, aż pożałowały, że z nim bliższej nie zrobiły znajomości. Przy kawie się odkryło, że grał wcale dobrze na gitarze. Ale konie już stały przed gankiem, tłumoczki były na bryczce, Pluszczyński zapytał tylko, czy farby wziął z sobą.
— A jakżeby się malarz bez nich ruszył? — odparł Plersch.
W ganku Pluszczyński zamruczał, żeby mu też tam dał dobre słowo przed panią marszałkową — i konięta pokłusowały.
W podróży dla znudzonego artysty wszystko było nowem i zabawnem; cisnęły mu się obrazów motywa co chwila: mołodyce kraśne, parobki jak dęby, starcy i lirnicy z brodami do pasa, w ostatku krajobraz ten majowy, wiosenny, co się dopiero do