Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 120.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pomarańcze i laury, a dojdzie mnie śpiew rybaczy z nad wybrzeży...
Zamknęła oczy, zdawała się marzyć, tak, że stary Sieniński, który długo mimowoli wpatrywał się w śliczną jej, jak marmur bladą twarzyczkę, niepostrzeżony na palcach się wymknął ze zwilżoną powieką.
— A! mój Boże! mój Boże! — rzekł do siebie wyrywając się na miasto — jakie to ich tutejsze życie! Człowiek głowę traci! wrzawa, pisk, jęk, ten umiera, ten się kocha, ów szaleje i zabija. Ani chwili spoczynku, żebyś jak chciał się zdrzemnąć! Sfiksować tu trzeba! nie lepiej żeby na wsi siedzieć i po prostu Pana Boga chwalić?
Powolnym krokiem posuwał się dalej pan Jan dla sprawdzenia wieści o Rybińskim, ku ulicy na której było jego mieszkanie; zdala już łatwo dom rozpoznał, bo przed nim stało karet kilka i ludzi dosyć. Powoli idąc zaczepił to tego to owego, udając prostego ciekawca, choć dosyć niezręcznie, bo co chwila wzdychał. Nareszcie dwie żywo ugadujące się kumoszki we wrotach kamienicy, wprost na przeciw domu Rybińskich, uczyniły mu nadzieję, że się czegoś dowie.
Zdala już słychać je było mielące szybko językami, zastanowił się przy nich z ukłonem — dzień dobry.
Spójrzały nań z ukosa.
— A cóż słychać? — spytał — czy taki umarł?
— Ale nie! — odpowiedziała jedna.
— Nie, nie — dodała druga, prześcigając się w opowiadaniu — doktory tylko słyszę rozcięli mu het piersi, kulę wyjęli, a że była w samem sercu, potrzeba było i serce zaszywać czerwonym jedwabiem.
— I cóż, będzie żył? — spytał pan Jan.