Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Chore dusze tom I 044.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czenia, szelesty. Zda się że reszty życia głośniejszego o słońca zachodzie wiatr wymiótł, jak gosposia izbę na niedzielę.
Rzym ma o tych godzinach sobie właściwą, jedyną na świecie muzykę. Gdy wszystko umilknie, daje się słyszéć chór wodotrysków, nieustannie lejących zdala przyniesione życie, choć go teraz nikt czerpać nie przychodzi.
O, dziwnyż to ten szept wód, bijących lat tysiące! Potrzeba się weń wsłuchać, jak niezmiernie jest różny. Głosy niby ludzkie mają te fontanny: jedna szemrze męzkim tonem, druga ma szczebiotliwą mowę niewieścią; ta gwarzy cóś jak matka, co usypia dziécię, druga jak dziéwczę drażniące się z kochankiem, inna się śmieje i szydzi, niektóre modlą, a wielkie wodospady dumnie hałasują, że je w niewolę wprzężono. Nieinaczéj grzmiałyby, gdyby głos miały, te posągi zwyciężonych królów, z obciętemi rękami, spętane, co leżą podruzgotane na Kapitolu.
Urok téj nocy letniéj w Rzymie musiał czuć hrabia August, gdy wyszedłszy z Via Sistina, puścił się wolnym krokiem ku mieszkaniu swojemu. Hr. Filipa, natrętnie mu towarzyszącego, zdawał się nie widziéć.
Podszedłszy kroków kilka, stanął i zamyślił się.
— Co prawda, to prawda — odezwał się hrabia Filip — w tym Rzymie nawet spać się położyć niepodobna w przyzwoitéj porze. Pomijam to, że