Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Brühl tom 2 147.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Sułkowski? cóż Sułkowski? jest? przybył?
— Nie ma go! Z Pirny dali wiedziéć że dopiéro za dwa dni przybędzie.
Fryderyka głową poruszyła z nieukontentowaniem widoczném.
— To nienaturalne — odezwała się — to podejrzane. Żona mi mówiła że najpóźniéj miał być wczoraj. Ktoś mu mógł dać znać.
— Niepodobieństwo! Nikt nie wié!
Hrabina się rozśmiała.
— Liczmy osoby przypuszczone do tajemnicy — rzekła wydobywając piękną rękę białą i na paluszkach zaczynając rachować: królowa, Kolowrathowa, król, Guarini, wy Henryku, ja i zapewne żona wasza. Ta, gdyby jéj nie powiedziano, odgadłaby; dodajmy Hennickiego...
Słyszeliście kiedy, żeby tajemnica ośmiu osobom powierzona utrzymać się mogła?
Brühl głową potrząsł lekceważąc to sobie.
— Choćby się dowiedział, to go nie uratuje. Królowi żona tak dogryzła Sułkowskim, że dla najdroższego mu pokoju wyrzec się go musi.
Tak rozpoczęta rozmowa, przeszła wkrótce na inne przedmioty. Brühl wszakże pomimo pozornego spokoju, trochę był zamyślony i ponury. Około południa brał za kapelusz i miał zatrzymującą go hrabinę pożegnać, gdy zapukano do drzwi i jak widmo blady, nieczekając pozwolenia, wpadł Hennicke.
Zmieniona jego twarz i samo wnijście szturmem do salonu zwiastowało już jakąś katastrofę. Hrabina się porwała z siedzenia.
Brühl pobiegł ku niemu.
Hennicke mówić nie mógł, oczy mu latały obłąkane na wszystkie strony.