Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Brühl tom 2 127.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale tst! ani słowa — dodał August — maluj. Brühl to ułoży, ja nie chcę się tém gryźć.
— Nie potrzebujesz — rzekła Józefina — wezwij Ojca Guarini... Brühla, oni to dopełnią.
Nie chciał już o tém dłużéj mówić August i natychmiast zwrócił rozmowę na obraz.
— Kolorytu mogę powinszować — rzekł — tres fin, i bardzo świeży. Liotard nie zrobiłby lepiéj, słowo daję; malujesz ślicznie... nie daj tylko temu artyście psuć sobie i nie słuchaj żadnéj rady.
— On mi tylko krédę temperuje — rzekła królowa.
— Głowa piękna! powieszę ją u siebie, gdy mi ją zechcesz darować. I uśmiechnął się z galanteryą.
Ponieważ godzina obiadu jeszcze nie wybiła, król skłonił się, pocałował w rękę Józefinę i odszedł, po drodze wskazując artyście wygnanemu do sali, aby królowéj w pomoc pośpieszył.
Na twarzy pańskiéj malowało się teraz zadowolnienie ze zbytego ciężaru i wyswobodzenie od troski. Do wczorajszego całkiem był nie podobny: czoło miał wypogodzone, uśmiech na ustach, oddychał swobodniéj i myśléć mógł o czém inném. Nie szło mu tyle o Sułkowskiego, co o zamącenie drogiego spokoju, o kilka dni życia strutych i zepsutych. Gotów był człowieka poświęcić, ale rad się był zbyć sprawy jak najrychléj i nic już o tém nie wiedziéć. Na wieczór zadysponowano strzelanie do tarczy przy pochodniach.
Gdy nazad powrócił do swych pokojów, poznać go nie było można.
Brühl z powodu tak wyjątkowych wypadków był na zawołanie, nie oddalał się wcale.
Spojrzawszy nań król rozśmiał się i rzekł:
— Rzecz skończona: po obiedzie strzelanie, wieczór muzyka, jutro opera.