Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Brühl tom 1 116.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Potém oczy zwróciła na sufit, ziewnęła i zdawała się niechciéć widziéć pożerającego ją wzrokiem Monticellego.
— Jest już Albuzzi? — spytała.
— Nie wiem.
— Żebyś ty o Albuzzi nie wiedział, cha! cha!
— Wcale mnie ona nie obchodzi.
— Gdy mówisz ze mną! Ale ja o nią nie jestem wcale zazdrosną, ani o twoją Apollinową piękność; tylko, tylko jéj, niecierpię i ciebie, Angelo, nienawidzę...
— Za co?
— Za to, że jesteś nienawiści godny, żeś lalka, żeś bałamut. Spójrz na zégar i idź się ubierać.
We drzwiach ukazała się nowa twarz: był to otyły, silnie zbudowany, wesołego oblicza, ruchów żywych Puttini.
— Moje najgłębsze uszanowanie ekscellencyi — zawołał. Ale przepraszam, może przerywam duet...
Spojrzał na Angela.
Faustyna się rozśmiała ruszając ramionami.
— My tylko na scenie śpiewamy duety — dodała — ale wy wszyscy dziś myślicie się spóźniać! Do ubierania!
I ruszyła się z sofy. Angelo także posunął się ku drzwiom, Puttini stał i śmiał się.
— Ja się nie opóźnię: trykoty moje leżą gotowe, a reszta stroju nie zabawi.
Drzwi się rozpadły z łoskotem i mężczyzna w czarnéj sukni, w trzewikach i w pończochach, w peruce gładkiéj, twarzy pucołowatéj, małego nosa, czoła niskiego, wbiegł jakby przestraszony.
Sama postać jego już zwiastowała coś niezwyczajnego; Faustyna która się ognia lękała zawsze, krzyknęła przeraźliwie:
— Matko Najświętsza ratuj! gore! gore!
— Gdzie? gdzie?