Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 2 180.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na straży, aby zbudzić było komu gdy znowu nas popędzi.
Budzi mnie Miszko — wstawaj — myślałem że jechać czas, rzuciłem się do konia. Wtém Drużyna powiada:
— Króla niema.
— Jakto, niema?
— Gdyśmy stanęli, parę psów ze sobą wziął najulubieńszych i poszedł w las, zakazując aby za nim nikt się iść nie ważył. Powiedział że powróci, aby nań czekano.
Tymczasem i słońce się ku zachodowi schylać zaczęło — a króla ni słychu. Sądząc że się obłąkać mógł, wzięliśmy się w rogi trąbić bez ustanku, jeden po drugim, co jeden się zmordował, poczynał z kolei inny. — Król z sobą róg wziął, nasłuchiwaliśmy czy nie zatrąbi — ani słychu!
A tu — noc.
Rozpaliliśmy więc ogień ogromny, aby na łunę się mógł kierować, nie spiąc przesiedzieliśmy noc całą, do rana. Nie było go. Dopiero straszna ogarnęła nas trwoga, jak tu powrócić do królowéj, co powiedzieć? Ludzie co widzieli srogie pana obchodzenie się z nami, posądzić nas mogli, żeśmy go nawet zabili!
Jęliśmy tedy dokoła las cały strzęsać, przeszukiwać, biegać po nim, ludzi w pomoc brać; po osadach i chatach zaglądać, czy gdzie nie dostaniemy języka. Nigdzie nikt nie widział go, nie