Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 2 179.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na to Dobrogost i Borzywój westchnęli tylko.
— Nikt nie wie, rzekł pierwszy z nich. Będzie temu dwa miesiące, gdy się z nami na łowy wyprawił, właśnie w te okolice. Nie daléj nad mil dziesięć ztąd nocowaliśmy. — Król przez pierwsze dni łowów, chmurniejszy był i gniewliwszy niż zwykle. Zaraz drugiego dnia psiarczyka pięścią w czoło uderzył i na miejscu go położył. — Biegł z koniem tak, nie zważając na przepaście, na góry, na nic, iż zdało się że chyba śmierci szuka, my za nim ani podążyć, ani z nim zrównać się nie mogliśmy. Trzech konie postradało, bo karki pokręciły, Andrek rękę wyłamał, Sreniawa żebra potłukł. Na noclegu, gdyśmy się opowiadali, ani słuchać chciał.
— Licho bierz tych co koni nie mają, a kto kaleka niech do jamy rusza i liże się.
Nikomu nie dał słowa dobrego.
— Wszyscy karki pokręćcie, powiedział mi — nie będę po was płakał. Tak z wami jak bez was.
Zmniejszała się liczba nasza, a król na to nie zważał. Ostatniego dnia, sześciu nas zostało, obejrzał się, policzył oczyma, splunął, zaśmiał się i ruszyliśmy w lasy... Do południa zwierza nie było, pomordowaliśmy się srogo, konie ledwie się wlekły, padały, trzeba było stanąć na popas i spoczynek. My też popadaliśmy na ziemię jak nieżywi, jeść się odechciało, byle spać. — Zasnęliśmy twardym snem, postawiwszy Miszkę Drużynę