Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 2 103.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

myśli. — Chciała odgadnąć dokąd znów król mógł pojechać tak rano?
Choć on jéj niewidział, ona mu się dobrze przypatrzyła; miał twarz jakąś gniewną i rozjątrzoną, jak gdyby jechał ścinać i wieszać... Oczy mu stały słupem a nic nie widział. Ludzie co z nim byli, oglądali się dzikim wzrokiem, jak przestraszeni razem i zajadli. Borzywój i Zbilut spojrzeli ku niéj — nie po swojemu — oba tak jakoś patrzali, tak się kłaniali; jakby na stracenie szli a żegnali na wieki.
Dokąd że tak rano jechali i gromadnie?
Nie na łowy? — psów ni sokołow nie mieli z sobą, ani łuków, ani oszczepów — miecze tylko.
Wśród téj głuchéj ciszy — nagle — czy się jéj przydało? — usłyszała zdala krzyk okropny... krzyk wściekłości jakiejś i morderstwa. Potém zmięszane głosy i wrzawę, dzwonek na Skałce począł się poruszać żywo, bijąc jak na trwogę, raz po raz, nieustannie.
Zdala znowu, urwane jakieś jęki i wołania przerwały ciszę...
Serce jéj zaczęło bić strasznie — wczorajsza trwoga i smutek wróciły silniejsze jeszcze.
Trzebaż jéj było żyć tak zawsze, godziną szczęścia i dniami nędzy a strachu? — za godzinę płacić wiekami? Aż łzy popłynęły z oczów. Była królową, — toć królewskie życie.