Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 1 034.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słońce zapadało, wśród wesołych chmur, pomalowanych dziwnie czerwono, złocisto, pomarańczowo i fioletowo... W górze obłoczki, jakby fręzlami oszyte, rozpinały się po niebieskiém tle niebios. — Ptastwo uwijało się gromadami w powietrzu, zabierając pospiesznie do spoczynku — mrok już z drugiéj strony niebios nadchodził.
Jechali jakiś czas w milczeniu posępném.
— Wyznaj Borzywój — szepnął Ziema — i tyś go się uląkł jak ja! Ani ci się dziwię. Ten ci to sam, co Piotrowia zmartwych wskrzesił na świadectwo, nie trudnoby mu więc było żywych martwemi uczynić, gdyby chciał. — Ja wolałbym go ani widzieć, ni zaczepiać....
— Pewnie — szepnął starszy po długim przestanku. — Jak mam przeciw sobie żelazo i strzały, wiem, z kim walczę i co mi grozi, a z temi co niewidzialną siłą mogą zabić lub wskrzesić — jak tu wojować! Wolałbym, żeby i król z nim pokój zawarł, ale pono po czasie o tém myśleć. Biskup srodze rozjątrzony, odgraża się na pana, iż go precz wyżenie...
Wszyscy księża mówią teraz, że do tego doprowadzą króla, iż jak cesarz papieża niedawno, on biskupa w nogę będzie musiał całować.
— Cesarza ja nie znam — dodał pomilczawszy Borzywój — ale króla do tego zmusić — bodaj ciężko będzie.