Strona:PL Helena Pajzderska-Nowelle 267.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zostań pan do lipca — rzekła tym głosem miękkim, który mi szedł prosto do serca. — W lipcu i ja wyjadę do rodziców, ale ten miesiąc jest mój, musisz mi go darować.
— Niepodobna — odparłem. — Naznaczyłem już dzień przyjazdu. Czekają mnie tam.
— Cóż to szkodzi? To go pan odwołasz.
— Wycofałem się ze wszystkich zobowiązań. Nie miałbym tu żadnego zajęcia.
Mogłem także dodać, że nie miałbym i żadnych dochodów, ale zatrzymałem to przy sobie.
— Inteligentny człowiek znajdzie zawsze coś do roboty. Będziesz pan dla mnie tłómaczył wierszem Schelley'a, którego tak lubię.
Nie dałem jeszcze za wygranę, mając w zapasie najważniejszy argument.
— Zważ pani — rzekłem — że każda zwłoka oddala mnie od tego, co jest mojem marzeniem. Ale za te kilka tygodni, które teraz stracę, przyszłość mi zapłaci.
Spojrzałem jéj w oczy, wzruszony, jak zawsze, gdym myślą w przyszłość sięgał.
Uśmiechnęła się dziwnie i jedna z tych zagadkowych, błyskawicznych przemian zaszła w jéj twarzy.
— Przyszłość — powtórzyła — przyszłość?... lepiéj być jéj dłużnikiem, niż wierzycielem... bo któż zgadnie, czy nie odmówi wypłaty. O! nie patrz pan na mnie z takiem przerażeniem — mówiła daléj, widząc, że pobladłem — na wszystko