Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pan Kaprowski 074.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tu Mikołaj rękę z kawałkiem sinego papieru na kolana opuścił. Zląkł się. W izbie brzmiał krzyk długi, przeraźliwy. Zarazem rozległ się stuk padającego na podłogę ciała. Ze strasznym krzykiem owym Krystyna na glinianą podłogę upadła, a palce jej oplotły głowę i paznogciami wpiły się przez gęste włosy w skórę, okrywającą czaszkę. Z ust jej wychodził jeden tylko, nieustannie powtarzający się wyraz:
— O, Jezu! Jezu! Jezu mój! Jezu!
Wyraz ten rozlegał się po izbie tak straszliwie, jak gdyby wychodził z konającej piersi.
Z tem obejmowaniem ziemi i ruchami ciała, dążącemi jakoby do wgrzebania się w ziemię, z tym nieustannym powtarzaniem na różne tony jednego wyrazu, z roztarganemi włosami i rozpłomienionemi oczyma, miała w tej chwili pozór wariatki. Teraz już wybornie zrozumiała wszystko. Zrozumiała, że adwokat oszukiwał, że pieniądze wyłudził, że nie uratowała syna i że Filipek pojechał już w te dalekie kraje, o których tyle okropnych rzeczy opowiadał Mikołaj...
— Jezu! Jezu! Jezu mój, Jezu!
Syn jej pojechał dziś właśnie, wtedy, kiedy ona w mieście była i nie pozwolili jej pójść do niego i jeszcze raz jeden na niego spojrzeć... Pojechał temi wozami, które tuż, tuż przed nią przeleciały, a ona nie wiedziała, że on tam był, i kiedy twarz jego mignęła jej w oczach, w wielkiej gromadzie innych twarzy, to ona myślała, że się jej przywidziało, przyśniło się niby... A on tam był... w tych czarnych wozach...
— Jezu! Jezu! Jezu mój! Jezu!
Napisał do niej: „matulu! ratujcie! przyjdźcie do mnie na pożegnanie!” a ona nie przyszła... tak, jakby go nie kochała i nie żałowała; ani pożegnać się z nim, ani macierzyńską ręką pobłogosławić go nie przyszła...