Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pan Kaprowski 026.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wskazujący palec podniósł w górę i kręcił nim w powietrzu.
— Ej! Ej! powtórzył — tyś sądu nie widział. Ja widziałem. Wielka taka sala, jak kościół, a w niej stół, czerwonym suknem nakryty, a przy stole jaśnie wielmożni panowie siedzą w mundurach złotem wyszywanych i sądzą...
— Złotem wyszywanych... — powtórzył Jasiek, który tak ciekawie wsłuchiwał się w mowę gościa, że usta nieco otworzył.
— A cóżeś ty myślał, że w takich siermięgach, jak ty? Od złota błyszczą... Przed stołem czerwonym, przed jaśnie wielmożnemi panami, co od złota błyszczą, stają adwokaty i mówią... Tak i tak, jaśnie wielmożny sądzie, mówią... tak i tak, mówią... a sąd milczy i słucha... słucha, słucha, potem wstaje i wychodzi.
— Wychodzi! — powtórzył Jasiek tak, jakby żałował, że kończy się już piękna i zajmująca bajka.
— A no, wychodzi. Idzie sobie do drugiego pokoju, żeby pogadać o tem, co adwokaty gadali. Potem powraca... wszyscy wstają... a najstarszy z sądu z papieru głośno czyta: „Skargę Jaśka Gozdawy za sprawiedliwą przyznać, stryjowi jego Pawłowi grunt i siedzibę odebrać i Jaśkowi oddać”.
Na to niespodziane zakończenie Jasiek Gozdawa głowę podniósł, chmurne oczy jego żywo błysnęły.
— Aha! — zawołał — żeby to tak było...
— Dlaczego niema być? — ze spokojem odparł Mikołaj, bo tak się gość nazywał, — żebyś ty Jaśku tylko chciał, toby było... Jabym ci takiego adwokata nastręczył, co tak pisze, że aż sam minister dziwi się, a jak zacznie gadać, to aż sąd gęby otwiera i obydwoma uszami słucha...
Jasiek ożywił się znacznie.