Strona:PL Dzwony (Michalina Domańska) 019.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jak jęk drzew w borze, targniętych nagłą przeraźliwą wichurą, przeleciał szept, od którego krew lodowacieje w żyłach i włosy stają na głowie: Idą... Nastała chwila ciszy takiej w której życie jest zawieszone i śmierć zdaje się kłaść wszechwładną swą rękę i dławić... W tej ciszy buchnął nagły obłąkany szloch kobiecy. Nim znalazł wtór, z góry spłynął dźwięczący jak spiż — głos młodzieńczy.
— Nic to! Nim tu dojdą, robota będzie skończona! A potem... co Bóg da. Żywo, bracia!
— To Stasiek wołał, siedzący na samym szczycie, jak zuchwałe orlę...

∗             ∗


Ciemno w nizkiej chacie o małych okienkach z szybami matowemi od starości. Tylko płomień wciąż podtrzymywany na kominie rozdziera cienie krwawemi błyskami. Płyną wolne godziny, dnia czy nocy — nie wiadomo zgoła. I nie troszczy się o to nikt. Na tapczanie w głębi izby leży Stasiek nieruchomy, bezwładny — jak zwalony dąb. Jasna jego głowa przerąbana strasznem cięciem, obandażowana jest płótnem zakrwawionem i workiem z lodem przykryta. Dziwne szkliste oczy uparcie ma w sufit utkwione, jakby ze zdumieniem spoglądały w zaświaty. Po twarzy młodzieńczej, ledwo puszkiem zarostu okrytej, błąkają się cienie albo nagłe purpurowe rzuty ognia. Usta czarne i spalone — otwarte w świszczącym oddechu: żar bije od krzepkiego ciała, spalonego zwolna trawiącym ogniem gorączki.
Na zydlu przy tapczanie siedzi matka. Zdawałoby się, że ją także zaklęto w bezwład i nierucho-