Strona:PL Dzwony (Michalina Domańska) 018.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzy zbierali w równe pęki roztrzęsioną słomę, która w bladem świetle świeciła metalicznie.
W chacie Serafiny buchał ogień na kominie. Bogatsi i zasobni znosili jej herbatę, a ona ją gotowała w garnkach i roznosiła gorącą śród pracujących, bo w powietrzu czuć było ostry, rzeźwy dech przymrozku.
Pogarbiona stara kościelna strzecha świeciła już łatami jasnemi, układanemi na zagrożonych miejscach. Wszyscy byli tak zajęci robota, że nie dostrzegł nikt, jak skulona postać prześlizgiwała się chyłkiem w czarnym cieniu chat i stodół aż na przeciwny koniec wsi, a potem zaroślami na drogę do miasteczka. Gdy ją zasłoniły drzewa, wyprostowała się i popędziła szybko. Bo za glorją bohaterskich czynów pełza zdrada jak posępny cień...
Księżyc świecił coraz niżej, żółknął i ściągał z nagich pól srebrne sieci blasków swoich. Lecz jednocześnie noc nasiąkała innem światłem, zrazu niepewnem, mętnem, bielejącem zwolna. Wionęło chłodem, drgnęły na miedzach senne grusze, strząsając obfitą rosę. Pod strzechami zaćwierkały wróble, a świt ostrem światłem pobielił twarde, szare twarze ludzi pracujących na dachu kościoła. Nikt nie opuścił posterunku, nikt nie zasnął, nikt nie odpoczął. Czasem tylko która z matek odprowadzała do chaty słaniające się ze znużenia dziecko — i znów wracała pod kościół. Rozdarły się białawe opary na wschodniej nieba stronie i wyjrzało słońce krwawe jakieś, bezpromienne, złowrogie. A wówczas od strony szosy doleciał odgłos miarowy, twardy, równy... Raz dwa... raz dwa... Wschodzące słońce wykrzesało iskry z jakichś metali...