Strona:PL Dzwony (Michalina Domańska) 014.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kach... szczękały złowrogo... jak zapadające wieko trumny... Szedł teraz przez kościół głośno, dzwoniąc pękiem żelaztwa, na znak, że trzeba kościół opróżnić. Myśl jak iskra piebiegła tłum: skąd powstała? kto podał pierwszy? — Któż zgadnąć zdoła? Wszyscy się wysypywać zaczęli za starym Handyrem. Na dziedzińcu kościelnym otoczył go zwarty tłum. W jednej chwili klucze mu z rąk wydarto...
Zapadła ciemność zupełna, przyszedł słodki, cichy wieczór wrześniowy, pachnący dymem, lnem i więdnącą nacią kartoflaną. Na niebie wyroiły się gwiazdy nieco mgliste, migotliwe; pola senne, wyczerpane, objęła cisza bezmierna. Około kościołka z modrzewiu stał zwartym pierścieniem lud milczący, także nieruchomy, jakby wrosły w tę ziemię szarą, nieprzeliczony jak drzewa w borze, przepojony jakąś spokojną mocą trwania. Czasem jak szum liści zrywał się poszept pacierzy... Tak minęła noc. Zrana przed tym murem z serc wiernych aż do śmierci — zjawiła się komisja.



Wrzeciono wypadło z rąk i potoczyło się po ziemi. Mgła z łez krwawych zasłoniła obraz we wspomnieniach Serafiny...
...Nowa zjawa... Długa, w nieskończoność gdzieś idąca, biała twarda, równa wstęga szosy... Niewiadomy jej początek, nieodgadniony cel... Przecina pola ścierniskiem pokryte i nieubłaganie prowadzi w dal niewiadomą... Po tej szosie prowadzą Józika... Ona idzie za nim o kilkanaście kroków jak urzeczona... Przy spódnicy jej uczepiony drepcze Stasiek...
Józik idzie wyprostowany i wyniosły, jak ten