Pamiętnik (Brzozowski)/5.I.1911

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Brzozowski
Tytuł 5.I.1911
Pochodzenie Pamiętnik
Redaktor Ostap Ortwin
Wydawca Anna Brzozowska, E. Wende i S-ka
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


5. I.
Jedną z przyczyn lekceważenia przez naszych współczesnych literatury francuskiej XVII wieku i analogicznych epok kulturalnych, jest hegemonia formy, stylu, sposobu wypowiedzenia nad treścią. Jest niezaprzeczalne bowiem, że my uważamy, skłonni jesteśmy uważać za pewnik, że istnieje pewne co wypowiedzenia, czysta treść, niezależna od tego, jak jest wypowiedziana i ujęta. A jednak wręcz przeciwne twierdzenie jest i słuszniejsze i kulturalnie zdrowsze, zbawienniejsze jako wychowawcza zasada. Jak – forma zachowania się ludzi w stosunku wzajemnym, obejmująca i całą dziedzinę stylu, jest kategoryą powszechną. Wszelkie co daje się zredukować do tej kategoryi, jest tu tylko pewną postacią życia, zachowania, funkcyą. Stąd może ryzykownem jest wykluczać z filozofii takie nawet umysły, jak M. Arnold[1]. Przeciwnie myślę, że pisma Arnolda dla nikogo nie są tak konieczną szkołą, jak właśnie dla dzisiejszych sans le savoir fanatyków naukowej kultury, muzułmanów determinizmu naukowego, czcicieli faktu etc. Nagie co powstaje tam, gdzie dziedziny naszego życia i zachowania nie wydają się nam pięknemi, swobodnie wypływającemi z naszej istoty, przynoszącemi nam zaszczyt, ujawniającemi jakieś godne miłości i zachwytu strony naszych osobistych uzdolnień. Gdy życie posiada te wszystkie cechy, możemy być pewni, że nastąpi przesunięcie się środka ciężkości od literatury ku nauce. Newman raz na zawsze oswobodził mnie od tych przesądów dzisiejszego mechanicznego barbarzyństwa.



Pojąć nie mogę, jaką rolę odgrywa w umysłowości Wellsa ta jego the beauty, o której mówi z takim naciskiem. Sama umysłowość nie zasługuje bynajmniej na lekceważenie. Powinniśmy przedewszystkiem dokładnie analizować tak blizkie nam umysły. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ludzie Wellsa są jakby nie brudni, ale brudnawi, że jest to człowiek nie uznający zasadniczych barw, czystych tonów w etyce. Nie o to chodzi, że tym ludziom może zdarzyć się coś brudnego, lecz że w tej ogólnej atmosferze nie będzie to wydawało się rzeczą mającą znaczenie. »Wszystko jest plamą« — jest to panteizm oportunizmu, komfortu — i religia świata centralnie ogrzewanego. Wszystko to jest konsekwentne, ale the beauty? Zdaje się, że kiedyś już rozumiałem ten punkt. Krytyk musi być bardzo czujnym i nie ufać pamięci. Pamięć nie zachowuje stanów życiowych – ale wyniki tylko. Wynik nie wystarcza. W krytyce ma znaczenie tylko to, co jest stwierdzeniem obecnego, żywego stanu duszy, pewnej skomplikowanej, błyskawicznej syntezy. Trzeba jeszcze raz będzie bardzo uważnie przeczytać ważniejsze rzeczy Wellsa.



Waham się, czy praca nad panią Du Deffand[2] nie jestto czas stracony, a raczej czy będę miał dość spokoju nerwowego do wykonania tej pracy i zużytkowania jej. Oddawna już pociąga mnie wiek XVIII i nigdy nie odważam się zanurzyć się na dobre w jego atmosferze. Zdaje się, że tym razem przemogę skrupuły, które w gruncie są subtelną formą lenistwa.



— Pisać zacząłem bardzo wcześnie; pamiętam, że w II-ej klasie gimnazyalnej wprowadziłem w zdumienie Gorieła(?) nauczyciela łaciny, gdy odkrył on pomiędzy moimi kajetami gruby zeszyt przeznaczony na spisywanie moich przekładów z łaciny. Niewątpliwie w karyerze nauczyciela rosyjskiego należą do rzadkości fakty, aby uczeń sam z siebie zdradzał jakiekolwiek upodobania osobiste, spontaniczne, do jakiegokolwiek bądź z przedmiotów wykładanych. Jest tu rzeczą ustaloną że Sofokles, Homer, Plato, ale nawet Пушкинъ Лермонтовъ są tylko lekcyą, czemś, co jest zadawane i napotyka raczej opór i lenistwo. Jako ew. przedmioty zajęcia, nie wchodzą te rzeczy w rachubę – a w każdym razie zasadą pedagogiczną jest, że z natury są one nie zajmujące, nie zdolne pociągać. Nic nie może być bardziej demoralizującego, niż ten rys. Żadne wysiłki rusyfikatorskie w Królestwie, a ogólnego sykofantyzmu w całem państwie nie przynoszą tyle krzywdy, ile ta apatya. Naturalnie jest ona związana z systemem i nie mam zamiaru tego kwestyonować, ale trzeba sobie zdawać sprawę, że groźnymi są nie jaskrawe i w gruncie rzeczy rzadkie fakty skandalicznej opresyi, która systemem panującym staje się tylko w razach wyjątkowych, jak w gimnazjum lubelskiem Siengalewicza (nie powinien on być zapomniany i powinien zostać w historyi), ile raczej ta urzędowa nuda, która zwolna zatruwa umysły, przyzwyczajając je do tego przekonania, że własna działalność myślowa jest czemś nienormalnem, »nawet nie wymaganem«. – Pamiętam, jak naiwnie zdziwił się mój kolega Nikołajew, że ktoś może zajmować się poważnie, osobiście kwestyami logiki. »W gruncie rzeczy wszelka wiedza jest indukcyjna« mówiłem, wtedy darwinista, »jeżeli człowiek jest wynikiem ewolucyi – wiedza, którą nawet cały gatunek ludzki znajduje w sobie gotową, była nabyta indukcyjnie przez zwierzęcych przodków –« »Nu – jeżeli ty o takich rzeczach będziesz myślał – ! –« a byliśmy wtedy w ósmej klasie i N. musiał mieć lat 20! W czasie epizodu z kajetem i tłomaczeniami usiłowałem pisać wiersze i bazgrałem je ciągle na lekcyach a że zawsze były »patryotyczne« łatwo mogłem stać się »męczennikiem«: Korepetytor mój, Kruszewski, wziął odemnie jako curiosum zeszycik z kilkoma takimi utworami. Zdaje się, że miały one zbyt mało sensu i rymu, nawet dla mego wieku (11 lat). Pisałem wtedy i tragedyę, zdaje mi się na temat Orestesa – lecz już w jakimś 20 wierszu miałem na scenie tyle trupów, że nie wiedziałem, co z nimi robić. W dwa lata potem pamiętam początek dramatu – o rokoszu Zebrzydowskiego. Jakiś strażnik królewski przemawiał tak do rokoszanina: »...A milcz, ty ogonie byczy!« Ale prócz tego ogona nie zostało mi już nic w pamięci. W rok później napisałem pierwszą krytykę, rozbiór Estei Kartek z życia kobiety, zdaje się bardzo pochlebną. Prowadziłem wtedy także dziennik, którego zaniechałem, gdyż ojciec mój czytał go i kilka razy wspomniał z ironią (zasłużoną aż nadto zapewne) jakiś szczegół (zdaje się »mój sceptycyzm religijny«). Może jednak był to tylko dogadzający mi pretekst, a przyczyną zaniechania był brak wprawy, lenistwo i choroba całej mej młodości: rozrzutne niechlujstwo zainteresowań umysłowych.



Berkeley niewątpliwie może być przedmiotem żywego nie akademickiego studyum. Wystarczają po temu całkowicie już te momenty, które znam: 1-o bierność idei; 2-o tworzenie nie może być ideą; 3-o nie może istnieć wystarczający samemu sobie system idej (materya). A przecież ciągle jeszcze pozostaje ogólnem wyobrażeniem i przedostaje się do ogółu tylko to, że Berkeley zaprzeczał istnieniu świata zewnętrznego, więc wszystko było dla niego tylko myślą. Jaka siła zmusza Jowialskich do gadania o filozofii, podczas gdy bajeczki i figliki (pręciki ?) najzupełniej im wystarczają. Właściwie w Polsce Jowialski jest straszniejszy od Inkwizycyi hiszpańskiej, i swemi rozczłapanemi pantoflami wydeptuje on skuteczniej samą chęć nowinek niż najdrapieżniejszy fanatyzm. I wszystko w zgodzie z »papką i czapką«. Och Fredro! Istotnie jest to skarbnica polskości. Kiedyś pamiętam (byłem jako chłopiec nieznośnie uprzykrzony w wysiłku ciągnięcia swych myśli za włosy i sztucznego dorabiania im wąsów i łysiny), Wojciechowi Rostworowskiemu zdaje się, przedkładałem, że Fredro jest wyższy nad Molière’a. Czem był dla mnie Molière wówczas! I właściwie czem jest on dla nas dzisiaj. Ale Fredro nigdy nie przedostał się aż do tej dziedziny, w której kwestyonowany jest sam człowiek, nie miał on zasadniczej (jako poeta) żywej idei człowieka. Molière blizki był tej głębiny lub nawet dosięgnął jej. Teraz zacznę znów go czytać i myśleć o nim, prędzej więc przypomina mi Fredrę to, co wiem o Goldonim. Chciałbym odświeżyć sobie ideę Hebblowską o komedyi i komizmie.





  1. Matthew Arnold, poeta i krytyk angielski (1822—1888).
  2. Pani Du Deffand, gromadziła za czasów Ludwika XV, w swym salonie literackim towarzystwo najwybitniejszych osobistości ówczesnego świata paryskiego. Stałymi gośćmi byli tam Voltaire, Montesquieu, d’Alembert i in. Pozostałe po niej kilkotomowe zbiory listów należą do najciekawszych dokumentów obyczajowych wieków „oświecenia“ ważnych dla ustalenia i oceny wpływów salonowego, estetycznego życia towarzyskiego na kształowanie się budowy duchowej nowoczesnego pisarza, literata i artysty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Ostap Ortwin, Stanisław Brzozowski.