Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom III/Część druga/Rozdział XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.
POWRÓT.

Napad na Agrykolę stał się hasłem do powszechnej, strasznej i zaciętej walki; tłum napastników, dążący za kamieniarzem, rzucił się na ową bramę z zapamiętałą wściekłością. Kilku napastników, obróciwszy się we drzwiach, zatarasowali sobą wejście i tak go silnie bronili, iż robotnicy fabryczni nie mogli dostać się na schody, a tymczasem jedna z kobiet, uczestniczących w napadzie, ohydna megiera zwana Cebulą, z trzema czy czterema towarzyszkami i tyluż niemniej drapieżnymi obdartusami, plądrować zaczęli jedne po drugich izby, tłukąc co napotkali. Znalazłszy przy jednych drzwiach opór, niebawem je wyłamali; do tego pokoju wpadła Cebula z kijem w ręku, rozczochrana, miotająca się, jak furja piekielna. Tu młoda, urodziwa dziewczyna (była to Aniela), która, zdawało się, chciała bronić przystępu, ręce załamując, błagała:
— Nie chciejcie robić krzywdy, dajcie pokój mej matce.
— Najprzód ciebie utraktuję, a potem twoją matkę! — krzyczała straszna kobieta, rzuciwszy się na biedną dziewczynę i chcąc jej podrapać twarz drapieżnemi paznogciami, kiedy tymczasem inni hultaje, zbieranina włóczęgów, tłukli lustro, zegar i wszystko, co im wpadło w oczy zabierali. Aniela krzyczała przeraźliwie, broniąc się Cebuli, i ciągle usiłowała nie dopuścić do pokoju, gdzie schroniła się jej matka, która, wychyliwszy się za okno, wołała Agrykoli na ratunek. Młody kowal znowu był w zapasach ze strasznym kamieniarzem.
— Puść mnie... daję ci słowo... jutro będziemy się bili... kiedy zechcesz — rzekł, słysząc wołanie.
— Nie chcę odgrzewanego... ja jadam na gorąco — odrzekł kamieniarz i, uchwyciwszy kowala za szyję potężną ręką, chciał oprzeć się kolanami na jego piersiach.
— Ratunku!... zabijają moją córkę! — krzyczała matka Anieli rozpaczliwym głosem.
— Przebacz mi!... proszę cię, przebacz mi!... Puść mnie... — rzekł Agrykola.
— Zbyt głodny jestem! — odpowiedział kamieniarz.
Wtem kamieniarz uczuł, jak go przejęto ostremi zębami w udo i zarazem dostał trzy czy cztery potężne kije w głowę. Puścił zdobycz i padł na jedno kolano i na rękę, chcąc zakryć się drugą od otrzymywanych ciosów, które ustały, gdy się wydobył Agrykola.
— O! mój ojcze... ty mnie bronisz... Byle tylko dla Anieli nie było zapóźno — zawołał kowal podnosząc się.
— Biegnij prędko, nie myśl o mnie — odpowiedział Dagobert.
I Agrykola pobiegł do wspólnego domu. Dagobert, a za nim Ponury, przybyli, odprowadzając córki marszałka Simona do dziadka. Agrykola tymczasem zdołał poroztrącać mężczyzn, broniących przystępu do schodów, wbiegł na korytarz, gdzie wychodziły drzwi od mieszkania Anieli. Wszedł właśnie w tej chwili, kiedy Aniela machinalnie zasłaniała twarz od paznogci Cebuli, która z wściekłością chciała pokaleczyć twarz swojej ofiary. Rzucił się na megierę i uchwycił ją krzepko za jej rudy warkocz, odepchnął ją w tył, a potem, kopnąwszy silnie nogą, przewrócił ją wznak, — wszystkiego tego kowal dokonał w mgnieniu oka. Cebula, potężnie w głowę ugodzona, więcej się nie podniosła. Kilku robotników wbiegło za Agrykolą, i kiedy kowal podniósł omdlałą Anielę i zaniósł ją do przyległego pokoju, oni wygnali z domu bandę.
Po pierwszym zapale walki, mała liczba prawdziwych Wilków, jak mówił Agrykola, uczciwych zresztą robotników, którzy przez słabość dali się wciągnąć do wyprawy, widząc, czego dopuszcza się hałastra, przeszła na stronę Żarłoków.
— Niema tu Wilków ani Żarłoków! — mówił jeden, który obronił Oliviera od pazurów jakiegoś włóczęgi — teraz są tylko sami uczciwi rzemieślnicy, którzy powinni się połączyć całemi siłami, ażeby wypędzić tę zgraję łotrów i nikczemników.
Kiedy się to działo, smutny widok przedstawiało mieszkanie ojca Simona, którego strzegło kilku przywiązanych ludzi. Stary ten rzemieślnik leżał rozciągnięty na łóżku, mając głowę przewiązaną chustką, z pod której wyglądały siwe włosy, zbroczone krwią; twarz jego była blada, oddech ciężki, oczy osłupiałe. Marszałek Simon, stojąc przy łóżku, schylony nad ojcem, śledził w rozpaczy najmniejsze oznaki życia umierającego starca, a doktór macał słabnące bicie pulsu. Doktorem tym był Baleinier.
Nagle doktór dał znak. Marszałek Simon, oka z niego nie spuszczający, zawołał:
— Nadzieja!...
— Mości książę, puls nieco wzmacnia się...
— A więc przyjdzie do siebie — rzekł marszałek.
— Nie trzeba się jeszcze upewniać w nadziei, mości książę, — odrzekł poważnie doktór — puls się wzmaga, to skutek mocnych, do nóg przyłożonych, synopizmów, ale nie wiem jeszcze, jakie będzie następstwo tego przesilenia...
— Ojcze! ojcze!... czy słyszysz mnie? — zawołał marszałek, widząc, jak starzec nieco poruszył głową i lekko ściągnął powieki.
— Jesteś tu... Piotrze... — rzekł starzec słabym głosem — podaj... mi rękę...
Piotr, nie posiadając się z radości, ukląkł i zaczął go całować w ręce, w twarz, w głowę, wołając:
— Żyje!... Bogu dzięki!... żyje!... wyzdrowieje!...
W tej chwili krzyki walczących włóczęgów doszły uszu konającego.
— Piotrze, — rzekł starzec głosem, który, z początku dość wyraźny, słabł potem stopniowo — ty mnie pytałeś... niedawno... o radę... w rzeczy bardzo ważnej... Zdaje mi się..., że chęć objaśnienia cię... o twych obowiązkach... na chwilę wróciła mi życie... gdybym wiedział... że zostajesz... na drodze niegodnej... ciebie... mnie... Słuchaj więc, mój synu!... w tej ostatniej chwili... ojciec nie myli się... wielki masz obowiązek do spełnienia... jak przystoi na... na człowieka honoru... spełnienia mojej ostatniej woli... powinieneś... bez wahania... powinieneś...
Głos starca słabł coraz bardziej...
Jedyne słowa, które marszałek Simon mógł jeszcze zrozumieć, były następujące:
— Napoleon drugi... Przysięga.. hańba... mój synu...
Potem stary rzemieślnik ruszył jeszcze machinalnie ustami, i na tem skończył.
W chwili, kiedy skonał, zupełnie się zmierzchło, i nagle rozległy się zewnątrz przeraźliwe krzyki:
— Gore... gore...
Pożar wszczął się w jednym z warsztatowych budynków, napełnionym rzeczami. W tymże czasie słychać było w oddaleniu bębnienie, dające znać, że nadchodzi oddział wojska od rogatek.

Już od godziny, pomimo wszelkiego ratunku, płonie fabryka. Noc jest widna, gwiaździsta, zimna; gwałtowny wiatr wieje od północy. Mężczyzna idzie przez pola, pomiędzy wzgórzami tak wyniosłemi, iż nie spostrzega pożaru, postępuje powoli, nierównym krokiem. Mężczyzną tym jest pan Hardy. Chciał wrócić do domu pieszo, polem, spodziewając się tem uśmierzyć gorączkę. Nie zwodzono go; uwielbiana kobieta opuściła Francję. Pan Hardy wszedł zadumany na szczyt pagórka. W tej chwili pożar, przez jakiś czas przytłumiony, znowu wybuchnął z wściekłością i szeroko oświetlił horyzont.
Patrzył na to pan Hardy z osłupieniem.
Nagle wybuchnął, ogromny snop iskier. Powiewy silnego, północnego wiatru, miotające płomieniami i rozdmuchujące pożar, przyniosły wkrótce do uszu pana Hardy odgłos dzwonu, wzywającego na ratunek jego gorejącej fabryki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.