Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/924

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jesteś tu... Piotrze... — rzekł starzec słabym głosem — podaj... mi rękę...
Piotr, nie posiadając się z radości, ukląkł i zaczął go całować w ręce, w twarz, w głowę, wołając:
— Żyje!... Bogu dzięki!... żyje!... wyzdrowieje!...
W tej chwili krzyki walczących włóczęgów doszły uszu konającego.
— Piotrze, — rzekł starzec głosem, który, z początku dość wyraźny, słabł potem stopniowo — ty mnie pytałeś... niedawno... o radę... w rzeczy bardzo ważnej... Zdaje mi się..., że chęć objaśnienia cię... o twych obowiązkach... na chwilę wróciła mi życie... gdybym wiedział... że zostajesz... na drodze niegodnej... ciebie... mnie... Słuchaj więc, mój synu!... w tej ostatniej chwili... ojciec nie myli się... wielki masz obowiązek do spełnienia... jak przystoi na... na człowieka honoru... spełnienia mojej ostatniej woli... powinieneś... bez wahania... powinieneś...
Głos starca słabł coraz bardziej...
Jedyne słowa, które marszałek Simon mógł jeszcze zrozumieć, były następujące:
— Napoleon drugi... Przysięga.. hańba... mój synu...
Potem stary rzemieślnik ruszył jeszcze machinalnie ustami, i na tem skończył.
W chwili, kiedy skonał, zupełnie się zmierzchło, i nagle rozległy się zewnątrz przeraźliwe krzyki:
— Gore... gore...
Pożar wszczął się w jednym z warsztatowych budynków, napełnionym rzeczami. W tymże czasie słychać było w oddaleniu bębnienie, dające znać, że nadchodzi oddział wojska od rogatek.

Już od godziny, pomimo wszelkiego ratunku, płonie fabryka. Noc jest widna, gwiaździsta, zimna; gwałtowny wiatr wieje od północy. Mężczyzna idzie przez pola, pomiędzy wzgórzami tak wyniosłemi, iż nie spostrzega pożaru, postępuje powoli, nierównym krokiem. Mężczyzną