Zwyciężony/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwyciężony |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Redakcja "Tygodnika Mód i Powieści" |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Bronisława Wierusz-Kowalska |
Tytuł orygin. | Un vaincu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— Powiernikiem i przyjacielem — powtarzał sobie Marek, idąc szybko.
Zmrok wieczorny zapadał zwolna, ale i w duszy Marka także panowała ciemność.
Przez chwilę zatrzymał się na wybrzeżu Vienny, przysłuchując się świergotaniu ptaka, który dążył na noc do gniazda, a myśl, że człowiek będący w wesołem usposobieniu moralnem połączyłby ten śpiew ze swojem zadowolnieniem wewnętrznem, wywołała na jego usta pogardliwy uśmiech.
— Szalone marzenia! — mówił sobie, idąc dalej; — któż mnie od nich uwolnić zdoła? Kłamliwa wyobraźni, ileż razy mnie już zawiodłaś!... Miałżebym cię jeszcze raz słuchać?
Wzruszył ramionami, przejęty litością dla swojej słabości, i chciał zwrócić myśl swą na inne tory; ale myśl ta nieposłuszna nie chciała się nagiąć do rozkazów woli, gdyż piękna twarzyczka dziewczęcia zjawiała się przed oczyma wyobraźni, przygniatając serce ciężarem niespełnionego marzenia.
Pan de Preymont miał trzydzieści sześć lat; jeszcze w dzieciństwie spotkał go nieszczęśliwy przypadek: wypadł z powozu i przeleżał w łóżku wiele miesięcy, a pomimo starań najlepszych chirurgów i najdoskonalszych przyrządów, powstał z choroby ze skrzywioną postacią. Był jedynakiem, a rodzice chlubili się dotychczas zarówno jego pięknością, jak wyjątkowemi zdolnościami umysłu.
Ojciec odumarł go w młodym wieku i uniknął boleści patrzenia na moralne cierpienie syna, którego życie rozwijało się w sposób nieprawidłowy, wpływając temsamem na jego usposobienie. Z żywego i śmiałego dziecięcia zamienił się w młodzieńca pochmurnego i zamkniętego w sobie. W wieku, w którym nikt nie zna jeszcze troski, ani zmartwienia, on stracił wiarę w przyszłość, i ufność, właściwą młodzieńczemu wiekowi.
Na szczęście dla siebie, posiadał niesłychane zamiłowanie pracy, a zachęcony przez matkę, oddał się naukom, zadawalniając tym sposobem młodzieńcze pragnienia umysłu, rwącego się do czynu i życia.
Lecz przebudzenie się z tego chwilowego spokoju było straszne. Gdy, ukończywszy świetnie nauki, przekonał się, że jego kalectwo oddalało go od zawodów, do których miał pociąg, przeszedł przez straszną kryzys moralną. Niedoświadczony i zawiedziony w nadziejach, mniemał że w żadnym kierunku nie zużytkuje zalet swego umysłu. Cierpiał tak żywo, jak tylko młodzi cierpieć potrafią, i znienawidził świat, ludzi i życie. Oburzał się na srogość przeznaczenia i cierpiał okrutnie.
Ale miał przy sobie serce, które pojmowało jego udręczenia całą potęgą macierzyńskiej tkliwości i cierpiało z nim razem.
Pani de Preymont, chcąc zająć jego umysł jakąś pracą pożyteczną, nabyła przędzalnię, znajdującą się w sąsiedztwie. Prawda że ryzykowała na to przedsiębiorstwo większą część swoich kapitałów, ale wytworzyła dla syna cel użytecznej pracy. Ocaliła go, wiedziona poczuciem matki.
Preymont miał wtedy dwadzieścia dwa lata; matka poświęceniem swojem zatrzymała go nad brzegiem przepaści.
Energia jego i rozum szukały tylko odpowiedniego pola do działania, z zapałem też zabrał się do pracy, wymagającej wielkiej wytrwałości.
Lecz zanim zaczął ciągnąć zyski, wiele lat musiał pracować i walczyć, a ta walka zagłuszała w nim poczucie bólu, wywołanego przeświadczeniem o swem upośledzeniu.
Pomimo braku sympatyi, jaki zwykle bywa udziałem kalek, pana de Preymont szanowano w okolicy za jego rozum i szlachetne dążności. Przewaga umysłowa jednała mu wprawdzie także i nieprzyjaciół, ale tych było niewielu. Byli jednak i tacy, którzy niekorzystnie wyrażali się o jego charakterze, mówiąc, że rozum przeważa u niego nad sercem, które jest chłodne i samolubne, Nawet wspaniałomyślność jego tłumaczono sobie wyrachowaniem wcelu uzyskania godności deputowanego, chociaż nigdy pod tym względem nie objawił swoich pragnień.
Lecz Marek nic sobie nie robił z podobnych zarzutów i to jeszcze bardziej drażniło opinią publiczną. Wogóle jednak ludzie cenili go, choć był skryty i nieufny.
W rzeczywistości pan de Preymont miał szerokie na świat poglądy i rządził się własnem zdaniem, które niezawsze się zgadzało z utartemi w świecie formami, dlatego bywał nieraz niezrozumiany. Przez czytanie poważnych dzieł naukowych i długie podróże nabył pod wieloma względami wielkiej tolerancyi, która w oczach niektórych ludzi uchodzić może za brak zasad, a wistocie jest tylko dowodem dojrzałości umysłu, wykształconego w szkole życia.
Wróciwszy do domu, Marek udał się do swego pokoju i, zasiadając przy biurku zarzuconem papierami, powiedział sobie, że musi uciec przed własnemi myślami i zająć się pracą. Ale praca nie szła mu także, wziął zatem do dokończenia listu, który rozpoczął jeszcze przed południem.
„Zresztą, kochany przyjacielu — pisał, — nic się tu w naszej okolicy nie zmieniło od czasu ostatniego twego pobytu, chociaż to już jest bardzo dawno. Zdaje mi się, że byłeś u mnie przed siedmiu laty, a od roku przeszło nie widziałem cię wcale. Może u mnie spostrzeżesz już siwiejące włosy i zmarszczki na twarzy, ale te oznaki starości zjawiają się niepostrzeżenie u człowieka, który nigdy nie miał prawa być młodym, Pokój, który niegdyś zajmowałeś, oczekuje na ciebie; mam nadzieję, Że zabawisz u nas kilka miesięcy. Upodobania twoje w zupełności będą zadowolnione, gdyż tego roku, pomimo przedłużającej się zimy, roślinność na wzgórzach jest tak bujna, jak bujnemi są twoje marzenia. Rzeki i strumienie szemrzą łagodnie, odgłos dzwonów starego kościółka dochodzi aż tutaj; raz dzwoni on radośnie, aby oznajmić ludziom wesołą nowinę, że narodził się człowiek poto, aby cierpieć, to znów ogłasza że ktoś opuścił tę ziemską siedzibę i podążył do nieznanej krainy. I to się nazywa szczęściem życia; ach! jakież to szyderstwo! Jedyną pociechą jest to, że bawimy się w piękne słówka i wytworne zdania. Mówię to o sobie, bo ty, który możesz wierzyć w szczęśliwą rzeczywistość, inne masz myśli i pojęcia niż ja, chociaż i mnie zdarza się nieraz marzyć i marzyć, jak jakiemu zwykłemu śmiertelnikowi. Natura i usposobienie wrodzone zawsze się odzywają w człowieku, to też i ja, marzyciel, który się zamienił w przemysłowca, poddaję się nieraz marzeniom i słucham głosów, które śpiewają dokoła mnie, podziwiając ich potęgę. Są chwile, że biedny szaleniec zapominam, iż głosy te nie dla mnie śpiewają i że nędzny żebrak w łachmanach, który wyciąga rękę przy drodze, ma więcej prawa do słuchania ich harmonii. Co za nieszczęście posiadać takie nieposłuszne serce i...”
Tu pan de Preymont przerwał nagle pisanie i, odrzucając z niecierpliwością pióro, podarł list na drobne kawałki i wyrzucił je przez okno. Patrzył jak papier fruwał w powietrzu i opadał zwolna na ziemię.
— Doprawdy — rzekł do siebie z szyderczym uśmiechem, — jestem szalony, że piszę w ten sposób do tego szczęśliwego człowieka, do tego wesołego towarzysza, który się nazywa Jerzy Saverne; a jeszcze większe popełniam szaleństwo, że nie mogę zwalczyć swoich marzeń i zapanować nad swojemi uczuciami!
Na wyrazistej jego twarzy odmalował się gniew, a potem smutek. Długo stał oparty o ramę okna, roztargniony i zamyślony.
Wtem ktoś zlekka dotknął jego ramienia; obejrzał się: była to jego matka.
Nizka i drobna postać pani de Preymont odznaczała się tą wytworną elegancyą, właściwą starannie wychowanym kobietom, której lata nie niweczą nigdy. Rysy jej twarzy były regularne, błękitne oczy miały blask łagodny i rozumny zarazem. Gęste, siwiejące włosy otaczały czoło nizkie i kształtne, czyniąc ją podobną do portretu z wieku XVIII.
— O czem myślałeś, Marku? — zapytała z uśmiechem. — Musiałam cię trącić, aby cię ściągnąć na ziemię.
— A jednak ziemia zajmowała mnie w tej chwili, kochana mateczko — odparł wesoło. — Myślałem o Jerzym Saverne potem o wzorach nowej maszyny, która wydaje mi się bardzo dobrą, a być może, że ją sprowadzę.
Wypowiedział to wszystko tonem swobodnym i naturalnym, ale czuł w głębi duszy, że matki nie oszuka pozorami spokoju, łączyła ich bowiem miłość oparta na zaufaniu i czci zobopólnej. Było to przywiązanie głębokie, chociaż nieobjawiające się na zewnątrz. Nieraz różnili się w poglądach, ale to nie psuło nigdy harmonii, istniejącej pomiędzy nimi.
Pani de Preymont była bardzo nabożna i pragnęła wiarę swą przelać na syna, ale niepodległy jego umysł i skłonność do mizantropii sprzeciwiły się temu. Marek nie był sceptykiem, ale filozofem i pesymistą. Uwielbiał jednak pogodny charakter i cnoty matki i wiedział, że wszystko zawdzięczała głębokiemu poczuciu wiary. Dzięki jej wpływowi, Marek miał dokładne pojęcie dobrego i złego.
Pani de Preymont słuchała go z niedowierzaniem i rzekła wreszcie:
— Dziś dopiero, Marku, zdobyłeś się na odwagę odwiedzenia Zuzanny.
Słowa matki nie podobały się Markowi, który zmarszczył brwi z niezadowoleniem.
— Jeśli cierpisz, wyznaj mi to szczerze — dodała z żywością pani de Preymont. — Przecież na mnie możesz się wesprzyć z ufnością.
Mówiła to z pośpiechem i stanowczością, chcąc go skłonić do wyznania, do którego Marek nie bardzo był łatwy. Milcząc, cofnął się we framugę okna i oparł się o ramę.
— Nie mam nic do wyznania — rzekł spokojnie. — Tak, widziałem się dziś z Zuzanną. Zdaje mi się, że jest szczęśliwa i zadowolona i jakżeż mogłoby być inaczej? A jednak ja jestem niespokojny.
— Dlaczego? — spytała pani de Preymont. — Czy się lękasz, że ojciec wpłynął na jej postanowienie? Ależ gdyby pan Véland nie podobał jej się, odrzuciłaby go z pewnością.
— Nie posądzam jej, żeby miała postąpić w inny sposób — odparł żywo Marek — Véland wydaje się przyzwoitym człowiekiem, ale ona stoi od niego wyżej pod względem umysłowym. Prawda że się tego nie domyśla, a zresztą nie umiałaby wydać sądu, nie mając z kim porównać swego narzeczonego.
— Nie podzielam twojego niepokoju, a raczej uprzedzeń — odpowiedziała pani de Preymont. — Zuzanna wychodzi zamąż za przyzwoitego człowieka, który ją kocha, a chociaż to małżeństwo nie jest jeszcze takiem, jakiego dla niej pragnęłam, jest nadzieja, że zdoła zapewnić jej szczęście.
— Bezwątpienia! Gdyby były jakiekolwiek pod tym względem obawy, bylibyśmy się wdali przecież w tę sprawę. Ale nie możesz zaprzeczyć tego, moja matko — dodał z rozdrażnieniem, — że przez ten związek Zuzanna nie wyjdzie z otoczenia, które poniekąd nie jest dla niej odpowiednie zpowodu wykształcenia, jakie rozwinęło jej wrodzone zdolności. Nie znam osobiście pana Véland, ale się obawiam, czy nić jest trochę szorstki i czy nie zapatruje się na ten związek, jak na dobry interes pieniężny. Jednakże jeśli ją kocha prawdziwie, a jakżeby miał jej nie kochać? wiele czasu upłynie, zanim Zuzanna dostrzeże smutną prawdę, a wtedy będą już dzieci, które jej wynagrodzą doznane rozczarowanie. Zresztą charakter jej nie rozwinie się tak, jak mógłby się rozwinąć w odpowiednich warunkach bytu, gdyż jest zbyt młoda, aby nie miała ulegać wpływom otoczenia. Nie wiem, czy Véland zna dobrze jej usposobienie, ale ona jest czarująca, gdy potęguje jego przymioty, a czyni to z zapałem i wdziękiem nieporównanym.
Preymont zapomniał o obecności matki i mówił jakby sam do siebie. Matka słuchała go ze ściśniętem sercem. Gdy chodziło o jej syna, nie umiała wydać bezstronnego sądu, zdawało jej się bowiem, że jego rozum i energia powinny zacierać niedostatki powierzchowności i pozwolić mu pić z czary rozkoszy, do której każdy w młodości spragnione wyciąga usta.
— Ach, Marku, gdybyś był jej dał do zrozumienia! — zaczęła.
— Ależ co takiego, moja biedna matko? — przerwał jej z żywością. — Ja mogłem być dla niej tylko przyjacielem, starym towarzyszem, który ją kołysał na kolanach, gdy była małem dziecięciem. Wierz mi, matko — dodał z goryczą — że ja w jej oczach nie jestem mężczyzną, ale jakiemś wyjątkowem stworzeniem. Wszystkie jej słowa i zwierzenia aż nadto jawnym były tego dowodem.
— Jedno słowo mogło zmienić to wszystko...
— Zmienić... tak, masz słuszność, matko. Nasza przyjaźń rozchwiałaby się zupełnie, a w jej wspomnieniach ukazywałbym się zawsze, jako istota śmieszna.
— Ty, z twojemi przymiotami, miałbyś być śmieszny!
Marek zaczął się śmiać.
— Matki są zawsze niepoprawne — rzekł, podnosząc do ust rękę pani de Preymont, — one marżą nawet wtedy, gdy marzenia powinny być grzebane. Wierzaj mi, matko, że co do mnie, wyrzekłem się już wszelkich złudzeń.
Tak, mówił prawdę, pogrzebał je już w głębi serca i postanowił nigdy o nich nie myśleć, lecz myśl nieposłuszna zrywała krępujące ją więzy i nieraz udręczała jego duszę.
— Aby raz skończyć rozmowę w tym przedmiocie — odezwał się po krótkiej chwili milczenia, — powiem ci, matko, że gdybym się znalazł w zwykłych warunkach życia, życzenia twoje zeszłyby się z pewnością z mojemi pragnieniami. Ale dziś nie może być o tem mowy. Los Zuzanny jest już ustalony, a mój również oddawna. Jestem skazany na samotność, ale umiloną, wielu przyjemnościami. Bo czyż jestem godnym pożałowania, skoro żyję obok ciebie, matko? — dodał z uśmiechem, który rozjaśnił jego twarz, zazwyczaj poważną. — Wielu ludzi dobrowolnie wybiera sobie los taki. Tobie, matko, zawdzięczam wszystko:; wychowanie, wykształcenie umysłowe i radości domowego ogniska.
— Tak, wszystko — odparła w zamyśleniu pani de Preymont, — oprócz tej kropli szczęścia, której każdy pożąda w życiu.
Marek przygryzł usta i milczał. Nie lubił tych poufnych zwierzeń, które go zawsze rozdrażniały. Matka wiedziała o tem i żałowała słów niebacznie wyrzeczonych.
Tymczasem Marek starał się zapanować nad burzą, która zrywała się w jego duszy. Od wielu miesięcy walczył napróżno ze swemi uczuciami; zdawało mu się, że spada w przepaść i duma tylko podtrzymywała go w tej walce.
W tej chwili psy zaszczekały głośno i Marek ocknął się z zamyślenia. Wtem do uszu jego doszedł dźwięczny głos męzki.
— Czegóż mi się przypatrujesz z takiem zdumieniem? Czy wyglądam na upiora? Wprawdzie jestem zgłodniały; ośm godzin nic nie jadłem, a w dodatku woźnica omało mnie ze trzy razy w rów nie wywrócił.
Gdy zszedł na dziedziniec, nowoprzybyły trzymał woźnicę za kark i potrząsał nim z całej siły. Ukazanie się pana de Preymont nie uśmierzyło jego gniewu.
— Przywitam się z tobą za chwilę, Marku — zawołał, — tylko pierwej muszę się rozprawić z tym łotrem, który żąda dwudziestu franków, kiedy ja mu obiecałem tylko piętnaście. O! wołałbym się utopić, niż ustąpić jego żądaniom!
Tu puścił woźnicę, który, czerwony, zasapany i gniewny, nie wiedział czy się ma rzucić na pana Saverne, czy też uciekać. Ale atletyczna postawa młodego człowieka i gwałtowne objawy jego gniewu poradziły mu ucieczkę. Wziął pieniądze i umknął.
— Bardzo dobrze — rzekł Saverne z zadowoleniem — zwycięztwo pozostaje przy mnie.
— Ależ niepotrzeba było na to zużywać tak wiele energii — odpowiedział, śmiejąc się, Marek.
— Być może, lecz musiałbym go przekonywać dłużej, a nie lubię takich półśrodków. Poco to zwierzę nudziło mnie swojemi argumentami!
Saverne przywitał się z panią de Preymont która z uśmiechem przypatrywała się zakończeniu tej sceny.
— Zdaje mi się, że spadam tu niespodziewanie — mówił dalej Jerzy, — a tymczasem donosiłem o swoim przyjeździe.
— Listu nie otrzymaliśmy — odparła pani de Preymont, — ale wiesz, że ciebie zawsze z upragnieniem wyglądamy.
— Na pocztę nigdy liczyć nie można! — zawołał Saverne z oburzeniem. — Jeszcze dziś wieczorem napiszę artykuł, który ich doprowadzi do złości.
— A może list masz w kieszeni? — odezwała się pani de Preymont.
— Gdzieżtam... sam wrzuciłem go do skrzynki! Pomimo tego zapewnienia, Saverne zaczął szukać po kieszeniach.
— Doprawdy, mam go przy sobie! — zawołał swobodnie. — No! Marek może teraz śmiało mówić, że jestem roztargniony.
— Wszystko mi jedno jakim jesteś, ale zawsze jesteś dla mnie pożądanym gościem — odpowiedział serdecznie pan de Preymont.
Przyjaźń ich zawiązała się jeszcze w kolegium. Gdy dziecię nieśmiałe i ułomne nie mogło się bronić prześladowaniu towarzyszów, Saverne, chociaż młodszy od niego, wziął go w swoję opiekę. Bronił go zawsze i pocieszał serdecznemi słowy; to też Preymont przywiązał się do niego szczerze.
Później przyjaciele zamienili role, gdyż Saverne, skoro tylko stał się panem swej woli, roztrwonił swój mająteczek. Preymont upominał go nieraz, a nie mogąc wiele poradzić, dopomagał mu swemi funduszami. Saverne słuchał jego rad, przyznawał mu zupełną słuszność, ale robił swoje, gdyż wrażliwy i miękki charakter jego podlegał z łatwością wszelkim wpływom i kierował się kaprysami. Lecz Saverne był tak miły i ujmujący, że umiał podobać się każdemu; nawet najpoważniejsi ludzie przebaczali mu wady dla jednostajnego i wesołego humoru i szczerości, z jaką się przyznawał do swoich błędów.
Pani de Preymont uważała go jak drugiego syna i miała dla niego niewyczerpaną pobłażliwość, a Saverne, niemający blizkiej rodziny, uważał jej dom za swój własny. Był człowiekiem utalentowanym i utrzymanie miał dobre. Obdarzony talentem karykaturzysty i werwą żartobliwego pisarza, rysował i pisał naprzemian.
— Opowiedz nam teraz — zaczęła pani de Preymont, gdy Saverne posilił się nieco, — jakie głupstwa popełniłeś od czasu, gdyśmy cię nie widzieli?
Saverne, zajadający w tej chwili poziomki, zatrzymał się i zawołał z podziwieniem:
— Żadnego, łaskawa pani. Doprawdy, ja sam jestem tem zdziwiony!
— Zatem możemy ci powinszować poprawy. Cóż, nie myślisz o małżeństwie?
Saverne westchnął i spojrzał na Marka.
— Nie mówmy o tem lepiej — rzekł z powagą, niezwykłą u niego.
Pani de Preymont spojrzała nań pytająco, ale Saverne siedział zamyślony, odłożyła więc badanie na później.
— Chciałabym wyszukać dla ciebie rozsądnej żony — odezwała się wreszcie.
— Och! aby nie zanadto poważnej — odpowiedział, odzyskując swobodę.
— Nie lękaj się, dziś cnoty nie przybierają tak surowych pozorów.
— Nie mogę o tem myśleć naseryo; jestem związany, droga pani.
— A nic nam o tem nie wspominałeś.
— E! nie wiem, doprawdy, jak się to stało; związałem się słowem, choć osoba jest dla mnie obojętna.
— Jakże można było popełnić takie szaleństwo?
Saverne westchnął i zamyślił się znowu, a Marek, chcąc przerwać niemiłą rozmowę, zaprowadził przyjaciela do przeznaczonego dlań pokoju.
— Takie kobiety, jak twoja matka, są istotami godnemi uwielbienia — rzekł Jerzy, robiąc w jednej chwili nieład w pokoju, — ale ani trochę nie znają życia i nie domyślają się nieraz, jakie więzy krępować mogą człowieka. Ty najlepiej wiesz, Marku, czy mogę myśleć o ożenieniu się.
— Matka moja nie ma pojęcia o tego rodzaju kłopotach i nawet nie wiem, czyby miała dla ciebie współczucie, choćby wiedziała całą prawdę.
— A widzisz! — przerwał Jerzy. — Twoja matka mniema, że człowiek powinien żyć jak mnich... Ale i ja mam nadzieję, że zerwać potrafię więzy.
Mówiąc to, Jerzy szukał klucza od walizki i wreszcie, zniecierpliwiony, oderwał zamek i rozrzucał rzeczy na wszystkie strony.
— A przecie się dostałem do walizy! — rzekł z zadowoleniem. — Nie będę nic układał, jutro twój lokaj zrobi tu porządek; ja nie mam do tego cierpliwości.
— Skoro się ożenisz, walizka twoja nie będzie podobna do śmietnika — śmiejąc się, odpowiedział Marek. — Dobranoc ci!
Gdy już był na progu, odwrócił się i rzekł z wysiłkiem:
— Ale skoro mowa o małżeństwie, muszę ci powiedzieć, że będziesz zapewne obecny na ślubie mojej kuzynki, która w tym czasie wychodzi zamąż.
— Czy ta mała Zuzanna, którą tu widywałem dawniej?
— Tak, panna de Jeuffroy.
— Było to ładne dziecko. Czy wyrosła na piękną kobietę?
— Zobaczysz ją pojutrze, przy podpisaniu kontraktu ślubnego. Powiem, aby cię zaprosili na ślub.
— Doskonale! Przypatrzę się jak powinien wyglądać pan młody, a oprócz tego spotkam jakie postacie godne ołówka.
Preymont, zmuszony cały dzień panować nad sobą, pragnął teraz spokoju i samotności. Wyszedł teraz na drogę i na łąki ciągnące się nad brzegiem Loary.
Nieraz szukał tu zapomnienia i spokoju i dziś myślał, że widok pogodnej nocy wpłynie kojąco na jego rozdrażnione nerwy.
— Kocham — powtarzał w duchu, — choć wiem, że sama myśl o tem okrywa mnie śmiesznością.
Ogarnęły go gniew i zniechęcenie, których nawet duma zwalczyć nie mogła.
Zdawało mu się, że jest wolny od miłości własnej i od namiętności i że bezstronnie zapatruje się na świat, dziś jednak nie potrafił znaleźć równowagi pomiędzy swemi uczuciami i rozumem.
Widok spokojnej, uśpionej natury nie zabliźnił rany jego serca i Marek powrócił do domu niemniej smutny, niż wyszedł na przechadzkę.