Ziemia Obiecana (Reymont, 1899)/Tom drugi/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Ziemia obiecana
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
I.


— A teraz go w grzbiet, a teraz z drugiej strony, a teraz w głowę. Ot i jeszcze raz, i jeszcze jeden razik, dobrodzieju mój kochany.
— Walisz ksiądz kartami jak cepem — szepnął z goryczą stary Borowiecki.
— To mi przypomina jedno zajście. Było to u Migurskich w Sieradzkiem...
— Cepem nie cepem — przerwał ksiądz, przymrużając z lubością oczy — a ślicznymi atucikami, dobrodzieju mój kochany. Chowam ja jeszcze damusię, żeby grzmotnąć twojego królika, Zajączkowski.
— To się pokaże! Ale ksiądz ma paskudny zwyczaj przerywania; ust otworzyć nie można, bo ksiądz zaraz przerywasz. Oto, jak rzekłem, u Migurskich...
— U Migurskich, czy nie u Migurskich, ale to już słyszeliśmy, dobrodzieju mój kochany, ze sto razy, nie prawda, panie Adamie? — zwrócił się do starego.
— E, co mi tu ksiądz będziesz uwagi ciągle robił. A jak Pana Boga kocham, czego za wiele, tego i zanadto. Myślałbyś ksiądz lepiej o nabożeństwie, a nie o tem, czy kto co mówił lub nie mówił.
Rzucił karty na stół i porwał się zirytowany.
— Tomek, huncwocie jeden, a zakładaj konia — huknął potężnym basem przez okno na podwórze.
Szarpał mocno wyczernione wąsy i sapał zapalczywie.
— No widzicie go! Smyk jeden, ja mu po ludzku zwracam uwagę, a ten zaraz na mnie, jak na swojego parobka: huru buru! Jasiek, bo mi fajeczka zgasła.
— No, sąsiedzie, bo pan Baum rozdaje karty.
— Nie będę grał. Jadę do domu. Już mam dosyć jegomościnych kazań. Wczoraj u Zawadzkich opowiadam o konjunkturach politycznych, a ksiądz mi zaprzecza publicznie i wydrwiwa — burczał szlachcic, przemierzając wielkimi krokami pokój.
— A boś jegomość, dobrodzieju mój kochany, gadał rzetelne głupstwa. Jasiek, a ty smyku jeden, dajno ogieńka, bo mi fajeczka zgasła.
— Ja gadałem głupstwa! — wykrzyknął Zajączkowski, przyskakując z pasyą do księdza.
— A głupstwo — odszepnął ksiądz, pykając z długiej fajki, którą mu mały chłopak zapalał, przyklęknąwszy na podłodze.
— A, Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami — zawołał ze zgrozą Zajączkowski, rozkrzyżowując ręce.
— Ksiądz dobrodziej jest na ręku — rzekł Maks Baum, podsuwając mu karty.
— Siedm pik — zawołał ksiądz. — Zajączkowski, jesteś na ręku.
— Idę na ciemno — zawołał szlachcic i siadł spiesznie do stolika, ale nie zapomniał jeszcze urazy do księdza, bo rozejrzawszy się w kartach, mówić zaczął:
— I jak tu może być co, jak tu ogół może mieć jasne pojęcie o polityce, kiedy jego naturalni przewodnicy są tak ciemni.
— Osiem trefli, bez atu — licytował ksiądz.
— Przejdę się. Dobrze, zaraz ksiądz zobaczysz co będzie za gra. Bo jak ksiądz niemasz żołędzi, to księdza mocno zaswędzi.
— Zaswędzi nie zaswędzi, ale jak ci pan Baum wyciągnie te żołędziki, jak cię asikiem wytnie, to kichniesz. A co, syneczku, a co, a nie chwal się, a nie mów amen przed in saecula saeculorum, dobrodzieju mój kochany, ha, ha ha! — śmiał się na całe gardło z miny Zajączkowskiego i tak był rad, że trzepał cybuchem po sutannie i poklepywał Maksa obok siedzącego. — Górą miasteczko Łódź, górą fabrykanciki. A niechże ci, dobrodzieju mój kochany Pan Bóg bliżniateczki da za to, żeś tak Zajączka oporządził. Poleżysz bez nóżki, poleżysz. Jasiek, a daj-no smyku ogieńka, bo mi fajeczka zagasła.
— Ksiądz jak poganin jaki, tak się z cudzych nieszczęść cieszysz.
— Już tam temu daj spokój, a co leżysz to leżysz. Cały rok nas obłupiał ze skóry, to niechże teraz grosiki zapłaci.
— Po dwadzieścia groszy na tydzień wygrywałem. Po dwadzieścia groszy, słowo honoru panu daję! — szepnął Zajączkowski przez stół do Maksa.
— „Poszły panny na rydze! na rydze! na rydze!” — zaczął nucić stary Borowiecki, przytupując do taktu w stopień fotelu, na którym siedział i jeździł, bo był w połowie sparaliżowany.
Cisza na chwilę zapanowała w pokoju.
Cztery świece stojące po rogach stolika jasno oświetlały zielone pole walki i twarze walczących.
Zajączkowski milczał, był zły na księdza, z którym od lat dwudziestu kłócił się przynajmniej dwa razy na tydzień.
Muskał wyczernione wąsy i rzucał groźne spojrzenia z pod ogromnych krzaczastych brwi na Maksa, który go „kładł bez trzech” a czasami trzaskał się ze złością w łysinę, po której muchy spacerowały.
Ksiądz wychudłą, ascetyczną i dobrotliwą twarz pochylał nad stołem, czasem pykał z fajki i okrywał się dymem, a wtedy zapuszczał ostre spojrzenie czarnych, bardzo żywych oczów w karty przeciwnika, z czego zresztą nigdy nie korzystał.
Maks ze skupioną twarzą grał bardzo uważnie, bo przeciwnicy byli mistrzami w preferansie, i, w przerwach leciał oczami po oknach, któremi księżyc zaglądał i do dalszych pokojów, skąd go dochodziły głosy Anki i Karola.
Pan Adam zaś ciągle nucił, wybijał takt, szarpał bujną, choć przerzedzoną czuprynę i przy każdej nowej grze wołał:
— Śliczny kolor, długi kolor. Dam ja wam teraz basałyki. Król z damą, a dwór za nią. Zaczniemy bić do ataku.
„Hej mazury, bijcież zgóry, a kosami osękami ta ra ra ta, ta! Szlusuj z prawego! — komenderował energicznie i z rozpłomienioną twarzą, ruchem jakby się rzucał do ataku, bił kartami w stół.
— A tobyś jegomość grał po ludzku. A te twoje przyśpiewki to tylko rozpusta żołnierska i nic więcej dobrodzieju mój kochany. Jasiek a daj-no ogieńka, bo mi fajeczka zgasła.
— To szlusuj, przypomina mi bardzo ciekawe zajście, jakie miało miejsce...
— U Migurskich w Sieradzkiem, słyszeliśmy już i to, słyszeli, dobrodzieju mój kochany.
Zajączkowski spojrzał groźnie na uśmiechniętą twarz księdza, ale nie rzekł nic, tylko odwrócił się do niego bokiem i grał dalej.
Maks raz jeszcze rozdał karty i po licytacyi poszedł do Karola.
— Jasiek, a otwórz-no okienko, bo tam ptaszeczki boże tak śpiewają.
Chłopak otworzył okno na ogród i pokój zalały chóry słowiczych głosów i fale zapachów bzów kwitnących pod oknami.
W pokoju, do którego poszedł Maks, nie było lamp, natomiast świecił księżyc sunący po tafli ciemnego szafiru niebios.
Okna były otwarte i wpływał niemi czerwcowy, rozśpiewany wieczór
Siedzieli w milczeniu.
— Ładna kolekcya mamutów — szepnął Karol do Maksa, bo w pokoju gry znowu wybuchła burza i Zajączkowski krzyczał przez okno, żeby mu konie zakładali natychmiast, a pan Adam śpiewał na całe gardło:
— „A choć chłodno i głodno, żyje sobie swobodno!”
— Często grywają ze sobą?
— Co tydzień i przynajmniej dwa razy na tydzień się kłócą i rozjeżdżają bez pożegnania, co im zresztą wcale nie przeszkadza żyć w wielkiej przyjaźni.
— Pani ich godzić musi nieraz?
— O nie, bo raz spróbowałam, a ksiądz zaperzony krzyknął na mnie: „Niech jegomościanka pilnuje udojów!” Zresztą, oni nie mogliby żyć bez siebie, a będąc ze sobą, nie mogliby się nie kłócić.
— Ale co twój ojciec w Łodzi pocznie bez nich? — zwrócił się Maks do Karola.
— A bo ja wiem, również wogóle nie wiem, po co ojcu chce się do Łodzi?
— Pan nie wie?... — szepnęła Anka zdziwionym głosem i byłaby coś mówiła więcej, ale dzwonek zadźwięczał u furtki.
Wyszła i powróciła z depeszą dla Karola.
Karol apatycznie wziął, ale nie doczytał do końca, tylko zmiął ze złością i schował do kieszeni.
— Może zła wiadomość? — zapytała trwożnie Anka stojąc przed nim.
— Nie, tylko głupia!
Machnął ręką, zniecierpliwiony jej współczującem spojrzeniem i ciekawością.
Poszedł do pokoju grających i czytał po raz drugi.
Depesza była od Lucy.
— Bardzo się pan nudzi u nas?
— Ani słowa nie odpowiem na podobną insynuacyę. Wie pani, jestem zdumiony życiem państwa. Nie przypuszczałem, żeby mogło gdzieś istnieć życie dziwnie spokojne, dziwnie proste i takie jakieś wyższe. Dopiero u państwa poznałem, że ja nie znałem Polaków, dopiero teraz rozumiem wiele właściwości Karola. Szkoda, że się państwo wyprowadzają do Łodzi.
— Dlaczego?
— Bo nie będę mógł już tutaj nigdy przyjechać.
— A w Łodzi pan nie zechce nas odwiedzać? — zapytała ciszej i nie wiedziała, dlaczego serce jej zabiło silniej, jakby obawą, że może on nie zechce.
— Dziękuję pani bardzo, uważam to już za zaproszenie, można?
— A można, ale za to pozna mnie pan ze swoją matką.
— Kiedy pani tylko rozkaże.
— Zostawię pana samego, bo muszę pomagać do podania kolacyi.
Pobiegła do drugiego pokoju, w którym Jagusia już nakrywała.
Maks spacerował wzdłuż pokoju, ale dlatego, żeby przechodząc obok drzwi otwartych spojrzeć na Ankę.
Patrzył z podziwem na jej wysmukłą, doskonale uformowaną figurę, gdy się pochylała nad stołem; na jej twarz o niezbyt regularnych rysach, ale pełną dziwnego wdzięku i ciepła, zakończoną szerokiem czołem o gładko rozczesanych pośrodku włosach kasztanowatych.
Szaro błękitnawe oczy patrzyły z pod zupełnie czarnych brwi jasno, spokojnie, ale z pewną surowością.
Maks przypatrywał się jej z wielkiem zajęciem i tak mu się bardzo podobała, że poczuł prawie niechęć do Karola, gdy tamten przyszedł.
— Jutro wieczorem jechać do Łodzi muszę — powiedział szorstko.
— Po co ci tak pilno. Trzy święta mają robotnicy, to i my użyjmy odpowiednio Zielonych Świątek.
— Jeśli czujesz się tutaj dobrze, — zostań, ale ja muszę wyjechać.
— Pojedziemy razem — mruknął Maks, siadając na parapecie okna.
Było mu tutaj tak dobrze, że się zdumiewał nad sobą, a ten chce go stąd zabierać.
Patrzył z gniewem i żalem na Karola.
— Mam bardzo pilne interesa i mam dosyć wsi, za wiele nawet — mówił i chodził wzburzony, zaglądał do pokoju grających, zamieniał po kilka obojętnych słów z Anką, ale rozdenerwowania i niepokoju, który był nudą zarazem, stłumić nie umiał.
A do tego przybył jeszcze ten telegram Lucy, o której myślał z trwogą, bo mu zapowiadała w najbardziej stanowczych słowach, że jeśli się we wtorek nie pokaże, to ona potrafi go znaleźć i u narzeczonej, niechaj się co chce stanie potem.
Wiedział, że Lucy dotrzymuje słowa swoim namiętnościom, więc jechać musiał.
Tak mu ciężył ten stosunek, tak znienawidził już i jej piękność i te więzy miłości, że mu życie brzydło.
A potem Anka.
Czuł, że mu jest najzupełniej obojętną, że zaczyna chwilami nienawidzieć, gdy spotykał się z jej jasnym, ufającym wzrokiem.
A musiał udawać miłość, musiał zmiękczać ton głosu wtedy, gdy mu się kląć chciało, musiał być uprzejmym, uśmiechniętym, przewidującym, słodkim, jak przystało na narzeczonego.
Ta rola była mu wstrętna nad wyraz, a grać ją musiał dla ojca; grał ją i dla niej i dla siebie już, bo użyciem posagowych pieniędzy Anki związał się na zawsze.
— Ożenię się prędko i wszystko się skończy — myślał. — Przecież tyle małżeństw zawiera się bez miłości! — kończył apatycznie, ale równocześnie jego dumna ambicya pożerała mu duszę.
Burzyło się w nim wszystko na myśl, że przez to małżeństwo zejdzie do roli pionków, że jeśli zechce co mieć, to musi pracować lata całe, musi wyciskać maszyny, ludzi, wszystko, żeby coś wycisnąć dla siebie — i to teraz!
Teraz, gdy mu stary Müller dosyć wyraźnie powiedział, że mu odda Madę i zarząd fabryki, odrazu milionową fortunę, odrazu wielkie interesy i możność robienia jeszcze większych.
Od pewnego czasu czuł wstręt do małych interesów, czuł wstręt do tej własnej fabryki, jaką od wiosny budował, do tych oszczędności groszowych, których rezultatem były setki rubli zaledwie.
Tyle lat chodził w kieracie pracy, ciągłej walki i twardego zdobywania każdego rubla, tyle lat tłumił w sobie najrozmaitsze zachcianki pragnienia, których nie mógł zaspokoić, tyle lat był głodnym szerokiego, niezależnego życia — i teraz, kiedy to wszystko mógł mieć, żeniąc się z Madą — musiał się ożenić z Anką i przez to musiał wrócić do jarzma mierności...
Buntował się przeciwko tej konieczności wszystkiemi siłami.
I gdy Anka przyszła prosić na kolacyę, spojrzał na nią gniewnie i nic nie odpowiedziawszy na jej zapytanie, poszedł przysunąć ojca z fotelem do jadalnego pokoju.
Kolacya była bardzo ożywiona, bo ksiądz z Zajączkowskim kłócili się o politykę, pomagał im pan Adam i Karol, który drwił niemiłosiernie z Zajączkowskiego i z jego konjuktur politycznych, drwił z optymizmu księdza i ze złością zrobił uwagę ojcu, że spraw dzisiejszej polityki nie rozstrzygają armaty, a rozum stanu.
— Ta, ta, ta! — przedrzeźniał stary z gniewem. — Ty mi tego nie mów, bo ja cię zawsze przekonam, że ten miał racyę, kto miał armat więcej i wojska. Rozum państw — to wielkie armie, gotowe do wyruszenia w pole, to ich dusza, która rządzi.
— Nie, panie Adamie, duszą państw jest sprawiedliwość jaką się rządzą.
— Państwami kieruje żołądek i jego wymagania — zawołał Karol umyślnie, aby sprawić przykrość księdzu, który się rzucił na te słowa i zaczął dowodzić, że wszystko wypływa z woli Bożej i że ta wola jest sprawiedliwością, i że na tem stoi wszystko.
Karol już nie odpowiadał, bo go znudziły te bezpłodne rozumowania, ale gdy ksiądz, ojciec i Zajączkowski zaczęli mu dowodzić, że wszystko się dzieje za wolą Boga, nie mógł już wytrzymać i zawołał z gniewem:
— Tłómaczycie panowie sobie świat przy pomocy katechizmu; nie przeczę, że to łatwe, a miejscami dowcipne nawet.
— Bluźnisz, dobrodzieju mój kochany, bluźnisz i obrażasz nas. Jasiek, smyku jeden, daj-no ogieńka, bo mi fajeczka zgasła! — wołał drżącym z oburzenia głosem i fajka latała mu w ręku ze wzruszenia.
Pykał, ale że nie mógł dociągnąć się dymu bo chłopak nie mógł zapalić, trzasnął go cybuchem przez plecy i znowu zaczął przekonywać, ale teraz już z całą pasyą.
— Nie będzie pani żal opuszczać tego raju, jaki sobie pani stworzyła w Kurowie — mówił cicho Maks do Anki, bo oboje nie mieszali się do rozmowy ogólnej.
Maksa nic nie obchodziły poruszane kwestye, a Anka była smutna.
Karol był taki inny przez te kilka dni, tak jej prawie unikał, że dziewczynę zaczął trapić głuchy niepokój, przeczuwanie jakiegoś nieszczęścia, więc teraz nie odpowiedziała Maksowi, tylko pochylając się nad stołem, zapytała cicho, nie podnosząc oczów.
— Nie wie pan, czy Karola nie spotkało co złego?
— Nie. Czy pani co zauważyła?
— Tak mi się zdawało. Prawda, zapomniałam, że musi mieć dosyć kłopotów z fabryką, prawda... — dodała ciszej jakby dla siebie, jakby dla stłumienia podejrzeń i niepokojów.
Podniosła głowę i oczami pełnej troski serdecznej ogarnęła jego twarz schmurzoną i gryzące spojrzenia, jakie rzucał na księdza.
— A co państwo robią z ziemią?
— Dziadek chciał sprzedać, ale pan Karol opiera się temu, za co jestem mu bardzo wdzięczną, bo tak się zżyłam z tym domem, że nie mogłabym bez przykrości pomyśleć, że to już nie nasze. Prawie wszystkie drzewa w ogrodzie, wszystkie żywopłoty sadziła albo matka pana Karola albo ja. Więc niech pan pomyśli, jakby to było ciężko rozstawać się z tem na zawsze.
— No, przecież można gdzieindziej kupić ładniejszą posiadłość.
— Tak, można, ale ona nie będzie Kurowem — odpowiedziała dotknięta, że nie rozumiał i nie odczuwał jej przywiązania do tego kawałka ziemi, na którym się wychowała.
Umilkli, bo kłótnia zawrzała znowu pomiędzy Zajączkowskim i księdzem, który zirytowany bił cybuchem w podłogę i zawołał:
— Dobrodzieju mój kochany, ja ci tylko powiem, że ty jesteś Zajączkowski, herbu barania skórka. Jasiek, ognia.
— A, Panie Jezu Chryste, co ten ksiądz wygaduje. Tomek, huncwocie jeden, a zakładaj konie — ryknął do kuchni, gdzie jego stangret jadł kolacyę i nie żegnając się wybiegł, ubrał się w ganku i poleciał, ale powrócił za chwilę, bo zapomniał czapki, której szukał po wszystkich pokojach, a znalazłszy ją, przybiegł do stołowego pokoju, huknął pięścią w stół i zawołał wściekle:
— Jegomość podziękuj Bogu, ze cię ochrania sukienka kapłańska, bo inaczej jabym jegomościa nauczył, co to jest mówić: Zajączkowski herbu barania skórka, jabym nauczył — krzyczał, bijąc raz po raz w stół.
— Nie wylewaj waść herbaty, dobrodzieju mój kochany — rzekł spokojnie ksiądz Szymon.
— Usiądźcie-no, o co tu się gniewać, no siadajcież sąsiedzie — zapraszał pan Adam.
— Nie usiądę! Noga moja tutaj więcej nie postoi, gdzie mnie obrażają.
— Nie wylewaj waść herbaty i jedź z Bogiem — szeptał ksiądz, unosząc swoją szklankę, która tańczyła po stole, wstrząsanym uderzeniami pięści.
— Jezuita, jak Boga jedynego kocham! — wrzasnął Zajączkowski, huknął raz jeszcze w stół i poleciał.
Na podwórzu, a potem i na drodze jeszcze słychać było jego głos łączący się z turkotem bryczki, którą odjeżdżał.
— Rozgrzana pała, o! Słyszane to rzeczy, żeby się o byle słowo tak obrażać!
— A bo mu też ksiądz dojechałeś do żywego mięsa.
— To czemu gada głupstwa.
— Każdemu wolno mieć swoje zdania.
— Pod warunkiem, żeby było poparciem naszego — odezwał się ironicznie Karol.
— Dobrodzieju mój kochany, a to ten smyk naprawdę odjechał. Jasiek, kanalio, daj-no ogieńka — zawołał oburzony i poszedł do ganku wyglądać za Zajączkowskim. — No widzicie, co to za awanturnik. Nakrzyczał, nawymyślał mi i pojechała sobie bestya.
— Wróci, przecież to nie pierwszy i nie ostatni raz — odezwała się Anka.
— Hm, wróci? jużcić, że wróci, ale zawsze, co sobie o nas pomyśli pan Baum.
— Pomyśli, ze panowie dobrze śpicie, dobrze się odżywiacie i dużo macie czasu, skoro go zużywacie na takie dziecinne kłótnie — szepnął ironicznie Karol.
Ksiądz popatrzył na niego groźnie, ale oczy mu się rychło rozjaśniły, wytrząsnął popiół z fajki, nabił w nią tytoniu i podstawiając do zapalenia Jaśkowi, szepnął:
— Drażnią cię kły, dobrodzieju mój kochany, to na pluche...
Pożegnał się wkrótce i poszedł do domu.
Milczenie długie zapanowało.
Stary drzemał na swoim fotelu.
Anka ze służącą sprzątała ze stołu, a Karol zatopił się w głębokim fotelu i palił papierosa, spoglądając z ironią na Maksa, który biegał błyszczącemi oczami za każdym ruchem Anki.
Zaraz się też rozeszli spać.
Maks miał łóżko w saloniku od ogrodu.
Noc była cudowna, słowiki rozśpiewywały się coraz tęskniej, aż im zaczęły odpowiadać nadrzecznych gąszczów kosy i polał się wtedy nieporównanie piękny deszcz dźwięków, który się rozlewał w tej cichej, czarownej nocy czerwcowej, pełnej ciepła bijącego z rozgrzanej ziemi, gwiazd na niebie i zapachu bzów których były pełne klomby, stojące przed oknami.
Maks nie mógł spać.
Otworzył okno i patrzył w okręcony mgłami świat.
Myślał o Ance, gdy naraz usłyszał przyciszony jej głos.
Wychylił się oknem i zobaczył ją siedzącą w oknie swego pokoju, w oficynie przystawionej do dworu pod kątem prostym.
— Czemu mi nie chcesz powiedzieć, co cię męczy? — prosił głos zwrócony do okna naprzeciw.
— Nic mnie nie męczy, jestem zdenerwowany — odpowiedział głos drugi.
— Zostań dni kilka, to się trochę uspokoisz.
Niewyraźne mruknięcie było odpowiedzią. Potem głos pierwszy mówić począł tak cicho, że Maks nic słyszeć nie mógł, natomiast usłyszał chór żab rechoczący gdzieś w łąkach i turkot wozów jadących szosą i głosy ptaków śpiewających coraz głośniej.
Księżyc świecił tak jasno, że powłóczył warstwą srebrnawą mokre od rosy liście a mgły czynił podobne do zwojów srebrnej gazy.
— Jesteś romantyczka — rozległ się znowu głos męski z akcentem gniewu.
— Czy dla tego, że cię kocham? Czy dla tego, że każdą twoją troskę biorę w serce tak mocno, mocniej niż swoje własne, że chciałabym abyś był zupełnie szczęśliwym?
— Nie, nie dla tego, ale dla tego, że bez względu na możliwy katar, chce ci się zemną mówić przez okno, prawda, że to i przy księżycu i przy śpiewie słowika.
— Dobranoc.
— Dobranoc pani.
— Okno trzasnęło i biała firanka zasłoniła wnętrze pokoju, rozświecone teraz.
Karol nie odszedł, bo rozległ się trzask zapałki i cienka struga sinego dymu wypłynęła z pokoju i darła się o słomiany okap dachu, palił papierosa.
Maks również zapalił ale po cichu, żeby nie zauważono, iż słucha.
Był bardzo ciekawym, czy Anka wróci jeszcze i co mówić będą.
Gniew Maksa na Karola rósł co chwila.
Ale okno Anki wciąż było zamknięte, dostrzegł tylko, że za firanką cień jej się ukazywał co chwila i przystawał przy oknie, byłby może nawet usłyszał szelest jej kroków, ale słowiki przeszkadzały i wiatr, który wstał gdzieś z łąk i bagnisk, przyczołgał się po zbożach, co stały czarną ścianą, wdarł się pomiędzy drzewa i zaczął szumieć i trząść bzami i dmuchał w słomiane poszycie domu i owiewał mu twarz wilgotnym, przesyconym zapachem zbóż i ciepła oddechem.
— Jutro będzie Karczmarek, ten co chce kupić od nas — odezwał się znowu głos.
Maks zapatrzył się tak w ogród, że nie widział otwierania okna.
— Przecież ojciec nie sprzeda.
— Ale tobie może potrzebne te pieniądze.
— Tak, potrzeba mi milion — zaszemrał głos drwiący.
— Karczmarek chce wydzierżawić chociażby, potrzebuje majątku dla zięcia.
— To się jutro umówimy.
— Cugowe konie weźmiesz do Łodzi, czy sprzedasz?
— A pocóżbym brał stare klaki.
— Ale dziadek się do nich tak przyzwyczaił — mówił smutnie sopran.
— To się odzwyczai. Dzieciństwa zawsze ci się trzymają. To może i przeflancować pół ogrodu do Łodzi, możebyś chciała zabrać i krówki swoje i kureczki i gąski i prosiaczki — byłby cały komplet.
— Jeśli sądzisz, że drwiny powstrzymują mnie od zabrania tego, bez czego obyćbym się nie mogła, to się mylisz.
— Nie zapomnij-że zabrać i portretów rodzinnych. Senatorom rzeczypospolitej musi być tęskno tam na strychu, do znalezienia się w Łodzi — brzmiał szyderczy głos.
Sopran nic nie odpowiedział.
Słychać było jakby bardzo ciche łkanie, ale tak ciche, że wydawało się Maksowi, jakby bełkotem strumienia płynącego za ogrodem.
— Anka, przebacz mi! Nie chciałem robić ci przykrości. Taki jestem zdenerwowany. Przebacz mi, Anka, nie płacz.
Maks ujrzał, że Karol wyskoczył do ogrodu, no i to również zobaczył, że dwa białe ramiona wyciągnęły się do niego z okna i że ich głowy bardzo blizko były siebie.
Nie patrzył i nie słuchał więcej.
Zamknął okno i położył się spać, ale sen nie nie przychodził; przewracał się na wszystkie strony, klął, palił papierosy, ale zasnąć nie mógł, bo słowiki tak głośno śpiewały w bzach i ciągle mu się wydawało, że słyszy głosy Anki i Karola.
— Co oni mogą sobie opowiadać tak długo? — myślał irytując się coraz bardziej i aby się przekonać, czy są jeszcze, wstał.
Karol stał pod oknem Anki, ale rozmawiali tak cicho, że nic słychać nie było.
— Spać nawet nie można od tych amorów — mruknął ze złością i zatrzasnął okno z hukiem.
Nie usnął jednak, nie dała mu spać ta noc czerwcowa, kipiąca potężnem życiem wiosny.
Księżyc wisiał wprost okien, napełniał pokój niebieskawym pyłem i rozlewał potoki łagodnego światła na uśpione miasteczko, na puste uliczki, i na szerokie pola, pokryte lekko falującemi zbożami, nad któremi rozwłóczyły się szkliste mgły i wisiały spokojnie; z łąk i oparzelisk podnosiły się białawe opary niby dymy z kadzielnic i biły kłębami ku granatowym przestrzeniom; a z mgieł, ze zbóż sennie szumiących, operlonych rosą wznosił się coraz potężniej chrzęst świerczyków polnych, płynący przytłumionym i rozdrganym na miliony dźwięków rytmem bezustannie rozbrzmiewającym w powietrzu; odpowiadały im chóry żab, które podnosiły z bagnisk rechot i wołały ostro; rade, rade, rade!
Milkły po chwili, aby dać głos innym chórom usadowionym na dalszych błotach, po stawach zarośniętych, przebłyskujących lustrami wody, przez które wlokły się promienie księżyca niby ostrza złote; po brzegach strumieni obrośniętych pochylonymi pod ciężarem rosy tatarakami, po rowach pełnych żółtych kaczeńców i niebieskich niezapominajek, nad którymi stały popróchniałe wierzby o wielkich głowach, pokrytych niby włosem gęstymi, młodymi pędami.
Ze wszystkich stron zrywały się hymny śpiewane z upojeniem w tę noc wiosenną, pełną czaru nieopowiedzianego, krzyków głębokich, śpiewów, drgań ledwie odczutych i miłości.
Słowiki śpiewały w każdej kępie bzów i odpowiadały im tysiączne głosy ptactwa, klekot bocianów zrywający się czasami z wielkiego modrzewiu, stojącego w szczycie dworu, krzyki jękliwe czajek na moczarach, słodki szczebiot jaskółek po gniazdach, chrzęsty zbóż, huczenie chrabąszczów goniących się po drzewach, ryki krów po oborach i rżenie dalekie koni pozostawionych na noc po pastwiskach.
A chwilami milknął świat i robiła się cisza tak głucha a przeogromna, że słychać było kapanie rosy spływającej z liścia na liść i bełkot rzeczułki za dworem i jakby głęboki oddech ziemi.
Ale po tej chwilowej ciszy — wszystkie głosy zerwały się w tem mocniejszym chórze, wszystkie drzewa, trawy i stworzenia śpiewały przejmujący hymn miłości i jakby wyciągały do siebie gałęzie, kwiaty, ramiona i oddawały się sobie z pożerającem uniesieniem.
Cała ziemia we wszystkich głosach śpiewów, bełkotów i szumów, we wszystkich tętnach roślin i tworów, we wszystkich skrzeniach blasków i promieniowań, we wszystkich zapachach przenikających powietrze — skłębiała się w przeogromny, nabrzmiały żądzą miłości wir, który jakby porwany rozszaleniem tej wiosennej nocy i pożerającą tęsknotą wieczności, rzucał się na oślep w objęcia bezdni zewsząd rozwartej, ciemnej, błyszczącej zimną rosą gwiazd i miliardami słońc i planet, głuchej, tajemniczej, strasznej.
Nie, Maks usnąć nie mógł.
Słowik, który śpiewał pod oknem, tak go rozdrażnił, że chciał go spłoszyć — ale ptak nie słyszał, siedział na kołyszącej się pod nim gałązce i śpiewał cudowne trele, lał całe potoki dźwięków, rozsypywał tony jak perły, które spływały na ogród, na kwiaty, niby kaskada rozsiewająca czar niewysłowiony. Samiczka gdzieś z głębi drzewa odpowiadała mu sennem i apatycznem ćwierkaniem.
— Ażeby cię dyabli wzięli z twoim piskiem! — zawołał zirytowany i rzucił kamaszem w krzak, ptak zfrunął na inny krzew, a gdy Maks zamknął okno i powrócił do łóżka, słowik powrócił na dawne miejsce i śpiewał dalej, co Maksa tak rozgniewało, że odwrócił się do ściany, głowę okręcił w kołdrę i zasnął dopiero nad ranem.
Prócz pana Adama nikt dobrze nie spał tej nocy we dworze kurowskim.
Szczególniej Anka, której ta długa rozmowa z Karolem nie uspokoiła, a przeciwnie, zaczęła budzić w niej jeszcze ciemne podejrzenia, że coś przed nią ukrywa — ale ani przez mgnienie nie przypuszczała, że ukrywał obojętność, że już z trudem i wysiłkiem udawał miłość.
Nie podejrzywała go, bo sama kochała całą potęgą namiętnego, dwudziestoletniego serca.
A potem i dla tego spać nie mogła, że marzyła — marzyła o tem łódzkiem życiu, o przyszłości niedalekiej, o tem, że za miesiąc opuścić musi Kurów, gdzie tyle lat przemieszkała.
— Co ja w Łodzi będę robić? — snuło się jej uporczywie w myśli, ale rano przerwały jej te majaczenia na pół senne hałasy podwórza, wypędzanie krów na pastwisko i krzyki gęsi.
Wstała zaraz.
Pan Adam już jeździł na swoim wózko-fotelu, popychany przez wyrostka; jeździł po podwórzu, zaglądał do obór, krzyczał na pastucha, pogwizdywał na gołębie, które całą bandą opadły z gołębnika na niego, siadały na ramionach, wisiały na poręczach, trzepały się nad nim rozgruchaną, hałaśliwą chmurą i wydzierały sobie groch, jaki im sam codziennie rozsypywał.
— Waluś, stać w szeregach! Razem do ataku! „Jeden ruchu, drugi ruchu” tra la la la — podśpiewywał i komenderował śnieżnej rozgruchanej hołocie, która ze wszystkich stron zlatywała się do niego.
„Miała babuleńka kozła rogatego. Tych bych, tych bych, kozła rogatego”.
— Waluś, do ogrodu! komenderował ostro, oganiając się od gołębi kapeluszem, bo leciały za nim i opadały na wózek. — A ruszaj-no się bestyo!
— Adyć się rucham! — odpowiadał sennie wyrostek, wtaczając wózek do ogrodu, pomiędzy szereg jabłoni pokrytych kwiatem tak gęstym, że na tle trawników stały podobne do olbrzymich stożkowych bukietów, owianych różowym pyłem i chmarą rozbrzęczonych pszczół, co jak rdzawe kule przelatywały z kwiatu na kwiat.
Wilgi śpiewały na wiśniach, a bocian stał w gnieździe, przewracał szyję aż na grzbiet i klekotał zawzięcie.
— Waluś, a jabłuszka będą, co?
— Jużcić, że być będą.
— A ruszaj-no żwawo.
— Adyć się rucham!
— A gruszeczki będą, co?
— A będą, co nimają być.
— A oberwiesz bestyo, co?
— Ja tam nie obrywam — burknął chłopak, nierad z przypomnienia.
— A przeszłego roku, kto to zjadł „panny”, he?
— Franciszków Michał a nie ja!
— Wiem, wiem, bo dostałbyś tak, że niech cię ręka Boska broni! „Miała babuleńka kozła rogatego.” Kosiu, kosiu! — zawołał i zaczął gwizdać na kosa, siedzącego w klatce na zewnątrz okna.
Kos wyjął głowę z pod skrzydła, otrzepał się, nasłuchiwał chwilę to jednem, to drugiem uchem, skoczył na wyższy pręcik i wesoło odgwizdywał swojemu panu, ale umilkł zaraz, bo się rozlewał w powietrzu świegotliwy, dźwięczny głos sygnaturki z klasztoru, którego wieże i szereg okien widać było z ogrodu nad płaskimi dachami miasteczka.
— Waluś, do klasztoru! odwiedzimy księdza Liberata, a żwawo bestyo.
— Adyć się rucham, jaże mi kulasy stergły.
Pojechali ścieżką, biegnącą z ogrodu nad rzeką, pomiędzy łąkami, z nad których zwłóczyły się resztki mgieł, niby poszarpane strzępy muślinów, wskroś których migotały fantastyczne skręty jaskółek, świergocących w szalonym locie.
Drugi bocian chodził z wielką powagą po łąkach i raz po raz zanurzał ostry dziób w zielonej trawie, wyciągał żabę, podnosił szyję do góry i połykał z namaszczeniem.
Rzeczka płynęła bystro wązkim pasem błękitu, po którym rozpryskiwały się co chwila srebrne łuski drobnych fal i obmywały długie linie żabieńców i niezapominajek, co żółtemi i błękitnemi oczami patrzyły w wodę, na korowody płowych kiełbików, goniących się na mieliznach, na wązkie zielonawe grzbiety i ostre głowy szczupaków, przyczajonych pod liściami grzybieni, co jak zielone ręce leżały na wodzie, na tych łupieżców cichej rzeczki, którzy, niby kule, leciały wskroś rybiego tłumu, połykały w przelocie kiełbia lub płotkę i nim gromada zdążyła się rozbiedz, znikali w gąszczach brzegów, pomiędzy czerwonawemi liściami pomórników, pod cieniem rozkwitłej czeremchy, duszonej przez ramiona dzikiego chmielu, które drgały na wartkim prądzie niby rozsypane zielone warkocze.
Potem jechali tyłami miasteczka, ścieżką biegnącą przez zagony ogrodów warzywnych i sadów, pełnych kwitnących drzew i zapachów cebuli, gdzie na miedzach pasły się brodate kozy, a na krzewach zielonego agrestu, na połamanych płotach wietrzyła się pościel.
Przejechali ogród, jaki się rozciągał tuż za murami otaczającymi klasztor i Waluś pchał wózek do wnętrza klasztoru, na korytarz.
W klasztorze pusto było i cicho.
Oknami wdzierał się wiatr i zaglądały zielone gałęzie krzewów, bo w pośrodku murów był niewielki ogródek.
Kilka drzew orzechowych pieło się do słońca i zaglądało do cel pierwszego i drugiego piętra, a resztę ogródka zajmowały trawy i chwasty, na tle których migotały białe, smutne główki narcyzów.
— Niech będzie pochwalony! — zawołał pan Adam, przystając przy jednem z okien.
— Na wieki wieków! — odpowiedział Liberat, który w swoim biało-czarnym habicie dominikańskim, chudy, zgarbiony, wlókł się nad ścianą.
Podniósł wybladłe i jakby nieprzytomne oczy, patrzył długo, nim poznał, kto do niego zagadał.
— Jakże zdrowie? Bo wczoraj mówił ksiądz Szymon, że ojciec zdrowszy.
— Nie, nie... niezdrowszy — szeptał ksiądz blademi ustami.
Jego szara wyschnięta twarz, podobna w tonie do tych otaczających murów, rozjaśniła się jakby uśmiechem.
— Może ojciec będzie łaskaw przyjść dzisiaj do nas na obiad?
— Nie, nie! Nic już jeść nie mogę, żyję oczekiwaniem, bo dziś lub jutro umrę...
— Co też ksiądz mówi — zaprotestował energicznie pan Adam, ale ksiądz Liberat uśmiechnął się i głaszcząc się po twarzy gałązką bzu kwitnącego, odetchnął tym zapachem i szepnął głucho:
— Śmierć już stoi przy mnie! Śmierć już jest we mnie! — powtórzył mocniej, aż się pan Adam cofnął nieco, a Waluś przeżegnał się ze strachu.
— Był u mnie dzisiaj w nocy przeor — dodał cicho.
— Jezus Marya! Przywidzenie, mój ojcze i nic więcej. Przeor, toż on umarł z pietnaście lat temu.
— Był. Widziałem go! Modliłem się na chórze i kiedym schodził do celi, zobaczyłem jak szedł przedemną korytarzem, do każdej celi pukał i z każdej celi, odpowiadał mu głos jakiś, a on szedł dalej jakby zwołując wszystkich. Zniknął mi na zakręcie, a gdym się już położył, usłyszałem pukanie. Podniosłem się i otworzyłem drzwi: stał na środku korytarza, rękę podniósł do góry, patrzył na mnie długo i powiedział:
— Pójdź! Poszedłem za nim, wiódł mnie przez wszystkie korytarze, a ze wszystkich cel wychodzili ojcowie i szliśmy razem do refektarza, tam już było pełno i ciągle wchodzili nowi, wszyscy jacy byli od samego początku naszego klasztoru. Jakiś bardzo stary ojciec odczytywał z wielkiej księgi nazwisko, wywoływał po kolei, po kolei podchodzili do niego, a on wtedy kartę z nazwiskiem wydzierał i rzucał w powietrze, zapalała się i kula ognista wypływała oknami w świat, a każdy wyczytany znikał. Zostałem tylko sam, a on przeczytał moje imię: Ojciec Liberat.
— Pójdź! — szepnął mi przeor.
— Ostatni! zawołał czytający i wolno wydzierał moją kartę, tak wolno, że czułem, iż mi wydziera życie. Ostatni! powiedział przeor, popatrzył na klasztor, na mnie, pocałował mnie w czoło i szepnął: „Pójdź!”
— Idę o panie! kiedy mnie wołasz do siebie. Idę!... — szeptał ksiądz zapatrzony w płat błękitu wiszący nad ogródkiem, skrzyżował ręce na piersiach i stał, podobny ze swej siności do posągów.
Jaskółki biegały nad nim jak szalone, wróble ćwierkały po drzewach, nie słyszał nic i nic nie widział, zatopiony w modlitwie i w wizyi tej przeczuwanej śmierci.
Cały zakon wymarł i on ostatni z szeregu niezliczonego, czuł, że umiera.
Pan Adam przynaglał do pośpiechu Walusia, bo chciał jak najprędzej znaleźć się w domu. Ksiądz Liberat przejmował go strachem zawsze, a dzisiaj zatrząsł nim do głębi opowiadaniem tego widzenia nocnego.
Pan Adam oddychał powietrzem pól i kwiatów, patrzył na zieleń i na ludzi, próbował gwizdać i przyśpiewywać, ale głos mu wiązł w gardle, oglądał się za siebie, jakby z obawą, że ujrzy te umarłe korowody zakonne i krzyczał:
— Waluś, a ruszaj-no się bestyo!
— Adyć się rucham.
Na ganku zastał Ankę; siedziała na nizkim stołeczku, otoczona chmarą młodziutkich kurcząt, którym dawała jeść.
Maks stał w drzwiach i z podziwem przypatrywał się sielankowej scenie.
— Gdzie ojciec był?
— U księdza Liberata.
— Zdrowszy?
— Ale, on już zupełnie mente captus, zupełnie. Opowiadał mi niestworzone rzeczy i twierdzi, że dzisiaj lub jutro najdalej umrze.
— Czy to ten ksiądz, który był wczoraj u państwa? — zapytał Maks.
— Nie. Ksiądz Szymon jest naszym proboszczem, a ten zaś, to ostatni z dominikanów, jacy byli w naszym klasztorze. Ojciec Liberat, to człowiek wielkiej nauki i pobożności, ale... chory. Prawie obłąkany. Przez całe tygodnie nieraz nie sypia, nie jada, od ludzi stroni, a tylko modli się rozciągnięty na podłodze dawnego chóru zakonnego i nocami odwiedza puste cele i rozmawia z dawno umarłymi. A przytem wszystkiem...
Nachylił się do Maksa i coś szeptał, ale Anka mu przerwała.
— Tasiuchny, taś, taś, taś! — wołała na stado kacząt, trzepiących się zapamiętale w sadzawce, nie zważając na rozpaczliwe krzyki i bieganinę kury, która je wysiedziała.
Kwoka krzyczała jakby na ratunek, podfruwała na wodę i cofała się z przestrachem.
— Pani codziennie i sama karmi wszystek drób?
— Codziennie.
— Przecież to duża praca!
— Skoro się samo nic nie robi, więc trzeba robić — odpowiedziała wesoło i zwoływała przed ganek coraz nowe stada, które ściągały ze wszystkich kątów podwórza, rzucały się na żer chciwie i napełniały powietrze wesołym krzykiem.
Anka siadła na progu ganku i raz po raz czerpała ze stojących obok niej przetaków to garść kaszy jaglanej, to jęczmienia, to pszenicy i rzucała na ruchliwą, rozkrzyczaną hołotę ptasią, kłębiącą się zapamiętale i bijącą się pomiędzy sobą.
Były kurczątka pokryte żółtym puchem, które różowymi dziobkami, z nadzwyczajną zwinnością wybierały jagły i co chwila biegły do kwoki, raz wraz nawołującej dzieci do nowego żeru, jaki odrywała na ziemi; były indyczki wysmukłe, białe, na zielonych niby z bronzu nóżkach, delikatne, kapryśne, które biegnąc, podnosiły krótkie skrzydełka i krzyczały jękliwie; były kaczęta już w pierzach, ale tak brudne, umazane w błocie, że nie miały barwy, te szły gromadą zbitą i hurmem w milczeniu rzucały się na żer i połykały łapczywie, trzęsąc dziobami w powietrzu, nadziewając się poprostu kaszą; przyszła nakońcu banda gęsiąt z gąsiorem, które kołysały się niezgrabnie, trzęsły obwisłymi brzuchami i gęgały niespokojnie, ale pierwsze rzuciły się na jęczmień i tratowały własne dzieci; ta gromada robiła najwięcej wrzawy, bo co chwila podnosiły dzioby, wyciągały żmijowate szyje i krzykliwie rozmawiały ze sobą, a gęsior szczypał kwoki podskakujące niezgrabnie, gonił za kaczorami, syczał na indyczki i przybiegał do gęsi, głośno ciesząc się ze zwycięstwa.
Potem zrobił się przed gankiem pisk i zamęt, bo wszystko się pomieszało ze sobą i zaczynało się bić.
Stare gęsi syczały na indyczki, które z rozczapierzonemi skrzydłami błyskały groźnie ślepiami i jeszcze groźniej bulgotały, a indor w tęczy rozwachlarzonego ogona, o rozczerwienionych od gniewu koralach, skakał ostrymi pazurami na kaczorów o zielonych, pawich łbach, które chyłkiem uciekały, po drodze porywając jedzenie.
Na domiar złego, gołębie zwabione piskiem ptasim i widokiem pana Adama, krążyły nad domem i jak kule śnieżne spadały w środek stada, gruchały, kręciły się odważnie, kradły ziarna z pod dziobów, uciekały, gonione przez kwoki i od syków gęsich i powracały niestrudzenie, uwijając się zapamiętale.
Anka bawiła się wesoło tą walką, jaka wrzała u jej nóg i wciąż sypała nowe garście ziarn na głowy i skrzydła ptactwa.
— Podobna jest teraz pani do mickiewiczowskiej Zosi.
— Z tą wielką różnicą, że Zosia bawiła się gospodarstwem, karmiła drób dla przyjemności.
— A pani robi to dlaczego?
— Aby dobrze wykarmione sprzedać w Łodzi. Mniej się to panu podoba, co?
— Więcej jeszcze, bo mogę podziwiać pani praktyczność.
— Praktyczność z musu.
— Nigdy prawie ta praktyczność nie powstaje dlaczego innego. Ale pani dziwnie umie łączyć praktyczność z czemś zupełnie innem, z czemś, czego nazwać nie umiem, bo...
Przerwał mu pan Adam, bo zaczął gwizdać przeciągle i natychmiast indory nastroszyły się i zaczęły bulgotać, gęsi krzyczały głośno, a kwoki ogarniały swoje małe, rozstawiając nogi i skrzydła i kwakały zestrachane jakby przed jastrzębiem, gołębie wzbiły się w górę i jak obłąkane uciekały do gołębnika, wpadały do stodół, a nawet kilka uciekło do ganku, a w całej gromadzie podniósł się taki krzyk, pisk, rwetes, tak wszystko uciekało, tratowało się, że pan Adam śmiał się na całe gardło.
— A co, tom zrobił figla! — wołał.
— Cóż to za gęsia idylla? Spać nie mogłem przez nią — zawołał Karol, wchodząc na ganek.
— Wyśpisz się w Łodzi.
— W Łodzi mam co innego do roboty — szepnął niecierpliwie, zimno przywitał Ankę i znudzonym wzrokiem przyglądał się niebieskim dymom, bijącym wielkimi słupami nad miasteczkiem.
— Koniecznie musicie panowie jechać dzisiaj? — zapytała nieśmiało Anka.
— Koniecznie i chociażby zaraz.
— Więc jedźmy, jestem już gotowy — powiedział ostro Maks, zirytowany tem „koniecznie”.
— Nie, nie. Pojedziecie panowie po południu, teraz ja nie pozwalam. Pójdziemy do kościoła na sumę, musimy odwiedzić księdza Szymona. Potem zjemy obiad, bo umyślnie prosiłam na niego pana Zajączkowskiego i księdza, a wreszcie musi się pan, panie Karolu, rozmówić z Karczmarkiem, ma być o trzeciej. A przed wieczorem odprowadzimy panów.
— Dobrze, dobrze! — rzucił prędko Karol i poszedł do pokoju jadalnego, bo podano śniadanie, poczem, narzekając na gorąco, wyniósł się do ogrodu i siedział pod kwitnącemi jabłoniami, obsypywany co chwila śniegiem płatków padających za najmniejszym powiewem wiatru.
Pszczoły brzęczały na jabłoniach jak w ulu, a po całym ogrodzie rozpływał się słodki, duszący zapach bzów, jabłoni i głosy wilg śpiewających.
Pan Adam poszedł się przespać, jak zwykle to robił po śniadaniu, bo wstawał o świtaniu; Anka ubierała się do kościoła, a Maks chodził zarośniętemi trawą alejkami, okrążał ze wszystkich stron Karola, czasem się zapuszczał na drugą stronę dworu od rzeki i powracał, a przechodząc obok niego nie mówił nic, unikał nawet jego wzroku i szedł w głąb ogrodu, bo mu się wydało, że tam mignęła jasna sukienka Anki, a przekonawszy się, że to różowieje jabłoń pokryta kwiatami, stanął przy parkanie i patrzył na szeroką roztocz zbóż zielonych, kołyszących się z jednostajnym szmerem, przez które ścieżyną biegnącą od dalekiej wsi, snuł się długi łańcuch czerwono ubranych kobiet i chłopów w białych kapotach, dążących do kościoła; patrzył a nasłuchiwał chciwie, czy się też nie odezwie gdzie głos Anki.
Nie mógł zdać sobie sprawy, co się w nim działo.
— Nie wyspałem się, czy co? — myślał, ściskając sobie głowę rozbolałą. — Do dyabła ze wsią.
Poczuł się tak raptownie zdenerwowanym, że poszedł do Karola.
— Nie moglibyśmy wyjechać wcześniej?
— I ty masz już dosyć?
— Rzeczywiście, że wyleciałem ze wszystkich trybów, czuję się jak kalosz rozdeptany. W nocy spać nie mogłem, teraz nie wiem, co robić ze sobą.
— Połóż się na trawie, oddychaj wonią kwiatów, nasłuchuj szmerów traw, rozkoszuj się śpiewem ptaków, pław się w słońcu, a w interwałach myśl o piwie, albo o czarnej Antce — drwił Karol.
— Daję słowo, że nie wiem, co ze sobą robić. Dwadzieścia razy obejrzałem ogród; no i cóż? widzę, że piękny, że drzewa kwitną, że trawa zielona, ale co to dla mnie za „papier”. Byłem na łące — prześliczna. Byłem w stajni, byłem wszędzie, wszystko widziałem, ale mam tego już dosyć. Panna Anka zachwalała mi las — zobaczyłem, że drzewa wielkie, że wilgoć i że niema na czem usiąść.
— Czemuś nie powiedział, byłaby ci kazała tam zanieść kanapkę.
— A przytem jestem niespokojny o matkę i... — urwał i nie dokończył, tylko ze złością rozbijał nogą kretowisko świeżo wytoczone na trawniku.
— Pociesz się, pojedziemy, muszę tylko tę całą przykrą pańszczyznę odbyć przecież przykładnie.
— Pańszczyznę — zapytał zdziwiony Maks. — Narzeczona i ojciec — to pańszczyzna?
— Nie miałem ich na myśli, a tylko tych bałwanów, którzy mają być na obiedzie i wizyty — zacierał gorąco niebacznie powiedziane słowo, ale Maks, jakby na przekór, zaczął go przekonywać, że Zajączkowski jest niesłychanie sympatyczny, ksiądz bardzo rozumny i t. d., aż Karol zdziwiony podniósł na niego oczy.
— Cóż ty za koziołki wyprawiasz? Wczoraj zachwycałeś się wsią, dzisiaj ziewasz i chcesz uciekać do Łodzi; wczoraj tych dwóch nazywałeś ludźmi z operetki, dzisiaj zaś bronisz ich.
— Bo mi się tak podoba! — zawołał rozczerwieniony Maks i ruszył w głąb ogrodu, ale zawrócił natychmiast pośpiesznie, bo Anka z ganku wołała:
— Panowie, czas iść do kościoła.
Zapomniał o zdenerwowaniu, o złości, o nudzie, tylko patrzył na Ankę, która stała na ganku i naciągała długie białe rękawiczki.
Była dzisiaj prześliczną w jasno-kremowej sukni bardzo lekkiej, zarzuconej niesłychanie delikatnym deseniem blado-fiołkowym, pasek i kołnierz miała tak samo blado-fiołkowe, kapelusz wielki, płaski, ubrany niezapominajkami i gazą białą.
Była tak prześliczna, takim dziwnym urokiem młodości, siły i szlachetności promieniały jej szare oczy, że Maks nie wiedział co mówić dalej.
Szedł obok czas jakiś i uspokoiwszy się nieco, obrzucił wzrokiem fabrykanta, jej suknię i szepnął bardzo poważnie:
— To twoja „Brylantyna”, Karol! Doskonała w kolorze.
— I świetnie się pierze — dodała Anka, rozśmieszona jego słowami.
Poczuł się dotkniętym jej śmiechem, więc się odsunął nieco i patrzył na szeroką uliczkę miasteczka, przez którą szli do kościoła.
Miasteczko było nędzną osadą, zamieszkałą przeważnie przez żydów tkaczów, bo co okno prawie stał warsztat tkacki, a po sieniach długich, zabłoconych, czarnych, siedziały stare żydówki i zwijały na kołowrotkach przędzę; suchy monotonny turkot warsztatów bił od każdego okna i drżał w cichem, przesłonecznionem powietrzu.
Nędzne sklepiki miały drzwi poprzywierane, jakby broniły się od kłębów kurzawy.
Na środku głównej ulicy czerniały wielkie kałuże nigdy nie wysychającego błota, po których gromadami żerowały kaczki.
Nawprost klasztoru, w rynku, który stanowiła piaszczysta wydma, obstawiona szczytami domów, wspartych na drewnianych kolumnach, było kilka domów świeżo spalonych, z których tylko wśród rumowisk i ścian porozdzieranych sterczały nagie kominy.
Przez porozpadane mury ogrodzenia klasztornego, zarośnięte chwastami i kępami popielatego ligustu i obsadzone wielkiemi brzozami o zwisłych gałęziach i białej korze, widać było odrapany fronton kościoła i wysmuklą dzwonniczkę, ukrytą w rogu cmentarza.
Pod samym murem, w cieniu brzóz stało kilkadziesiąt chłopskich fur i bryczek, nieco dalej, na środku rynku, pod płóciennymi dachami tuliło się kilkanaście straganów, a po za tem pusto było zupełnie, bo słońce prażyło coraz mocniej.
Zostali na cmentarzu, bo z powodu natłoku nie było możebnem dostać się do wnętrza kościoła.
Anka usiadła na schodach prowadzących do zakrystyi i modliła się, Maks zaś i Karol poszli pod brzozy i przysiedli na jakiejś starej ozieleniałej płycie grobowej, których cały szereg tulił się pod murami.
Nabożeństwo było już rozpoczęte. Z wnętrza kościoła przez pootwierane drzwi brzmiały przytłumione dźwięki organów, a czasem wznosił się głos organisty, czasem chór głosów dźwięczał uroczyście, czasem słaby głos księdza przedarł się po tej ruchomej fali głów, jaka parła się od drzwi, biła o kraty presbiteryum i cofała się ze szmerem modłów, westchnień i kaszlań; a czasem przycichało wszystko i wtedy ostre i przenikliwe głosy dzwonków śpiewały spiżem i odpowiadało im wielkie, głębokie westchnienie, wyrwane ze wszystkich piersi, a wszyscy znajdujący się na cmentarzu przyklękali, bili się w piersi i powracali znów pod brzozy i w rumowiska murów gdzie siedzieli.
— Nasze chustki! — szepnął Maks, wskazując na kilka kobiet, które jak maki jaskrzyły się na piasku i słońcu, siedząc z podwiniętemi nogami i przesuwając ziarna różańca.
— Już wypełzłe — odpowiedział z ironią nieco Karol.
— Te wypełzłe to pabianickie; mówię o tych amarantowych z zielonym deseniem, te nigdy nie wypełzną, można wygotować w słońcu i nie wygryzie.
— Wierzę, ale co mnie to obchodzi?
— Dzień dobry panom! — rozległ się przytłumiony głos z boku.
Stach Wilczek, z cylindrem w ręku, elegancki, pachnący, stał przy nich i wyciągał rękę, jak dobry znajomy.
— Co pan robi w Kurowie? — zapytał Maks.
— Przyjechałem na święta do rodziny. To mój rodzic w tej chwili dudli na organach — powiedział z pogardliwą pobłażliwością i bawił się przekręcaniem licznych pierścionków na palcach.
— Długo pan tu zabawi?
— W nocy wyjeżdżam, bo mój żyd nie dał mi dłuższego urlopu.
— A gdzież pan teraz pracuje?
— W kantorze Grossglücka, ale to chwilowo tylko.
— Puścił pan węgiel?
- Nie. Mam kantor na Mikołajewskiej, bo Grosglück swój czarny interes sprzedał Kopelmanowi, a u tego parcha nie chciałem być. Czy panowie macie już dostawę węgli do swojej fabryki? — zapytał ciszej, pochylając się ku Karolowi.
— Jeszcze nie — odpowiedział Maks.
— Jakie pan daje warunki? — zapytał Karol chłodno.
Stach przysiadł na grobie obok niego i szybko zaczął pisać w notesie i obliczać, aż w końcu podsunął papier pod jego oczy.
— Za drogo! Brauman o siedm i pół kopiejki daje taniej na korcu.
— Złodziej i oszust! Da panu za to na wagonie dziesięć korcy mniej — zawołał cicho Stach.
— Pan myślisz, że się tego węgla nie będzie sprawdzać u mnie, czy co?
— Wyważy się nawet więcej, bo przecież Brauman nie napróżno zlewa węgiel wodą przed wysyłką.
— Być może, ale kto mi zaręczy, że pan tego samego nie będziesz robić?
— Dobrze, dam panu po cenie takiej, jaką Brauman deklarował. Nie zarobię prawie nic, ale idzie mi bardzo o tę dostawę. Mówiłem już o tem z panem Weltem, ale mi powiedział, że pan Borowiecki decyduje. Więc jakże? — zapytał uprzejmie, nie zważając na poprzednie słowa Karola i na jego chłodny, pogardliwy ton mowy.
— Przyjdź pan jutro do nas, to się rozmówimy.
— W jakiej mniej więcej ilości będziecie panowie potrzebowali węgla? — pytał Maksa.
Nie usłyszał odpowiedzi.
Umilkli wszyscy, bo przy odgłosie dzwonów bijących poważnie i śpiewów całego ludu procesya wyszła z kościoła i niby długi wąż o czerwonej głowie baldachimu, pod którym szedł ksiądz, wysuwała się z wielkich drzwi i migotała łuską czerwonych, żółtych i białych ubiorów kobiet, popstrzonych czarnemi kapotami chłopów i złotymi płomykami świec zapalonych, pełzała pomiędzy szarymi murami kościoła a zielonym wałem brzezin i okręcała długiem ciałem kościół.
Ogromny chór głosów bił w rozpalone powietrze i rwał się do białawego nieba, aż chmury gołębi zrywały się z wieżyc kościoła, ze zrujnowanych dachów klasztoru i kołowały wysoko.
Procesya wróciła do kościoła, głosy umilkły, tylko liście brzóz szemrały i chwiały się sennie w rozpalonem powietrzu, od zabudowań klasztornych dochodziły gęgania gęsi, a wnętrze kościoła rozbrzmiewało głosami śpiewów, dzwonków i organów.
Upał potęgował się coraz bardziej, słońce lało ogień na gontowe dachy miasteczka i jakby wypijało wszelką moc, taka cisza bezwładna leżała w rozdrganem powietrzu, nad obręczą pól zielonych, ogrodów stojących bez ruchu, łąk zielonych, jakby przysłoniętych opaloną mgłą, i nad lasami, co wstęgą ciemną opasywały miasteczko i żółciły się łysinami piasków i wydm górzystych.
— Nie słyszał pan, czy Neuman położył się? — zapytał Maks Stacha.
— Już.
— Zupełnie?
— Nie, boczkiem tylko, na jakie trzydzieści procent. Panowie tracą?
— Mamy na nim cośkolwiek — i machnął niecierpliwie ręką.
— Możebym znalazł kogo, coby pańskie pretensye nabył, ma się rozumieć, jeśli tanio i z dobrym procentem dla mnie.
— Cóż u dyabła, we wszystkiem pan „robi”?
— I w niektórych innych rzeczach! — zawołał głośniej i ze śmiechem Wilczek.
— Pan dobrze zna Kurów? — zagadnął Maks, aby odwrócić rozmowę z interesów, bo Karol niechętnie spoglądał na Wilczka i milczał uparcie.
— Ja się tutaj urodziłem, tutaj pasałem ojcowskie gęsi i bydlątka, tutaj brałem po grzbiecie postronkiem, ksiądz Szymon mógłby o tem obszerniej pomówić. A, pan może nie wierzy, że ja pasałem bydło? — zapytał ironicznie, widząc zakłopotaną minę Maksa.
— Trudno mi w to uwierzyć, patrząc na pana.
— Ha, ha, ha! to mi pochlebia. Pasało się bydlątka, pasało! brało się postroneczkiem po plecach, kalikowało się ojcu na organach, czyściło się ojcom w klasztorze buty, zamiatało się nietylko kościół! różnie bywało. Nie wstydzę się tego zupełnie, bo i co to pomoże, fakt pozostaje faktem, a zresztą, doświadczenie to kapitał umieszczony na procent składany.
Maks nic się nie odezwał, a Karol dość lekceważąco oglądał go ze wszystkich stron i uśmiechał się ironicznie, bo był wyelegantowany przesadnie, a nawet śmiesznie; jasne kratki, lakierki, jedwabna kamizelka biała, jasny krawat z ogromnym brylantem, wykwintna żakietka, cylinder błyszczący, długi złoty łańcuszek od zegarka, złote binokle, których nie używał, kilka kosztownych pierścionków na palcach, którymi bawił się ustawicznie — nie harmonizowały z jego pucułowatą twarzą, pokrytą pryszczami, i małemi oczkami chytrze świecącemi, ani z tem nizkiem, pofałdowanem czołem, nad którem leżały rozczesane na środku dużej płaskiej głowy, włosy nieokreślonego koloru; długi ostry nos i wywinięte tłuste wargi robiły jego twarz podobną do pyska mopsa, którego ucharakteryzowano na bociana.
Nie zważał, że mu nie odpowiadali, uśmiechał się chwilami, patrząc na ich głowy jakimś uśmiechem wyższości i politowania, a gdy po nabożeństwie tłumy zaczęły się wylewać z kościoła i przechodzić obok nich, prostował swoją kwadratową figurę, przysunął się bliżej do Karola i dumnie a chłodno patrzył na szeregi łyczek i łyków kurowskich, na swoich rówieśników i przyjaciół z pastwiska, którzy spoglądali na niego z podziwem i nie śmieli podejść do przywitania.
Przyszła i Anka, przywitał się z nią uniżenie, a gdy go zapraszała na obiad, rozczerwienił się z radości i głośno, bardzo głośno, żeby go słyszeli przechodzący, dziękował:
— Muszę być w domu, bo wszystkie moje siostry się zjechały. Bardzo mi szczerze żal, że muszę się pozbawić takiej przyjemności, ale to już chyba kiedyindziej.
— Idziemy teraz do księdza Szymona — szepnęła Anka.
— Odprowadzę tam państwa, bo i ja muszę go odwiedzić.
Szli wolno przez zatłoczony cmentarz.
Grupy chłopów w cajkowych kapotach i w czapkach ze świecącymi daszkami i kobiet wiejskich w jaskrawych chustkach i wełniakach — kłaniały się im uniżenie, ale przeważająca część tłumu, złożona z robotników fabrycznych, przybyłych na święta do rodzin, stała twardo i wyzywająco patrzyła na „fabrykantów”, jak ich nazywano
Ani jeden kapelusz się nie uchylił przed Karolem, chociaż poznawał twarze wielu robotników z dawnego swego oddziału u Bucholca.
Tylko do Anki często podchodziły kobiety, całowały ją po rękach, lub, jak niektóre, podawały tylko rękę i zamieniały po słów kilka.
Karol szedł za nią i oczami roztrącał tłum. Maks ciekawie się przypatrywał, a Wilczek szedł na ostatku i głośno, łaskawie mówił do niektórych.
— Jak się macie? Jak się macie?
Ściskał wyciągające się do niego ręce i zapytywał to o robotę, to o dzieci, to o zdrowie.
Kłaniali mu się prawie wszyscy i patrzyli na niego z życzliwością i z dumą, że przecież oni tego pana znają jeszcze z tych czasów, gdy na tem samem miejscu bijał się z nimi lub pasał bydło i że to ich człowiek.
— Ależ oni wszyscy pana znają — powiedział Maks, gdy weszli do księżego ogrodu.
— Znają. Pana Wilczka całe miasteczko kocha, szczycą się nim — ozwała się Anka.
— Tyle skorzystałem na tej miłości, że moje jasne rękawiczki przez tę przyjaźń brudne i spocone na nic.
To mówiąc ściągnął i ostentacyjnie rzucił je w krzaki.
— Z powrotem je zabierze — zauważył półgłosem Karol.
Wilczek usłyszał uwagę i przygryzł usta ze złości.
Ksiądz Szymon mieszkał w klasztorze na dole, w kilku narożnych pokojach, przerobionych z cel zakonnych, których okna wychodziły na wielki i doskonale utrzymany ogród owocowy.
Duży ganek drewniany, niedawno wystawiony, bo drzewo było jeszcze żółte, prowadził do mieszkania.
Wino zasłaniało całą ścianę i zwieszało się zieloną frendzlą nad oknami, a olbrzymie krzaki bzów stały tak blizko, że wielkie bukiety kwiatów zaglądały do wnętrza mieszkania.
Ksiądz Szymon ledwie co wrócił przez klasztor i przyjmował ich z całą serdecznością w narożnej salce wybielonej wapnem, z pod którego przebijały się przymglone barwy i roztarte kontury dawnych fresków, pokrywających sklepienia.
W salce panował ton fioletowo-zielony od bzów rozkwitłych i od zieleni ogrodu.
Chłód przejęty wilgocią owionął ich na samym wstępie.
— Jak się masz, Stachu? A cóż to smyku nie byłeś wczoraj u mnie, he?
— Nie mogłem, przyjechały moje siostry i ani na krok nie ruszałem się z domu — tłómaczył się Wilczek, całując księdza w rękę.
— Mówił mi twój ojciec. Nie mogłeś go to zastąpić na chórze, he? Stary ledwie nogami włóczy. Jasiek, Jasiek! a daj-no smyku fajeczkę i papierosików dla panów.
— Zapomniałem grać zupełnie, ale jeśli ksiądz pozwoli, to już umyślnie nauczę się jakiej pięknej mszy i wtedy przyjadę ją zagrać.
— A dobrze, dobrze!... Anka, Anusiu! a chodź-że do mnie dziecko, pomagać przyjąć gości. Widzisz ją, myślała, że jej pozwolę próżnować — śmiał się ksiądz, krzątając po pokoju i wysuwając stół na środek.
— Pan dawno zna księdza? — zapytał Wilczka Maks.
— Od dziecka. Pierwsze litery razem z pierwszymi cybuchami wziąłem od księdza i nie zaprzeczam, że było tego dosyć — śmiał się Stach.
— Przesadzasz, dobrodzieju mój kochany, przesadzasz, tych cybuchów nie było wcale za wiele.
— Przyznaję otwarcie, że było ich znacznie mniej, niż mi się należało.
— A widzisz! Sprawiedliwy jesteś dla siebie, to będzie jeszcze z ciebie człowiek, ho, ho, człowieczek niezgorszy! Jasiek! Jasiek! gdzież ten smyk się podział.
A nie mogąc się go doczekać, sam przynosił z drugiego pokoju różne specyały i rozstawiał na stole.
— Moje dzieci, moi dobrodzieje kochani, panie Karolu, panie Baum, Stachu, po kieliszeczku wiśniaczku. Ma sześć lat, słodki jak miód, a co za kolor, to proszę patrzeć — czysty rubin.
Podsunął kieliszek pod światło, w którem istotnie wiśniak mienił się czysto rubinowym fioletem.
— Zagryźcie-no teraz tym placuszkiem z serem, mówię wam, że rozpływa się w ustach. No, jedzcież, bo obrazicie Ankę, ona go robiła sama i przysłała mi.
— Księże Szymonie, przecież zaraz idziemy na obiad.
— Nie masz głosu, dziewczyno, bądź cicho. Widzisz ją, będzie się tu rządzić jak szara gęś. Pijcież panowie.
— Czekamy na księdza dobrodzieja.
— Nie piję, moi dobrodzieje kochani, nie piję. Anusia, wyręcz-no mnie dziewczyno.
Wybiegł i po chwili powrócił z dosyć dużym gąsiorkiem pod pachą, zaginając równocześnie sutannę, która mu się odpinała ustawicznie.
— A teraz na zakończenie napijemy się winka, no, napijemy się i basta. Patrz-no dziewczyno, to poziomkowe, to samo, któreśmy razem trzy lata temu robili. Patrzcie, jaki ma kolor. Czyste słońce o zachodzie, czyste słoneczko, a jaki zapach, o, powąchajcie-no!
I podtykał im pod nos butelkę, która buchała zapachem poziomek.
— Ależ księże! Ksiądz mi tak gości uraczy, że nie będą mogli jeść obiadu.
— Cicho Anka, z Bożą pomocą zjemy i twój obiadek, zjemy! Słuchajcie-no dzieci... a gdybyśmy tak spróbowali wędlinek, co? tak z majowymi grzybkami, he? No, moi dobrodzieje kochani, moje dzieciątka, zróbcie mi tę przyjemność. Nie przyjmę was ananasami, bo nie mam, biedny sługa Chrystusów jestem, ale co mam, to bierzcie. Anka, a proś-że za mną. Stachu, bo cię cybuchem przemierzę, jak będziesz taki niemrawy, ruszaj-że się chłopcze.
— Ale ksiądz ma takie zapasy, że nie powstydziłaby się ich i najlepsza gospodyni.
— A to twoja Anka zrobiła wszystko. No, nie piecz raczków, dziewczyno, nie wstydź się. Nic nie miałem, mój dobrodzieju kochany, ale to nic, niech Stach powie, żyło się czasem na bórg, ale jak mi dziewczyna zaczęła dogadywać: „A sadź ksiądz drzewa owocowe, a prowadź pszczoły, a pilnuj ogrodu, a rób to, a rób tamto, tak i wyterkotała wszystko, bo któż się oprze niewiastce! Ho, ho, Anka to złoto! Żebym ja wam pokazał zakrystyę, co tam bielizny kościelnej, jakie kapy, jakie ornaty, jakie stuły, to i katedralny kościół nie powstydziłby się, a to wszystko ona, własnemi rękami robiła, ona, moje dzieciątko kochane!
Rozczulił się, objął ją za głowę i pocałował w zarumienione czoło.
— Tylko tego nie mogłam zrobić, żeby sobie ksiądz nową sutannę kupił.
— A po co mi to! Cicho dziewczyno! Jasiek, a daj-no ogieńka, bo fajeczka zgasła — zakrzyczał, zarumieniony jak panna i silnie stukał cybuchem w podłogę.
— Siedźcież sobie panowie, a ja idę do domu szykować obiad. Niechże ksiądz długo ich nie trzyma i jaknajprędzej przyprowadzi.
Zaraz poszła.
Wilczek także się pożegnał i poleciał do domu, bo przyszedł po niego młodszy brat.
— To zuch chłopak — szepnął ksiądz po jego wyjściu.
— Doskonała łódzka kanalia.
— Za ostro, panie Karolu. Muszę się przecież ująć za moim wychowankiem. Ja go znam od dziecka. Twarda sztuka, nie da się zjeść w kaszy, dobrodzieju mój kochany. Wola jak stal, przebiegły, sprytny, ale poczciwy, bo swoją rodzinę kocha namiętnie.
— Co mu wcale nie przeszkadza drwić z niej.
— To już natura taka przekorna. Wyśmiewał się kiedyś jeszcze w dzieciństwie z jakiejś biednej chorej kobieciny. Przekropiłem go za to cybuchem i chciałem zmusić, aby ją przeprosił. Gdzietam! Cybuchy przyjął, ale z przeproszeniem ani rusz. Później się dowiedziałem, że chłopak matce ściągnął kaftan i spódnicę i zaniósł babie. Z własnej woli zrobi wszystko, przez mus — nic. Kpi on ze swoich, co jużcić, że nie jest pięknie, ale cóż mu mówić, kiedy wszystkim pomaga. Młodszego brata utrzymuje w gimnazyum, rodzicom pomaga, będzie jeszcze z niego pociecha.
— Dla kryminału — szepnął Karol, którego irytowały te pochwały księżowskie.
- No, to już chodźmy na obiad, bo panna Anna musi się niecierpliwić.
— Chodźmy. Idźcie jegomoście, ja was dogonię, zajrzę tylko do księdza Liberata.
— Nieoceniony ten wasz ksiądz Szymon, nigdym jeszcze podobnego nie spotkał. Ależ to uosobienie poczciwości, dobroci i abnegacyi.
— Bo w Kurowie najlepszy interes robić można na poczciwości, a szczególniej jeszcze wtedy, gdy ta poczciwość obleczona jest w sutannę. Spróbuj żyć tutaj ze szwindlów.
— Mówisz jak Moryc — rzekł niechętnie Maks.
— Chłopaki, dobrodzieje moi kochani, a zaczekajcie-no. A to smyrgacie jak jelonki, gonię i gonię, ażem się zakasał — wołał ksiądz, pędząc za nimi z sutanną w garści, żeby mu nie przeszkadzała.
Poszli razem, ale milczeli.
Ksiądz miał twarz posmutniałą, wzdychaj chwilami i z melancholią spoglądał w przestrzeń.
Widok księdza Liberata omroczył mu duszę smutkiem.
W ganku kurowskiego dworu zastali już Zajączkowskiego, który coś pilno opowiadał panu Adamowi.
— A, jest ten bisurmanin — szepnął ksiądz. — Jak się masz dobrodzieju, mój kochany! a co to, do kościoła nie chodzisz, o swoim proboszczu już zapomniałeś, he?
— Nie zaczynałbyś ksiądz na nowo, bom i tak zły — mruknął szlachcic niechętnie.
— A to ugryź psa w ogon. Widzisz go, będzie mi tu złością parskał jak kot.
— A Panie Jezu Chryste, jeżelim zaczynał, bijże mnie — krzyknął, rozkładając ręce Zajączkowski.
— No cicho, cicho. Daj gęby dobrodzieju mój kochany.
— I chodźcie panowie, bo obiad na stole — zapraszała Anka.
— Nie mogłeś, dobrodzieju, zaczynać od tego, ale z księdza wieczna przekora.
Ucałowali się i w największej zgodzie siedli przy sobie do obiadu, który ciągnął się w milczeniu, bo Anka posmutniała i goniła oczami spojrzenia Karola, milczącego uparcie, Maks przyglądał się obojgu, pan Adam nawet mówił niewiele, a ksiądz z Zajączkowskim zajęci byli jedzeniem.
— Ostatni to raz jemy obiad w Kurowie w takiem towarzystwie — zauważył stary dość smutno.
— Ale możemy jeszcze jadać w Łodzi w takim samym komplecie. Sądzę, że ksiądz proboszcz, ani pan Zajączkowski nie zapomną o nas — powiedział Karol.
— O, nie, nie, przyjedziemy obaj. Poświęcę ci fabrykę, dobrodzieju mój kochany, bo kto z Bogiem, z tym Bóg, a potem dam wam ślub, a potem przecież nie kto inny będzie wam dzieciąteczko chrzcił, tylko ja. O, Anka uciekła, wstydzi się, a radaby, żeby to jak najprędzej. Anka, Anusiu — wołał rozbawiony.
— Nie wstydź-że mi ksiądz dziewczyny.
— Mój dobrodzieju kochany, panny się takich rzeczy tyle wstydzą, co koziołeczek w kapuście. Jasiek a nałóż-no fajeczkę.
— Panie Karolu, może pan przyjdzie do ganku, bo tam czeka Socha i koniecznie chce się z panem widzieć.
— Socha? Czy to ten protegowany pani, którego umieściłem u Bucholca?
— Tak, przyszedł z żoną.
— Anka, czemu to tak wielkie rumieńce? — zapytał, idąc z nią do ganku.
— Niedobry — szepnęła, odwracając głowę, ale ją objął ramieniem i zapytał szeptem:
— Bardzo niedobry? no, powiedz Anka, bardzo niedobry?
— Bardzo niedobry, bardzo niegodziwy i bardzo...
— I co bardzo? — pytał, przechylając jej głowę i całując w przymknięte oczy.
— I bardzo kochany — szepnęła, wysuwając mu się z objęć i weszła na ganek, przed którym stali Sochowie, ale tak zmienieni, że nie poznał ich na razie.
Socha zamiast białej kapoty miał czarny surdut, pokapany woskiem na połach, czarne zakrótkie spodnie, wyciągnięte na cholewy, czapkę z daszkiem, gumowy kołnierzyk, który mu zjeżdżał na kark i odsłaniał brudną szyję.
Zapuścił brodę, która mu niby ostra szczecinowa szczotka pokrywała szczęki i łączyła się przy uszach z krótko obciętymi włosami, wysmarowanymi pomadą.
Z żółtej, pomiętej i zmizerowanej twarzy patrzyły dawne niebieskie, poczciwe oczy.
Pochylił się również po dawnemu do kolan Karola.
— Ledwiem was poznał, wyglądacie jak fabrykant.
— I... ściarachał się ino człowiek między ciarachami i tyla.
— Robicie wciąż u Bucholca?
— A robi, wielmożny derektorze, robi, ino...
— Cicho kobito, ja rzeknę — przerwał jej z powagą. — Powiadali w miasteczku Łodzi kolegi, co wielmożny dziedzic otwiera fabrykę, tośwa z żuną tak wykalkulowali...
— Coby nas wielmożny derektor, a nasz dziedzic kochany wziun do siebie, bo zawżdy...
— Cicho żuno, bo zawżdy milej robić u swojaka. Jo robotę znom i przy parówce i w falbierni i czy w lapryturze, ale jakby dziedzic potrzebował do kuni, to dopraszałbym się łaski pańskiej, bo mi do bydląt ckno.
— Z kuniami się zna, co i wielmożna paninka zaświadczyć może, bo bez tyle...
— Zawrzej gembe — burknął — bo bez tyle roków człowiek się wzwyczaił do kunisków, to mu tera przez nich nijak.
— I nie szpiluje mu fabrykanckie życie, bo bez te fetory...
— Bo bez te fetory, to mam bolenie w piersiach i cięgiem mi odmiata i jak nieraz zamroczy, to jakby me kto cepem zdzielił w łeb. Wielmożny dziedzicu nasz kochany — zawołał rozrzewniony, obejmując go za nogi.
— Sirotyśmy bidne! Niechta i paninka wstawi się za bidnemi — szeptała przez łzy kobieta i całowała ich po rękach i obejmowała za nogi.
— No, dobrze, przyjdźcie na święty Jan, to się rozmówimy. Przyjmę was do koni.
Zaczęli raz jeszcze dziękować z uniesieniem.
— Jak oni się zmienili! — szepnęła Anka, przyglądając się Sochowej, bo kobieta zrzuciła wełniak i cały strój wiejski.
Miała na sobie niebieską bawełniana suknię, czerwony stanik do figury, przez który jej nieforemny korpus zdawał się przelewać, mosiężna broszka pod szyją, żółta chusteczka na głowie, zawiązana pod brodę i duża ruda parasolka w ręku.
— Trzy czy cztery miesiące i Łódź ich przerobiła na innych ludzi.
— Nie, panie Karolu, Łódź ich tylko przebrała w inną garderobę. Dać im dzisiaj z dziesięć morgów gruntu, to za tydzień najdalej ani śladu w nich nie pozostanie łódzkiego życia.
Wrócili do pokoju stołowego akurat na kłótnię, jaka wybuchnęła pomiędzy księdzem Szymonem a panem Adamem, który bił nogą w stopień fotelu i krzyczał:
— Görgöy zdrajca! zdrajca od paznokcia do łysiny! Łajdak, pieski syn, psubrat.
— A ja ci mówię, dobrodzieju mój kochany, że nie zdrajca, tylko człowiek dalej widzący niż rurę swojej strzelby. On przecież uratował Węgry.
— I sprzedał po judaszowsku.
— Te, te, te! u ciebie rozsądni zawsze są zdrajcami i Judaszami. Co mu pozostawało, jak nie ocalić resztę?
— Bić się do ostatniego tchu, do ostatniego żołnierza.
— Już was nie było, boście przedtem uciekli! Jasiek, a daj-no ogieńka smyku, bo mi fajeczka zgasła.
— Co, co? Myśmy uciekali? Na rany Chrystusowe, co ksiądz mówisz! Myśmy uciekali, kiedy, my? — krzyczał, unosząc się w fotelu i twarz mu się rozpaliła strasznem oburzeniem, oczy ciskały pioruny, głos mu chrypł, zęby szczękały i gdy nieco się uspokoił, tak drżał cały, że nie mógł pić kawy, bo mu się ręce trzęsły i kawa chlapała na surdut i na gors.
Karol wyszedł z Maksem pakować się do wyjazdu, a oni kłócili się dalej z całą pasyą zawziętości.
Zajączkowski pomagał panu Adamowi i od czasu do czasu uderzał pięścią w stół, zrywał się z krzesła, szukał czapki, biegał po pokoju i siadał znowu, ale ksiądz się nie dał, mówił coraz ciszej i coraz częściej wołał na Jaśka o ogień i coraz częściej uderzał cybuchem w podłogę, był to znak, że się zapalał.
Przerwał im rozprawy Karczmarek, który szurgał nogami w ganku i głośno nos wycierał, a wszedłszy do pokoju, bat postawił w kącie, zatarł ręce i witał się poważnie ze wszystkimi.
— Spóźnił się pan na obiad, to chociaż kawy pan się napije z nami.
— Dziękuję dziedzicowi. Jadło się już obiad, ale co kawy, to się napić nie zawadzi.
Usiadł obok pana Adama, spoconą twarz wytarł połą surduta, a potem dopiero jął się chłodzić fularową chustką.
— Gorąc jest rzetelny, ale burza będzie, bo się bydło gzi na pastwiskach Dziękuję pani, a gorąca?
— O, bardzo, prawie wrzątek — odpowiedziała Anka, podsuwając mu kawę i cukierniczkę.
— Bo kawa zimna warta grosz, albo patyk złamany.
— Widzę, że pan się zna na kawie.
— I... przecież się cięgiem chlapie to paskudztwo! Do interesu, do pogadania, to niema jak czarna kawa, a jeszcze do tego kieliszek koniaku, to już całe wesele.
Anka przyniosła koniak.
Karczmarek nalał pół filiżanki kawy, a resztę dopełnił koniakiem, zmieszał, pogryzał cukrem i popijał wolno, rozglądając się równocześnie po obecnych.
— Dzień dobry, nie myślałem, że pana spotkam u nas — zawołał Karol, wchodząc do pokoju.
— Znasz pana Karczmarka? — zapytał pan Adam.
— Przecież pan Karczmarski dostawia nam cegłę do budowy fabryki. Mówił mi ojciec o pańskich zamiarach na nasz Kurów, ale że wymienił inne nazwisko, nie domyślałem się, że to pan.
— Bo to jest tak, że na Łódź to ja mam insze nazwisko, a na wieś też insze — tłómaczył, uśmiechając się chytrze. — Ludzie są głupie, bo najpierwej patrzą na obleczenie drugiego człowieka i na przezwisko. Powiadają, że jak się zwał, tak się zwał, aby się dobrze miał, ale to nieprawda. Jak się w Łodzi nazywałem po staremu, to byle parch albo szwab albo inny ciarach powiedział: Karczmarek! chłopie, chodź-no tutaj, a jak się przezwałem po szlachecku, to mi mówią: Panie Karczmarski, może pan będzie łaskaw! Poco mają mną pomiatać te parobki niemieckie, kiedy ja sroce z pod ogona nie uciekłem i jestem gospodarski syn z dziada pradziada i kiedy moi już gospodarzyli, to te różne niemcy jeszcze po lasach na czworakach chodziły i surowe kartofle jak świniaki jadały.
— Brawo, doskonale, panie Karczmarek — wołał Karol, śmiejąc się.
— Prawdę mówię, bo przecież te łódzkie Müllery, Szulce, to taka sielna szlachta, że jakby przyszło co do czego, to mógłby im być królem Karczmarek i jeszczeby dla nich był honor.
Dolał sobie kawy i koniaku i chciał dalej mówić, ale pan Adam dojrzał cień niezadowolenia na twarzy Maksa i rozmowę skręcił na tor inny, zapytując:
— Cegła idzie w tym roku dobrze?
— Nie tęgo. Ale mi się widzi, że nie długo to zrobi się taki rwetes w Łodzi z budowaniem, jakiego nigdy jeszcze nie było.
- Dlaczego? Wszystko śpi, tyle bankructw jak nigdy, wiele fabryk stoi, a reszta robi połową ludzi. Jeszcze jeden taki sezon, a pół Łodzi klapnie.
— A te żydki, co z Cesarstwa przyjechały, to ony nie potrzebują robić geszeftu, co? Ja już widziałem, że ony się coś kręcą po mieście, oglądają place i szukają cegielni. Zobaczy pan, że zrobi się ruch. Dziesięć lat temu było tak samo. A cóż, że bez jedną zimę w Łodzi cicho, to i wół jak się napracuje, to leży potem i odpoczywa i ino rusza gembą, a rusza. Mówiłby kto, że zdycha, a jużci, niech-no odpocznie, to potym tak ciągnie, jaże się zatyka.
— Dawno pan prowadzi cegielnię? — zagadnął Karol.
— Sześć lat bez mała.
— A przedtem? — zapytała z uśmiechem Anka, bo Karczmarek częstował cygarami.
— Palcie panowie, niezgorsze. Mam juchę żydka, co mi przynosi szwarcowane.
Obciął ostrymi zębami koniec cygara, zapalił uważnie i dopiero odpowiedział:
— Przedtem panienko, to ja byłem głupim chłopem na półwłóczku. Miałem pół piasku i pół gliny szczerej. W suchy rok to mi z piasku wywiało, a na glinie spaliło; a w mokry na glinie zgniło, a na piasku tyż nic nie było. Taką gospodarkę prowadziłem, że bydlątka jadły poszycie z obory, a człek marł z głodu. Głupi wtedy byłem, przyznaję się, bo dlaczego miałem być mądry? Abo mnie to uczyli, abo mi miał kto poradzić. Mój dziedzic taki był tłusty w rozum jaże go Niemcy zjadły, to i chłopu go nie użyczył. Więc biedowałem jak ojce i dziadowie, jak Pan Bóg chłopskiemu narodowi przykazał. W Łodzi stawiali fabryki, niektóre komorniki i mniejsi gospodarze chodzili na robotę, furmanili — ja się nie ruszałem. Łódź była jeszcze daleko ode wsi. Aże tu jednego dnia z przed chałupy zobaczyłem komin jeden, bez rok widać ich było pięć, Łódź szła do wsi. Jak pamiętam, to z początku Łódź była o cztery wiorsty, potem zrobiło się ino trzy, a teraz niema i wiorsty. Łódź szła do wsi, ale i bida miała dłuższe nogi i chwyciła mnie tak, że już myślałem: sprzedam i wyniosę się dalej. Bałem się ino trochę i jeszcze czekałem. Razu jednego spotykam kuma z Chojnów, wiózł fureczkę piasku.
— A gdzie to wieziecie?
— A do miasta.
— A poco?
— Sprzedać.
— A co to warto?
— Rubla, jak trafi na państwo to więcej, a jak na żydów mniej.
Poszedłem z nim. Wziął półtora rubla. Jak to zobaczyłem, to mi się tak rozwidniło, jakby mi kto w łeb uczoną książkę wpakował.
Miałem górkę za chałupą, niczego była, miała cztery morgi, ziemia galanta, bo ją skowronki nawoziły od wieków i psy się na niej schodziły po sąsiedzku każdej wiosny. Przyleciałem do domu, narychtowalem wóz i na góreczkę szukać piasku. Był jucha kiej złoto i paradniej mu na pańskich schodach niż pod zbożem.
Pojechałem z pierwszą furą; żydy me zbiły na Starem Mieście, piaskarze nasze tyż, policyant i owszem na ulicy, alem sprzedał. Potem tom ino zrzynał tę górkę i fort wywoziłem do Łodzi bez całe dwa lata, dzień w dzień, a w trzecim jeździł i mój chłopak, jeździł i parobek com go przynajął; woziliśmy piasek, a przywoziliśmy co inszego... Z początku to żona chciała me sprać, że ja to gront zapaskudzam i złe powietrze robię. Juźci, że to nie perfumy. A że to Łódź fort cała ku naszej wsi, to coraz przyjdzie jakiś pluderek, obejrzy moją gospodarkę i powiada: sprzedaj; przychodziły też żydy i mówią: sprzedaj Karczmarek! Nie sprzedałem, choć w końcu dawały po pięćset rubli za morgę. Zacząłem kalkulować, że w tem coś jest, kiedy one tak drogo chcą płacić. Poszedłem się poradzić do adwokata, co nam działy prowadził. Rzetelny bardzo człowiek, bo mi wprost powiedział:
— Głupiś Karczmarek, że tego nie wiesz, oni chcą twoją glinę kupić. Postaw cegielnię, a jak nie masz pieniędzy, to do spółki ze mną.
Postawiłem sam, nająłem strycharza, sam pomagałem i żona i dzieci, robiliśmy jak woły i grosz szedł. Przyjechał raz adwokat, obejrzał i powiada:
— Głupiś Karczmarek, zamęczysz siebie i dzieci i na tem co najwyżej zarobisz tysiąc rubli na rok. Co trzeba robić? Postawić parową cegielnię.
Myślałem bez całą zimę, potem zrobiliśmy spółkę i jakoś tam idzie.
— A cóż się stało z góreczką? — zapytała Anka ciekawie.
— Zgolona do czysta, już ją tam ludzie na podeszwach roznieśli po świecie.
— I mieszka pan jeszcze na wsi?
— Trochę przy cegielni, a trochę w mieście; bom sobie tam postawił chałupkę, żeby żona miała gdzie mieszkać z dziećmi, które chodzą do szkoły.
— Ładna chałupka! trzy piętra frontu i cztery oficyny — zauważył Karol.
— I... postawię sobie jeszcze jedną, bo mam plac i mieszkania będzie mi potrza dla zięcia.
— A co panu po Kurowie?
— Syna najstarszego żenię, a że chłopak we szkołach nie był, do handlu też się nie zda, ani na fabrykanta, tobym mu chciał kupić co niewielkiego i niedaleko, aby go mieć pod bokiem.
— Ja muszę zaraz jechać, ale niech się pan z ojcem umówi o wszystko, zgódźcie się na cenę i przyjedzie pan do Łodzi, to zrobimy akt. No, Maks, czas nam w drogę.
— Odprowadzimy was kawałek, przez pole do szosy.
Pożegnanie nie zabrało wiele czasu, wszyscy prócz Karczmarka, poszli przez ogród i szli wazką polną drogą, na której z pod trawy gdzieniegdzie znać było wyżłobioną kolej wozów.
Przodem szła Anka, Karol i Maks; za nim Zajączkowski z księdzem, a w samym końcu jechał pan Adam, zostawał w tyle, bo wózek się opierał na wybojach i kretowiskach, aż Waluś klął co chwila.
— Ażeby cię wciornoście! a to utyka kiej świnia.
Przedwieczór już był nad ziemią, rosa obfita okiścią pokrywała zboża i trawy i wielka cichość płynęła nad polami, szemrzącemi dziwnie przenikającym szelestem żytnich kiści, graniem świerszczyków i słodkiem, szklanem brzęczeniem komarów, co całą chmarą kłębiły się nad głowami idących, a czasem przepiórki z głębi zielonych puszcz żytnich wołały: Pójdźcie żąć! Pójdźcie żąć! Albo jaskółka ze świergotem przeleciała w zygzakach, albo z owsów czarniawych, nakropionych żółtemi ognichami, wyrwał się skowronek, bił prosto ku niebu, trzepał skrzydełkami i dzwonił pieśnią, lub pszczoły z brzękiem wracały do roboty.
— Dobrodzieju mój kochany, ale ten Karczmarek to dziwny człowiek.
— Jest takich w Łodzi więcej. Wie ksiądz, że on się nauczył czytać i pisać dopiero parę lat temu.
— Ale poco chamowi majątek, we łbie mu się przewróci i będzie myślał, że wszystkim jest równy.
— Albo nie jest równy? Mój Zajączkowski, mój dobrodzieju kochany, a czemże to lepsi jesteśmy od niego?
— Ksiądz niedługo każesz nam chamów całować po rękach.
— Jak tego będą warci, pierwszy to zrobię, dobrodzieju mój kochany. Jasiek, ognia.
Ale że Jaśka nie było, zapalił mu fajkę Maks, który do nich się przyłączył i słuchał nie słysząc, bo patrzył na Ankę idącą przodem z Karolem i łowił chciwie ich rozmowę, prowadzoną półgłosem.
— Nie zapomni pan o Wysockiej? — prosiła cicho.
— Jutro pójdę do niej. Czy ona naprawdę jest naszą kuzynką?
— Jest moją, ale myślę, że wkrótce będzie naszą.
Szli czas jakiś w milczeniu.
Ksiądz sprzeczał się z Zajączkowskim, a pan Adam śpiewał, aż się rozlegało po polach.

Hej z góry, z góry, jadą Mazury,
Puk puk w okieneczko
Otwórz, otwórz panieneczko
Koniom wody daj.


— Prędko pan przyjedzie?
— Nie wiem. Mam tyle roboty z fabryką, że nie wiem, co pierwej robić.
— Mało ma pan dla mnie czasu teraz, bardzo mało... — dodała ciszej i smutniej, ciągnąc dłonią po młodych rdzawych kłosach, co rozkołysane kłaniały się jej do nóg i obrzucały rosą.
— Proszę się spytać Maksa, czy ja dla siebie mam choćby godzinę czasu dziennie. Od piątej rano na nogach do późnej nocy. Jaki z ciebie dzieciak, Anko! no, spojrzyj na mnie.
Spojrzała, ale w oczach miała smutek i usta drżały jej nerwowo.
— Przyjadę za dwa tygodnie, dobrze? — powiedział spiesznie, aby ją pocieszyć.
— Dobrze, dziękuję, ale jeśli ma na tem cierpieć fabryka, to proszę nie przyjeżdżać, potrafię znieść i tęsknotę, przecież to nie po raz pierwszy.
— Ale ostatni, Anka. Ten miesiąc zleci prędko, a potem...
— A potem?
— Potem będziemy już razem; boi się tego moje złote dziecko, co? — szepnął czule.
— Nie, nie! bo przecież to z tobą, z panem — poprawiła się rumieniąc i uśmiechała się tak słodko, że miał ją ochotę pocałować.
Zamilkła i rozmarzonemi, zapatrzonemi w siebie oczami błądziła po zielonej płachcie zbóż, co niby wielki rozlew wody kołysany wiatrem, marszczyło się w płowe koliska, w czarniawe gurby, kładło się nad ziemią, powstawało, leciało w tył do ugorów, odbijało się o nie i znowu z chrzęstem uderzało w dróżkę, jakby chcąc się przelać przez tę tamę i rozlać po długim łanie pszenicy nizkiej jeszcze i tak trzepiącej piórkami błyszczącemi, że cały łan był podobny do wielkiego stawu, migocącego miliardami złotych łuszczek.
— Waluś, ruszaj się bestyo! — zakrzyknął pan Adam, bo dochodzili już do szosy.
— Adyć się rucham, jaże mi mokro.
— To już? — szepnęła Anka, spostrzegłszy konie czekające na szosie.
— Szkoda, że to już, jest tak prędko — powiedział Maks.
— Prawda, jak tu pięknie? patrz-no dobrodzieju mój kochany, jak to Pan Bóg umalował wszystko śliczniutko, o! — wołał ksiądz, wskazując na pola, leżące ku zachodowi.
Słońce czerwone, ogromne, zsuwało się nad lasy po perłowych przestrzeniach i rozsiewało po zbożach czerwonawą mgłę o fioletowych obrzeżach.
Wody stawów leżących niżej w łąkach paliły się jak tarcze miedziane mocno wypolerowane, a zygzakowata linia rzeczki ciągnącej się przez łąki ku wschodowi, odcinała się od traw, jak sina, jedwabna wstęga, poplamiona gdzieniegdzie czerwonawem złotem.
— Bardzo pięknie i żałuję, że nie mamy czasu przyglądać się dłużej.
— Prawda. No, jedźcie z Bogiem! A dajcież-no gęby chłopaki. Panie Maks, panie Baum, a tośmy cię dobrodzieju mój kochany, polubili wszyscy, jak swojego.
— Bardzo mnie to cieszy, bo przyznam się szczerze, że milszego towarzystwa nie spotkałem jeszcze w życiu i serdecznie dziękuję za gościnność i proszę, nie zapominajcie o mnie, Maks Baum!...
— Bardzo solidna firma, daje towar z sześciomiesięcznym kredytem — zawołał Karol ze śmiechem, żegnając się ze wszystkimi.
Maks zamilkł, był taki zły, że Ankę pocałował w obie ręce z dziesięć razy, pana Adama w oba policzki, a księdza w rękę, co tego ostatniego tak rozczuliło, że objął go za szyję, pocałował w głowę i przeżegnał go na drogę.
Ruszyli z miejsca kłusem.
Anka stanęła na kopcu i powiewała za nimi chustką.
Pan Adam śpiewał marsza.
Maks długo przypatrywał się jasnym konturom Anki i gdy zniknęły mu w oddaleniu, usiadł i gniewnie powiedział:
— Ty zawsze musisz mnie ośmieszyć.
— Aby cię otrzeźwić. Nie lubię jak się upijają mojem winem i do tego w moim własnym domu.
Zamilkli obaj.




II.


— Blumenfeld, graliście w niedzielę u Malinowskiego?
— Graliśmy, zaraz powiem — szepnął, wstając do okienka załatwić interesanta.
Stach Wilczek przeciągnął się ociężale i poszedł wyjrzeć na ulicę.
Piotrkowska huczała zwykłym codziennym ruchem, olbrzymie platformy towarowe tak biły kołami w bruk, że w kantorze szczękały ustawicznie szklane ścianki przepierzenia, osłonięte mosiężną siatką i poprzecinane okienkami, do których cisnęli się interesanci.
Przyglądał się bezmyślnie olbrzymim rusztowaniom budującego się domu naprzeciwko, to gęstej masie ludzi, zatłaczającej trotuary i powrócił do swojego stolika ślizgając się oczami po kilkunastu głowach wciśniętych pomiędzy ścianę a szklane przepierzenie i porozgradzanych jeszcze pomiędzy sobą nizkiemi przegrodami.
— Coście grali? — zapytał znowu Blumenfelda, który przegarniał chudą, nerwową ręką jasnozłociste włosy, a niebieskimi oczami śledził żydka, który na środku kantoru obracał się na wszystkie strony.
— Na prawo kasa! — zawołał, wychylając się przez okienko.
— Graliśmy kawałek sonaty Cis-Mol Beethowena. Szło nam tak dobrze jak nigdy. Malinowski był...
— Blumenfeld, konto Eichner et Peretz? — zawołano z drugiego końca kantoru.
— Cztery, siedmnaście, pięć. Zajęte do sześciu tysięcy — odpowiedział szybko, przerzucając skorowidz.
— Potem robiliśmy próbę z tego, com skończył niedawno.
— Co to jest? Polka, walczyk?
— Daj-że spokój z walczykami i polkami. Nie tworzę repertuaru dla katarynek i tanckrenchenów! — zawołał z pewnem oburzeniem.
— Więc cóż? operę? — pytał się ironicznie Stach.
— Nie, nie. Coś, co ma pewne formalne podobieństwo do sonaty, ale nie jest sonatą. Pierwsza część — to wrażenie miasta, które milknie i zwolna usypia. Rozumiesz, wielka cisza przesycona łagodnymi szmerami, które robią skrzypce, a na tem tle flet zaczyna przejmującą pieśń, jakby jęk drzew marznących, ludzi bezdomnych, maszyn spracowanych, zwierząt, które jutro będą zabite.
Zaczął nucić bardzo cicho.
— Blumenfeld, do telefonu wołają.
Przerwał i pobiegł natychmiast, a gdy powrócił nie mógł dokończyć, bo musiał załatwić dwóch interesantów, czekających przed okienkiem.
Potem zapisywał w wielkiej księdze, ale bezwiednie przebierał palcami, wystukując melodye.
— Długoś pisał?
— Blizko rok. Przyjdź w niedzielę, to usłyszysz wszystkie trzy części. Dałbym dwa lata życia, żebym mógł usłyszeć to własne dzieło wykonane przez dobrą orkiestrę, dałbym pół życia — dodał po chwili, oparł się o stół i zasłuchany w siebie, wiódł martwym, cofniętym w tył wzrokiem po głowach kolegów, czerniejących się w otworach okienek.
Wilczek zaczął pisać, a w kantorze zaszemrały rozmowy, leciały dowcipy z okienka do okienka, czasem wybuch śmiechu, który milknął, ilekroć trzasnęły drzwi frontowe, zadzwonił telefon, albo brzęczały szklanki, bo pito herbatę, gotującą się w rogu kantoru nad gazem.
— Sztil, panowie, stary przyjechał! — rozległ się ostrzegający głos.
Umilkli natychmiast wszyscy, spoglądając na Grosglücka, który wysiadł z powozu i stał przed kantorem, rozmawiając z jakimś żydkiem.
— Kugelman, proś dzisiaj o urlop, stary w dobrym humorze, śmieje się — szepnął Stach do sąsiedniego przedziału.
— Mówiłem wczoraj, powiedział, że po bilansie.
— Panie Szteiman, niech pan przypomni dzisiaj o gratyfikacyi.
— Żeby on zdechnął jak ten czarny psa! — zaklął ktoś za kratą.
Zaczęli się śmiać dyskretnie z tego „czarny psa”, ale umilkli natychmiast, bo Grusglück wszedł.
Ze wszystkich okienek wychyliły się kłaniające z pokorą głowy i wielka cisza przerywana tylko syczeniem wody na gazie, zapanowała w kantorze.
Woźny odebrał kapelusz i z namaszczeniem ściągnął palto z bankiera, który zatarł ręce i gładząc palcem kruczo czarne bokobrody, odezwał się:
— Wiecie, panowie, straszny wypadek się zrobił.
— Broń Boże, nie panu prezesowi? — ozwał się jakiś głos lękliwy.
— Co się stało?! — zawołali wszyscy, udając zaniepokojenie.
— Co się stało? Stało się wielkie nieszczęście, bardzo wielkie nieszczęście — powtórzył płaczliwym głosem.
— Straciliśmy co na giełdzie? — zapytał ciszej prokurent firmy, wychodząc z za przepierzenia.
— Spalił się kto niezaasekurowany?
— Umarł kto panu prezesowi?
— Ukradli może te śliczne rysaki amerykańskie.
— Nie mów pan głupich rzeczy, panie Palman — rzekł z powagą.
— Ale co się stało, panie prezesie? bo mnie się już słabo robi — błagał Szteiman.
— No, zleciał!...
— Kto zleciał? Skąd? Gdzie? Kiedy? — leciały strwożone zapytania.
— No, zleciał z pierwszego piętra klucz i wybił sobie zębów... Ha, ha, ha! — śmiał się serdecznie.
— Co za witz, jaki witz! — wołali, zanosząc się od śmiechu, chociaż słyszeli ten głupi dowcip po dziesięć razy na sezon.
— Błazen! — mruknął Stach Wilczek.
— Może sobie pozwolić, stać go i na to! — odpowiedział szeptem Blumenfeld.
Grosglück poszedł do swojego gabinetu, położonego za kantorem od podwórza.
Pokój umeblowany był z wielkim przepychem.
Czerwone obicie ścian ze złotemi lamperyami harmonizowało z mahoniowemi meblami suto ozdobionemi bronzami.
Wielkie weneckie okno, przysłonięte ciężkiemi draperyami, wychodziło na długie podwórze, otoczone olbrzymiemi oficynami i zamknięte czteropiętrowym gmachem fabrycznym.
Grosglück patrzył chwilę na transmisye przerzucone z jednej strony podwórza na drugą i biegnące nieustannie i na długą linię kobiet i mężczyzn tłoczących się do jednych z drzwi, z wielkimi tobołami wełnianych chustek na plecach. Byli to tkacze, którzy brali przędzę z fabryki i tkali chustki u siebie, na ręcznych warsztatach.
Potem otworzył wielką kasę wmurowaną w ścianę, przejrzał jej zawartość, wydobył pliki papierów na biurko pod okno, które przysłonił żółtawym ekranem, usiadł i zadzwonił.
Natychmiast zjawił się prokurent firmy z teką pełną papierów.
— Cóż słychać, panie Szteiman?
— Prawie nic. Palił się w nocy A. Weber.
— Znane. Cóż więcej? — zapytywał, przeglądając kolejno i bardzo uważnie papiery.
— Przepraszam pana prezesa, ale już nie wiem nic więcej — tłómaczył się pokornie.
— Mało pan wiesz — mruknął bankier, odsuwając papiery i naciskając guzik elektryczny dwa razy.
Zjawił się drugi urzędnik, główny inkasent.
— Cóż nowego, panie Szulc?
— Zabili dwóch robotników na Bałutach, jeden miał przecięty cały brzuch.
— Co mi to szkodzi, tego towaru nigdy nie braknie. Co więcej?
— Mówili rano, ze Pinkus Meyersohn chwiać się zaczyna.
— Jemu się chce położyć na dwadzieścia pięć procent. Przynieś pan jego conto.
Szulc spiesznie przyniósł.
Bankier przejrzał uważnie i szepnął ze śmiechem:
— Niech się kładzie zdrów, nam to nie zaszkodzi. Ja od pół roku czułem, że on się męczy, że on ma ochotę usiąść.
— Prawda, sam słyszałem jak pan prezes mówił do Szteimana.
— Ja mam nos, ja zawsze mówię, że lepiej się raz dobrze wyczesać, niż dwadzieścia razy podrapać. Ha, ha, ha! — roześmiał się wesoło, tak mu się podobał własny koncept.
— Cóż więcej?
— Nic, mnie się tylko zdaje, że pan prezes trochę źle wygląda dzisiaj.
— Pan jesteś taki głupi, że ja panu muszę zmniejszyć pensyę! — zawołał zirytowany i zaraz po wyjściu Szulca oglądał twarz bardzo szczegółowo w lustrze, obszczypywał delikatnie pulchne policzki i długo przyglądał się językowi.
— Niewyraźny, muszę się poradzić doktora — myślał, dzwoniąc trzy razy.
Wszedł Blumenfeld z paczką korespondencyj i rachunków.
— Wiktor Hugo umarł wczoraj — rzekł nieśmiało muzyk i zaczął odczytywać głośno jakieś sprawozdanie.
— Dużo zostawił? — zapytał bankier w przerwie, oglądając sobie paznokcie.
— Sześć milionów franków.
— Ładny grosz. W czem?
— W trzyprocentowej rencie francuskiej i w Suezach.
— Doskonały papier. W czem robił?
— W literaturze, bo...
— Co? W literaturze?... — zapytał zdziwiony, podnosząc oczy na niego i gładząc faworyty.
— Tak, bo to był wielki poeta, wielki pisarz.
— Niemiec?
— Francuz.
— Prawda, ja zapomniałem, przecie to jego ta powieść „Ogniem i mieczem”. Mnie Mery ładne kawałki z niej czytała.
Blumenfeld nie przeczył, przeczytał listy, wynotował odpowiedzi, pozbierał papiery i chciał odchodzić, ale bankier zatrzymał go skinieniem.
— Pan podobno gra na fortepianie, panie Blumenfeld?
— Skończyłem konserwatoryum w Lipsku i klasę fortepianową u Leszetyckiego w Wiedniu.
— Bardzo mi przyjemnie. Ja bardzo lubię muzykę, a szczególniej te śliczne kawałki, jakie śpiewała Patti w Paryżu. Dobrze pamiętam, o... — i zaczął nucić dyskretnie jakąś uliczną aryetkę operetkową. — Ja mam dobre ucho, nieprawda?
— Istotnie zadziwiające — odpowiedział Blumenfeld, przypatrując się olbrzymim, sinawym uszom bankiera.
— Mnie przyszła myśl, żebyś pan dawał lekcye mojej Mery. Ona dobrze gra i to nie będą lekcye, bo pan usiądzie sobie przy niej i będzie tylko patrzeć, żeby się nie omyliła. Co pan bierzesz za godzinę?
— Daję teraz lekcye u Müllerów, płaci mi trzy ruble.
— Trzy ruble! Ale pan chodzisz na koniec miasta, siedzisz pan w chałupie, no i rozmawiasz pan z Müllerem, a to cham; co to za przyjemność mieć do czynienia z takimi ludźmi. A u mnie pan będziesz siedział w pałacu.
— I tam w pałacu także — szepnął od niechcenia Blumenfeld.
— Mniejsza z tem, zgodzimy się, bo jak Bóg Kubie, tak Kuba Bóg — zakończył.
— Kiedy mam przyjść?
— Przyjdź pan dzisiaj po południu.
— Dobrze, panie prezesie.
— Poproś pan do mnie Szteimana.
— Dobrze, panie prezesie.
Szteiman przyszedł zaraz i z niepokojem czekał rozkazów.
Grosglück wsadził rękę w kieszenie, spacerował po pokoju, gładził długo bokobrody i dopiero w końcu rzekł uroczyście:
— Ja chciałem panu powiedzieć, że mnie denerwuje ten ciągły brzęk szklanek w kantorze i to ciągłe syczenie gazu.
— Panie prezesie, przychodzimy tak wcześnie, że wszyscy śniadania jadają w kantorze.
— Na gazie gotują herbatę. Kto gaz płaci? Ja płacę. Ja płacę gaz na to, żebyście panowie mogli cały dzień pić herbatę! Gdzie tu jest sens! Od dzisiaj będziecie panowie płacili.
— I pan prezes pija przecież...
— Pijam, nawet zaraz się napiję. Antoni, daj mi herbaty — zawołał głośno do przedpokoju, z którego było wyjście do bramy. — Mam myśl. Pijecie herbatę, pijcie i płaćcie za gaz, na tyle ludzi to nie drogo wyjdzie, a mnie dawajcie herbatę w procencie, bo przecież urządzenia gazowe są moje, w moim kantorze i pijacie w godzinach zajęcia.
— Dobrze, powiem kolegom.
— Ja to robię dla panów dobra, no bo teraz to oni się wstydzą pić herbatę, ich gryzie sumienie, że to na moim gazie, a jak każdy zapłaci gaz, to on będzie śmiały, on będzie mi mógł patrzeć prosto w oczy. To jest bardzo moralne, panie Szteiman, bardzo.
— Miałem jeszcze prośbę do pana prezesa w imieniu kolegów.
— Mów pan, ale prędko, mam mało czasu.
— Pan prezes obiecał dać gratyfikacyę przy zamknięciu półrocza.
— A bilans jak stoi?
— Robią go w godzinach pozabiurowych, będzie na czas z pewnością.
— Panie Szteiman — rzekł poufale bankier, wstając. — Usiądź pan trochę, pan jesteś zmęczony.
— Dziękuję panu prezesowi, muszę zaraz iść, bo mam dużo roboty.
— Robota nie gęś, ona się nie wytopi. Siądź pan, ja panu co powiem. Czy oni bardzo czekają na gratyfikacyę?
— Zasłużyli na nią uczciwie.
— To ja wiem, pan mi tego nie potrzebujesz powiadać.
— Przepraszam pana prezesa, bardzo przepraszam — szeptał uniżając się w pokorze i onieśmieleniu.
— Pogadamy po przyjacielsku. Co ja mógłbym im dać?
— To już pan prezes sam zadecyduje.
— Więc przypuśćmy, że dałbym im tysiąc rubli, więcej nie mógłbym, rok zamkniemy z grubą stratą, ja to czuję.
— Mamy dotychczas zdwojony obrót w porównaniu do roku zeszłego.
— Cicho pan bądź, ja mówię, że ze stratą, to inaczej być nie może. Więc weźmy tę okrągłą cyfrę tysiąc rubli. Ile mamy ludzi w kantorze?
— Piętnastu jest nas razem.
— Ile w filii?
— Pięciu.
— To razem dwadzieścia osób. Co każdy może dostać z tych pieniędzy? Jakieś trzydzieści do pięćdziesięciu rubli, bo trzeba odtrącić procent na kary. Teraz ja się pana zapytam, co może komu przyjść z takiej marnej sumy? Co ona może komu pomódz?
— Przy takich małych płacach jak u nas, to i te kilkadziesiąt rubli będą bardzo wielką pomocą.
— Głupi pan jesteś i źle pan liczysz! — zawołał z gniewem i zaczął prędko chodzić po pokoju.
— My pieniądze rzucimy w błoto, panie Szteiman, jak my je rozdamy. Ja panu zaraz powiem, co się z nich zrobi. Pan swoje ulokuje w loteryi, bo pan grasz, ja wiem o tem. Perlman kupi sobie nowy garnitur, żeby się spodobać Weberkom. Blumenfeld kupi sobie różne głupie kawałki muzyczne. Kugelman sprawi żonie wiosenny kapelusz. Szulc pójdzie do szansonistek. Wilczek, no, ten jeden nie zmarnuje, on komu pożyczy na dobry procent. A reszta! Wszyscy stracą co do jednego grosza. I ja mam dawać swoje pieniądze na zmarnowanie, ja tego zrobić nie mogę jako dobry obiwatel! — zawołał, uderzając się w piersi.
Szteiman uśmiechnął się ironicznie.
Bankier spostrzegł to, usiadł przy biurku i zawołał:
— No, zresztą, co to długo gadać, nie chcę dać i nie dam, a za te pieniądze kupię sobie ładny garnitur do stołowego pokoju. Panowie będziecie mieli tę przyjemność mówić na mieście: „Pan Grosglück, nasz szef, ma stołowy garnitur za tysiąc rubli” to dobrze robi! — zawołał, wybuchając drwiącym śmiechem.
Szteiman utkwił w nim blade, jakby wygryzione atramentem oczy o czerwonych obwódkach i długo patrzył, aż się bankier poruszył niespokojnie, przeszedł parę razy gabinet i powiedział:
— No, dam gratyfikacyę, dam, niech wiedzą, że ja umię ocenić pracę.
Zaczął prędko przerzucać w kasie stosy papierów i wyciągnął w końcu paczkę pożółkłych weksli i bacznie je przeglądał.
— Tu jest weksli na tysiąc pięćset rubli, proszę pana.
— Firmy Wasserman i Spółka, to ony akurat warte są cały grosz — mówił Szteiman, oglądając weksle.
— Nic nie wiadomo. Pan wiesz, że firma jest w likwidacyi, że oni mogą jeszcze się podnieść i zapłacą sto za sto.
— Żeby oni chcieli zapłacić pięć za sto, ale nie zapłacą ani grosza.
— Masz pan weksle, ja panu życzę, żebyś pan wycisnął z nich sto pięćdziesiąt za sto, sceduję je zaraz na pana.
— Dziękuję panu prezesowi — szepnął smutnie i cofnął się do wyjścia.
— Zabierz-że pan swoje weksle.
— Papieru nie brakuje w kantorze.
Zabrał jednak weksle i wyszedł.
Bankier wziął się do roboty i przedewszystkiem w książce trzymanej w kasie, przekreślił tytuł „gratyfikacja” i wpisał u dołu cyfrę 1,500 rs. jako wypłaconą.
Uśmiechał się po tej operacyi długo i z lubością gładził faworyty.
Wsunął się wkrótce do gabinetu bardzo elegancki żydek, wysoki, szczupły, w złotych binoklach na garbatym nosie, z bródką rudawą w ostry klin przyciętą, z włosami kręcącymi się jak wełna i przedzielonymi przez całą głowę; z niespokojnemi, biegającemi ustawicznie z przedmiotu na przedmiot oczami oliwkowemi; wywinięte mocno wargi popękane i sinawe obcierał ustawicznie językiem i wykrzywiał lekceważąco.
Był to Klein, kuzyn blizki bankiera i powiernik zaufany.
Wszedł tak cicho, że bankier nie usłyszał, obiegł pokój oczami, rękawiczki rzucił na fotel, kapelusz na krzesło, a sam usiadł niedbale na otomanie.
— Jak się masz stary? — mruknął, zapalając papierosa.
— Ja się mam dobrze, ale ty mnie Bronek przestraszyłeś, kto tak wchodzi po cichu!
— Nic ci nie zaszkodzi!
— Co słychać?
— Dużo słychać, bardzo wiele słychać. Fiszbin już dzisiaj skończył.
— Niech mu będzie na zdrowie! Co to był Fiszbin? To był muzykant, co grał na dziesięciu instrumentach — głową, łokciami, kolanami, rękami i nogami! Co to za interes? jeden dał dziesiątkę zarobić, a drugi wyrzucił go za drzwi!
— Mówią, że w tym tygodniu potrzebuje się spalić Goldberg — szepnął cicho.
— Takie nieszczęście nie zaszkodzi i najbogatszemu.
— Cóż słychać z Motlem?
— Ty o nim nie wspominaj, to łajdak, to złodziej, plajciarz, chce płacić trzydzieści procent!
— I on potrzebuje żyć!
— Ty głupi jesteś, Bronek, ty się nie śmiej, kiedy ja tracę ze trzy tysiące rubli.
— Akurat mu tyle potrzeba, żeby się ożenić, ha, ha, ha!
Zaczął się śmiać i spacerując po gabinecie rzucał ciekawe spojrzenia do wnętrza otwartej kasy.
Grosglück podchwycił te spojrzenia, kasę zamknął i zawołał ironicznie:
— Bronek, ty się patrzysz na kasę, jakby ona była twoja narzeczona! Ja ci daję słowo, że ty się z nią nie ożenisz, ty ją nawet nie pocałujesz, ha, ha, ha!
Roześmiał się serdecznie z miny Kleina, który usiadł obok niego i zaczął mu po cichu coś opowiadać
Grosglück długo słuchał i w końcu rzekł:
— Wiedziałem już o tem. Muszę się z Weltem rozmówić. Panie Blumenfeld, proszę zatelefonować do pana Moryca Welt, że ja go proszę do siebie, że jest bardzo ważny interes! — zawołał przez drzwi do kantoru.
— Bronek, o tem sza! My zjemy Borowieckiego nim się ugotuje!
— Ja ci mówię, że wy go nie zjecie, on ma za sobą...
Nie dokończył, bo wszedł do gabinetu jeden z urzędników.
Był tak pomieszany i zestraszony, że bankier zerwał się z krzesła.
— Panie prezesie, panie prezesie, ten łajdak co on zrobił, ten gałgan Tuszyński, ten!
— Co zrobił? Mów pan ciszej, tutaj nie bóżnica!
— On wczoraj zainkasował czterysta rubli i uciekł. Byłem w jego mieszkaniu, niema nic, zabrał rzeczy i w nocy pojechał! Pojechał do Ameryki.
— Aresztować go, okuć w kajdany, wsadzić do kryminału, wysłać na Sybir! — krzyczał bankier, grożąc pięściami.
— Ja to chciałem zrobić, chciałem już depeszować, chciałem dać znać policyi, ale że to wszystko będzie kosztować, to potrzebowałem upoważnienia od pana prezesa.
— Niech kosztuje, niech ja stracę cały majątek, a tego złodzieja złapać, niech on zgnije w kryminale za moje czterysta rubli!
— To może zaraz pan prezes każe otworzyć conto na tę sprawę.
— Co to będzie kosztować? — zapytał już spokojniej.
— Ja nie wiem, ale zawsze kilkadziesiąt rubli kosztować musi!
— Co, co? Ja mam jeszcze dokładać do tego złodzieja. A niech on zdechnie! Kto go wysłał za inkasem? — zapytał po chwili.
— Ja, ale pan prezes upoważnił mnie do tego — tłómaczył się nieśmiało.
— Pan go wysłałeś — to pan odpowiadasz. Ja nic słuchać nie chcę. Moje czterysta rubli nie mogą przepaść, pan odpowiadasz.
— Panie prezesie, ja jestem biedny człowiek, ja nie jestem nic winien, ja pracuję uczciwie u pana prezesa już dwadzieścia lat. Ja mam ośmioro dzieci! Pan prezes mnie upoważnił do wysyłania tego gałgana po pieniądze — jęczał i błagalnemi spojrzeniami włóczył się u nóg bankiera.
— Pan odpowiadasz za kasę, pan powinieneś znać ludzi, ja raz jeszcze mówię: pieniądze muszą być. Możesz pan sobie iść! — zawołał groźnie, odwrócił się do niego plecami i dopijał herbatę.
Urzędnik postał chwilę, wpatrzony osłupiałemi oczyma w szerokie plecy bankiera i w smugę dymu, jaki się wznosił z cygara, leżącego na kancie biurka, westchnął ciężko i wyszedł.
— On myśli, że ja taki głupi, podzielił się z Tuszyńskim, stare kawały.
— Pan Welt! — zameldował woźny.
— Proś, proś! Bronek, idź za tym bałwanem i powiedz, że jeżeli pieniądze nie znajdą się zaraz, to ja go wsadzę do kryminału. Panie Welt, proszę do mnie! — zawołał ujrzawszy Moryca, rozmawiającego z Wilczkiem w kantorze.
Moryc przywitał się, przejrzał twarz bankiera i rzucił krótko:
— Prezes telefonował po mnie, a ja również się tutaj wybierałem.
— Interes, co? to załatwimy go prędko, bo ja mam z panem pogadać w pewnej bardzo delikatnej sprawie.
— Interes taki: Adler et Comp. potrzebuje wielkiej partyi wełny, zwrócili się do mnie o to. Ja wełnę mam, ale potrzebuję na nią pieniędzy.
— Dam panu pieniędzy, zrobimy do spółki, dobrze?
— A no jak zwykle, zarobimy na tem piętnaście procent.
— Ile panu potrzeba?
— Trzydzieści tysięcy marek, na Lipsk.
— Dobrze, wyślę panu telegraficznie. Kiedy pan pojedzie?
— Dzisiaj w nocy, za tydzień będę z powrotem.
— Interes załatwiony! — zawołał wesoło bankier, odsunął się nieco od biurka, zapalił cygaro i długo przypatrywał się Weltowi, który gryzł gałkę laski, poprawiał binokle i również patrzył badawczo.
— Jakże bawełna poszła? — zapytał pierwszy Grosglück.
— Sprzedaliśmy połowę.
— Wiem, wiem, zarobiliście podobno siedmdziesiąt pięć procent, a cóż z resztą?
— Resztę sami przerobimy.
— Fabryka rośnie?
— Za miesiąc będzie pod dachem, za trzy umontują maszyny, a w październiku puszczamy w ruch.
— Lubię taki pośpiech, to po łódzku, ślicznie! — dodał ciszej i uśmiechał się dyskretnie. — Borowiecki to mądry człowiek, ale...
Zawahał się, uśmiechnął ironicznie i zakrył twarz kłębem dymu.
— Ale?... — podchwycił Moryc ciekawie.
— Ale on lubi za bardzo romanse z mężatkami, to nie wypada na fabrykanta.
— To mu nic nie przeszkadza, a przytem ożeni się nie długo, bo ma już narzeczoną.
— Narzeczona to nie weksel, to zwyczajny rewers, który można nie zapłacić w terminie, za to nie ogłoszą bankructwa, Ja bardzo lubię Borowieckiego, ja go tak lubię, że gdyby on był nasz, to ja dałbym mu moją Mery, ale...
— Ale... — podchwycił znowu Moryc, bo bankier zrobił długą przerwę.
— Ale ja mu muszę zrobić przykrość, co mnie jest tak nieprzyjemne, tak bardzo nieprzyjemne, że muszę pana prosić, abyś mnie przed nim wytłómaczył.
— Cóż takiego? — zapylał Welt niespokojnie.
— Ja mu musiałem cofnąć kredyt — szepnął bankier z bolesną miną i udawał szczerze zmartwionego, mlaskał ustami, gryzł cygaro, wzdychał, a obserwował Moryca, który napróżno usiłował wsadzić binokle i zapanować nad sobą.
Wiadomość ta zrobiła na nim piorunujące wrażenie, uspokoił się jednak szybko, pogładził brodę i sucho zawołał:
— Znajdziemy kredyt gdzieindziej.
— Ja wiem, że znajdziecie i dlatego mnie jest bardzo przykro, że z wami nie będę mógł robić interesów.
— Dlaczego? — zapytał prosto Moryc, bo twarz bankiera i jego słowa niedomówione zaniepokoiły go silnie.
— Nie mogę, tak mam kapitały poangażowane, że nie mogę, a przytem, ja się muszę liczyć ze wszystkiem... ja nie mogę się narażać... na straty... na przykrości... — tłómaczył się niejasno, urywał, kręcił, a chciał, aby Moryc pierwszy zapytał go otwarcie.
Ale Moryc Milczał, przeczuwał, że w tem cofnięciu kredytu, musi być jakiś nacisk uboczny na Grosglücka, pytać się nie chciał, aby mu nie dać poznać, jak bardzo go to obchodzi.
Grosglück zaczął spacerować po gabinecie i mówił nieco przyciszonym, przyjacielskim głosem:
— Bo tak mówiąc, pomiędzy nami, po przyjacielsku, panie Maurycy, po co panu spółki z Borowieckim? Czy pan nie możesz sam otworzyć fabryki?
— Nie mam pieniędzy! — rzucił krótko i słuchał uważnie.
— To nie przyczyna, bo pieniądze mają ludzie, a pan masz wielkie zaufanie i wielkie zdolności. Dlaczego ja z panem robię interesy? Dlaczego na jedno słowo daję panu teraz trzydzieści tysięcy marek? bo ja pana znam dobrze i wiem, że na tej ufności zarobię z dziesięć procent.
— Siedm i pół! — poprawił Moryc skwapliwie.
— Mówię tylko dla przykładu. Każdy z panem zechce robić interes i pan możesz prędko stanąć na mur, więc po co panu ryzykować z Borowieckim? On jest mądry, bardzo mądry kolorysta, ale on nie jest macher. Po co on gada po Łodzi, że trzeba uszlachetnić i podnieść produkcyę łódzką! To jest bardzo niemądre gadanie! Co to jest uszlachetnić produkcyę? Co to jest — „czas skończyć z tandetą łódzką!” to jego własne słowa, bardzo głupie słowa! — zawołał mocniej ze złością. — Żeby on myślał jak taniej produkować, gdzie nowe rynki otworzyć dla zbytu, jak podnieść stopę procentową, to byłoby mądre, ale jemu się chce reformować przemysł łódzki! On go nie zreformuje, a może łatwo kark skręcić. Żeby to nie szkodziło nikomu, niktby i słowa nie powiedział. Chcesz ryzykować — ryzykuj! Włazisz na dach — złam sobie ząb. Po co jemu fabryka! Knoll chciał mu dać dwadzieścia tysięcy, a to śliczny grosz, ja tyle może nie zarabiam. Nie chciał, jemu się chce fabryki, jemu się chce „uszlachetniać produkcyę”, jemu się chce psuć interesy Szai, Zukerowi, Knollowi, całej bawełnie łódzkiej. A wiesz pan dlaczego? Żeby Polacy mogli powiedzieć: Wy robicie tandetę, szachrujecie, wyzyskujecie robotników, a Borowiecki, a my prowadzimy interes porządnie, uczciwie, solidnie!
— Prezes daleko widzi! — szepnął Moryc ironicznie.
— Pan się nie śmiej, ale ja bardzo daleko widzę. Jak Kurowski zakładał fabrykę przeczułem co z tego będzie i mówiłem Glancmanowi, załóż taką samą, załóż zaraz, bo on cię zje — nie słuchał mnie i dzisiaj co? Stracił wszystko i jest w kantorze Szai, bo Kurowski bierze tylko swoich i tak stanął, że z nim nie może być konkurencyi, a za rok ile zechce brać, tyle będzie brał za swoje farby. Ale to nie o to idzie, idzie o to, że jak się jednemu Polakowi uda, to zaraz całą kupą przychodzą inni. Pan myślisz, że Trawiński nie robi konkurencyi Blachmanowi i Kesslerowi, co? On im psuje interesy. Sam nie zarabia nic, dokłada co rok, ale psuje wszystkim, bo zniża cenę za towar i podnosi płacę majstrów i robotników! On się bawi w filantropię, za którą inni drogo płacą; wczoraj u Kesslerów cała przędzalnia stanęła. Dlaczego? Dla tego, że majstrowie i robotnicy powiedzieli, że robić dotąd nie będą, dopóki im nie zapłacą tak, jak w fabryce Trawińskiego płacą! Ładne położenie dla fabryki, która jest tak skrępowana terminowymi obstalunkami, że na wszystko zgodzić się musiała! Jak Kessler będzie miał w tym roku o dziesięć procent mniej, to musi podziękować za to Trawińskiemu! Tfy, to jest już nietylko świństwo, ale to jest sto razy głupie! A teraz powstaje Borowiecki i także obiecuje „uszlachetnić produkcyę” ha, ha, ha! mnie się bardzo chce śmiać. Jak Borowieckiemu pójdzie, to za dwa lata założy znowu jaki Sosnowski interes do „uszlachetniania”, za cztery lata będzie ich ośmiu uszlachetniało i psuło ceny, a za dziesięć to cała Łódź będzie ich!
Moryc zaczął się śmiać z przerażenia bankiera.
— To nie jest śmiech, moje przypuszczenia to nie jest ten wiatr, ja ich znam dobrze, ja wiem, że z nimi nie wytrzymamy konkurencyi, bo oni będą mieli za sobą cały kraj. Dla tego trzeba Borowieckiego zjeść, trzeba wszystkim zrozumieć to położenie i iść ręka w rękę, solidarnie!
— A Niemcy? — zapytał krótko Moryc, poprawiając binokli.
— Z tem się niema co liczyć, ich i tak prędzej czy później dyabli stąd wezmą, ale my zostajemy! o nas tu idzie! Pan mnie rozumie, panie Moryc?
Rozumiem, ale jeśli mój kapitał da mi więcej procentów u Borowieckiego, to ja idę z nim — szepnął cicho, gryząc laskę.
— To jest po kupiecku powiedziane, ale ja panu z góry ręczę, że ten kapitał nie da nic i że pan może stracić wszystko.
— Zobaczymy!
— Ja panu dobrze życzę, powiedziałem to, co myślę, co myśli cała nasza Łódź. Pan sam powiedz, po co im fabryki! Nie mogą oni siedzieć na wsi, trzymać wyścigowe konie, jeździć za granicę, polować, romansować z cudzemi żonami, robić politykę i wielki szyk po świecie! Im się zachciało fabryk i „uszlachetniania produkcyi”, im się zdaje, że to angielski koń, co jemu można dać prostą chamską kobyłę za żonę, a ona zaraz urodzi samego lorda! — wołał z politowaniem i zgrozą.
— Żeby oni mogli siedzieć na wsi i bawić się, toby z pewnością nie było w Łodzi ani jednego Polaka.
— Niech przychodzą! jest tyle miejsc... stróżów, woźnych, stangretów, oni takie rzeczy dobrze robią, oni są do tego specyaliści, ale po co im się brać do nieswoich rzeczy, dlaczego oni nam mają psuć interesy?
— Do widzenia, dziękuję prezesowi za zwrócenie uwagi.
— Ja myślę, panie Maurycy, bo te wszystkie nasze, to bidło, parchy, oni tylko patrzą, żeby dzisiaj zrobić geszeft, a w sobotę zjeść dobrą kolacyę i wyspać się pod pierzyną! Co pan zrobisz?
— Zobaczę. Więc Borowiecki niema ani grosza kredytu u pana?
— Ja nie mogłem stracić wszystkich naszych fabrykantów dla niego!
— Zmowa! — szepnął bezwiednie Moryc.
— Jaka zmowa? co pan gadasz, to tylko obrona! Żeby to był kto inny, nie Borowiecki, toby się jego przydeptało nieznacznie i zdechłby prędko, ale pan wiesz, jak on podparł Bucholca, pan wiesz, co to jest za kolorysta! no i to pan wiesz, że w niego wierzą, że on ma stosunki, że on jest znany na rynkach.
— To wszystko prawda, ale jemu może pójść! — zakończył Moryc i wyszedł.
W kantorze poszedł za przepierzenie do Stacha.
— Panie Wilczek, stary Grünspan chce z panem pomówić choćby zaraz.
— Mógłbym panu powiedzieć o czem chce mówić ze mną. Może mu pan powiedzieć, że mnie się nie spieszy, ze sprzedaniem placu, bo zakładam gospodarstwo.
— Jak pan chce! — rzucił mu Moryc wychodząc.
— Zmowa! — myślał, idąc Piotrkowską.
Był tak zamyślony, że nie spostrzegł Zygmunta Grünspana, który kiwał na niego z powozu i przyzywał do siebie.
— Moryc, czy ty już nie poznajesz znajomych! — zawołał Zygmunt przystępując do niego.
— Jak się masz i do widzenia, bo czasu nie mam.
— Chciałem ci tylko powiedzieć, żebyś przyszedł w niedzielę, bo Mela przyjeżdża.
— Czy ona jeszcze siedzi we Florencyi?
— Z Różą, to dwie waryatki. Rozie się nie chciało pisać do Szai, to ona cały list telegrafowała, cały list, ze dwieście wierszy!
— Muszą się tam dobrze bawić?
— Róża się nudzi, a w Meli zakochał się jakiś włoski książę i ma za nią przyjechać do Łodzi.
— Po co?
— Chce się z nią żenić. Tak pisała Róża.
— Głupstwo.
— Autentyczny książę! — wykrzyknął Zygmunt rozpinając mundur.
— Taką firmę możesz sobie kupić w każdym hotelu włoskim.
Rozstali się, Morycowi spieszyło się bardzo.
Szedł do fabryki, jak to robił codziennie, bo lubił patrzyć jak mu w oczach wzrastały mury, ale dzisiaj szedł wolno, słowa Grosglücka obciążyły go, rozmyślał nad niemi, pomimo, że horoskopy bankiera wydały mu się przesadzonymi, niemożebnymi prawie do urzeczywistnienia.
Spoglądał na miasto, na długie sznury domów, na setki kominów, co niby pnie sosen czerwieniły się w rozsłonecznionem upalnem powietrzu i wielkimi słupami dymów biły w górę, wsłuchiwał się w gwar miasta, w przygłuszony a nieustanny szum fabryk pracujących w turkot ciężkich platform pełnych towarów, krzyżujących się we wszystkich kierunkach.
Rzucał badawcze spojrzenia na szyldy sklepów niezliczonych, na tablice domów, na tysiące nazwisk powypisywanych na balkonach, ścianach i oknach domów.
„Motel Lipa, Chaskiel Cokolwiek, Ita Aronsohn Józef Reinberg i t. d. i t. d., same nazwiska żydowskie, poprzetykane gdzieniegdzie nazwiskami niemieckiemi.
— Sami nasi! — szepnął jakby z pewną ulgą i lekceważący uśmiech przewijał mu się po ustach i bił z oczów, gdy spostrzegł polskie nazwisko na szyldziku jakiego szewca lub ślusarza.
— Grosglück ma bzika! — myślał, ogarniając spojrzeniem to morze domów, sklepów i fabryk żydowskich. — On ma ładny kawałek choroby — dodał wesoło prawie i już nie myślał o jego obawach spolszczenia Łodzi, bo czuł w tej chwili patrząc na żydowską potęgę miasta, że jej nic i nikt złamać nie potrafi. A szczególniej Polacy! — myślał, oddając ukłon Kozłowskiemu, który w jasnych jedwabiach, w żółtych lakierkach i z gałką laski przy lśniącym cylindrze, który spychał na tył głowy, spacerował po drugiej stronie ulicy i zaglądał w oczy przechodzącym kobietom.
Nie, już nie myślał o obawach bankiera, ale ta zmowa na Borowieckiego skłopotała go mocno.
Był zaangażowany w tym interesie, tylko z tej strony go obchodziła ich fabryka, bo czy Karol straci, nic go to nie obchodziło, ale sam nie lubił nawet ryzykować, a teraz czuł, że jeśli się zmówili na niego, to go ogryzą do ostatniej kosteczki.
— To jest kein geszeft! — myślał i teraz dopiero zobaczył jasno przyczyny najrozmaitszych przeszkód, jakie ich spotykały.
Zrozumiał, dlaczego przedsiębiorca, który miał im prowadzić roboty mularskie — cofnął się. Oni mu zabronili robić!
Kwestyonowano im plany i zwlekano z ich zatwierdzeniem. Ich robota!
Komisya budowlana przerywała im robotę i zmusiła do zgrubienia ścian. Ich denuncyacye!
Niemieckie nadreńskie firmy odmówiły im kredytu na maszyny. To również oni zrobili!
A te wieści fałszywe, złe, głupie, jakie krążyły o Borowieckim po Łodzi, a które źle musiały oddziaływać na ich przyszły kredyt. Któż je rozpuszczał? Ludzie Grosglücka, Szai i Zukiera.
— To jest sto razy kein geszeft! Oni go zjedzą! — myślał coraz posępniej, ale wchodząc w ulicę, na której była ich fabryka, zaczynał już pracować nad sposobami wycofania się z tego interesu.
Szukał przyzwoitych pozorów, bo zrywać zupełnie z Borowieckim nie chciał.




III.


Budynki po fabryce Meisnera, które Borowiecki kupił i przerabiał dla swojej fabryki, stały z boku Konstantynowskiej, na jednej z małych uliczek; była to dzielnica małych fabryczek i samodzielnych warsztatów, teraz już obumarła — zabita przez wielki przemysł.
Uliczki były krzywe, obstawione parterowymi domami o wielkich facyatach, niebrukowane, nędzne i brudne.
Domy powykrzywiały się ze starości i powoli zapadały w grzązką ziemię, jakby przygniatane wielkością gmachów fabryki Müllera i olbrzymimi kominami innych fabryk, które gęstym, kamiennym lasem chwiały się dookoła.
Resztki trotuarów ciągnęły się obok obszarpanych domów, zaglądały w niektórych głębiej zapadniętych do okien i tworzyły szereg dołów i wybojów, zasypanych śmieciami.
Na środku ulicy leżały miejscami wielkie kałuże nigdy nie wysychającego błota, nad któremi snuły się gromady dzieci, podobnych przez wynędznienie i brud do wielkich stonóg, wylęgłych w tych ruderach; gdzie zaś nie było błota, tam leżała gruba warstwa węglowego miału, który rozbijany kołami wozów, podnosił się i czarnym tumanem wisiał nad uliczkami, oblepiał domostwa i żarł nędzną zieloność drzew anemicznych, pokrzywionych, które poskręcane i narosłe guzami gałęzie wychylały z za parkanów, lub ciągnęły się przed domkami szeregiem połamanych szkieletów.
Monotonny, suchy stukot warsztatów tkackich, trzęsących się szarymi szkieletami za przepalonemi szybami okien, przepełniał powietrze i łączył się z potężnym szumem fabryki Müllera.
Moryc Welt przeszedł szybko umierającą dzielnicę, bo go przejmowała wstrętem nędza rozpadających się domów i denerwował go ten suchotniczy stukot warsztatów i to życie tętniące tak słabo, jakby ostatkami sił.
Lubił gwar potężnych maszyn; huk potwornych organizmów fabrycznych przenikał go słodkiem uczuciem siły i zdrowia, a sam widok wielkich fabryk usposabiał wesoło.
Uśmiechnął się bezwiednie do gmachów Müllera huczących robotą, spojrzał życzliwie na przędzalnię Trawińskiego, stojącą obok i długo ślizgał się oczami po czerwonych, cichych pawilonach fabryki starego Bauma, stojącej na przeciwko, której okna zasnute kurzem i pajęczyną, patrzyły tak martwo, jak umierające oczy.
Za Trawińskim, przedzielony tylko kilkoma pustymi placami, budował Borowiecki, a raczej przebudowywał starą meisnerowską fabrykę, którą kupił za bezcen, bo kilkanaście lat stała bezczynną.
Cały front obstawiony był rusztowaniami, bo nadbudowywano piętro, rusztowania zakreślały również wielki czworobok dziedzińca, a z poza nich czerwieniły się wznoszone pawilony i migotały sylwetki robotników.
— Dzień dobry, panie Dawidzie — zawołał Moryc, spostrzegłszy Halperna, który z parasolem pod pachą, z zadartą do góry głową, stał na środku podwórza i przypatrywał się robocie.
— Dzień dobry! Ładny kawałek fabryki nam przybędzie! A jak się to prędko robi, to aż przyjemność patrzeć. Ja jestem chory, mnie doktór powiedział: „Panie Halpern, pan się lecz, pan nic nie rób”. To ja się leczę, ja nic nie robię, tylko sobie chodzę po Łodzi i patrzę jak ona mi rośnie, to jest najlepsze lekarstwo na moją chorobę.
— Jest Borowiecki?
— W przędzalni widziałem go przed chwilą.
Moryc wszedł do nizkiego budynku o powyginanych w długie pryzmy dachach oszklonych, przeznaczonego na przędzalnię.
Bardzo widne sale były literalnie zapchane częściami maszyn, cegłą do podmurówki fundamentów, zwojami papy do krycia dachów, ludźmi i hałasem montowanych maszyn, których długie szkielety, podobne do szkieletów przedpotopowych jaszczurów, ciągnęły się w poprzek sal, pokryte kurzem; zapach świeżego wapna i ostry gryzący zapach asfaltu gotowanego i wylewanego w jednej z sal przesycał powietrze.
— Moryc, przyślij mi Jaskólskiego! — krzyknął Maks Baum.
W niebieskiej bluzie, z fajką w zębach, zasmolony, stał wpośród robotników, ustawiających maszyny i robił razem z nimi.
Jaskólski, którego od początku budowy przyjął Borowiecki do rozmaitych zajęć, nadbiegł z pośpiechem.
— Hej, szlachcic, przysłać czterech tęgich ludzi do windy, a prędko! — krzyknął Baum i dalej składał z monterami maszynę, która miała być podniesiona przez windę i ustawiona na podmurowaniu i gdy mu coś Moryc krzyczał ze środka sali, nie mogąc się bliżej dostać, odkrzyknął mu krótko:
— Nie zawracaj mi głowy, powiesz w niedzielę. Karol jest w podwórzu!
Karol był w podwórzu, przy olbrzymich dołach, w które zsypywano wapno zwożone i lasowano zaraz; tumany białego wapiennego kurzu przysłaniały białe sylwetki robotników i kontury wozów i ludzi.
Borowiecki był prawie biały od pyłu, zjawił się na chwilę, przywitał z Morycem i szepnął mu do ucha:
— Wiesz, nie przysłali farbiarek, wykręcają się brakiem gotowych.
— Nie chcą dać na kredyt, cóż teraz zrobimy?
— Pisałem już do Anglii, będzie trochę później, trochę drożej, ale będzie! Psiakrew te szwaby! — zaklął ze złością.
Moryc Welt nic się nie odezwał, przyglądał mu się uważnie, patrzył również uważnie na całą fabrykę, na robotników, na część maszyn stojących pod grubemi oponami dziedzińcu, pokręcił się po wszystkich kątach, zajrzał raz jeszcze do Maksa, do składu cementu, gdzie Jaskólski rezydował, przypatrywał się wszystkiemu ze zdwojoną uwagą i coraz mniej mu się podobało.
— To ciasto, a nie wapno! — powiedział, przypatrując się murowaniu.
— Niech sobie inni murują na piasek, ja nie chcę, żeby mi się na łeb wszystko zwaliło — odpowiedział Borowiecki.
— Wczoraj obliczałem, że te sklepienia Moniera będą nas kosztowały o dwa tysiące rubli więcej niż zwyczajne.
— Ale warte są co do wytrzymałości o cztery tysiące więcej. W razie wypadku ogień ich nie przepali.
— Dlatego tylko je zaprowadzasz? — zapytał Moryc cicho, wsadzając binokle.
— I dlatego, że jeśli się spali, to przynajmniej jedno piętro, a nie wszystko.
— Pi... czasem to nie jest takie... straszne.
Karol mu nic nie odpowiedział, bo odszedł spiesznie, a Moryc pochodził jeszcze po fabryce i z irytacyą spostrzegał wszędzie, że buduje się porządnie, że buduje się bardzo drogo.
Przeglądał w kantorze listę płac robotników i zwrócił uwagę prowadzącemu roboty na niesłychaną, według niego, wysokość płac, przyczepiał się do wielu rzeczy i wszystko znajdował za dobrem i za drogiem.
— Wiem co robię — odpowiedział mu Karol na uwagi.
— To będzie pałac, nie fabryka, dla nas zresztą taki komfort za drogi!
— To nie jest komfort, to jest trwałość, która taniej kosztuje niż tandeta. Zobacz u Blohmanów, postawili tanio i corocznie muszą poprawiać, bo chce im się wszystko zwalić; nie cierpię żydowszczyzny w niczem, wiesz o tem dobrze.
— Zobaczymy, co to da to Polnische Wirtschaft — szepnął Moryc z ironią.
— Przekonasz się, a tymczasem bądź zdrów Moryc, nie wyspałeś się i nudzisz.
— Trzeba się zabezpieczyć! — pomyślał Welt, wychodząc z fabryki.
Karol poszedł na rusztowania oglądać robotę, biegał na boczny plac, gdzie składano cegłę, uwijał się wśród kup ziemi, pomiędzy dołami z wapnem, pomiędzy stertami cegły, drzewa budulcowego, wśród dziesiątek wozów wjeżdżających i wyjeżdżających; wydawał polecenia Jaskólskiemu, który zadyszany, z wiecznie przestraszoną twarzą, biegał je wypełniać, zajrzał kilka razy do Maksa i krążył ustawicznie po obrębie fabryki, która podbudzana jego energią niestrudzoną, jego obecnością ciągłą, rosła nadzwyczaj szybko.
Nie zważał na kurz, na słońce, które zalewało wszystkich coraz mocniejszym żarem, na zmęczenie nawet, tylko od świtu razem z robotnikami był już na robocie i razem z nimi schodził o zmroku.
Podbudzał go jeszcze do tej pracy Maks, który z wielką przyjemnością pracował przy ustawianiu maszyn z robotnikami i razem z nim szedł wieczorem do knajpy, wypijał niezliczone ilości piwa, sypiał tylko parę godzin i rzucił w kąt wszystkie swoje leniwe przyzwyczajenia.
Od przyjazdu ze wsi stosunki pomiędzy nimi ochłodły nieco z powodu fabryki, która ich absorbowała zupełnie i z powodu tego odezwania się Borowieckiego, gdy wyjeżdżali z Kurowa.
Maks nie mógł tego zapomnieć, tembardziej, że o Ance myślał coraz częściej i że coraz więcej irytował go Borowiecki ciągłemi wizytami u Müllerów.
Widział w tem podwójną grę, która jego prostą naturę oburzała do głębi.
Oddalali się od siebie coraz bardziej, mocą coraz silniej ujawniających się wewnętrznych przeciwieństw, cech rasowych i intelektualnych; Karol myślał chwilami o tem i uśmiechał się z rezygnacyą trochę sztuczną; Maks zaś odczuwał głęboko, zwalał winę na niego i oburzał się bardzo szczerze.
Dwunasta już dochodziła, gdy Borowiecki opuścił fabrykę i poszedł przez długi ogród, ciągnący się z tyłu do drugiej ulicy, gdzie stał wielki parterowy dom, również przebudowywany do gruntu z wielkim pośpiechem, bo za kilka tygodni miała się sprowadzić Anka z panem Adamem.
Mieszkał tymczasowo na facyatce, w jednym pokoju, żeby być bliżej fabryki, przebrał się już, gdy fabryki zaczęły gwizdać na południe.
Przeczytał raz jeszcze list Lucy, która naznaczała mu spotkanie w parku Helenowskim, przy grocie, na czwartą godzinę po południu.
— Mam już tego dosyć — myślał, drąc list na strzępy.
I rzeczywiście miał już tego dosyć; już mu się sprzykrzyły i te schadzki tajemnicze, codziennie gdzieindziej i wybuchy zazdrości i nawet jej wielka miłość nudziła go, bo była mu zupełnie obojętną i zabierała mu wiele czasu tak potrzebnego dla fabryki.
Nieraz, wśród pozornego rozszalenia w jej ramionach, wśród pocałunków i uścisków namiętnych, w takich momentach, w których widział, że nietylko go ubóstwia, nietylko kocha, ale że wprost przepadała w tej miłości, szukał sposobów zerwania i to go irytowało coraz silniej, że ona nie nastręczała mu powodów.
Stołował się u Baumów, ponieważ było blizko od fabryki, ale nie poszedł teraz przez ogród i swoje place, tylko wyszedł na ulicę, na której stał pałac Müllerów, a przechodząc obok domku, w którym mieszkali, zwolnił kroku i wlókł oczami po oknach.
Nie zawiódł się, bo jasna twarz Mady błysnęła w jednem oknie, potem wychyliła się w drugiem i ona sama ukazała się w ganku, jaki tworzyło czworokątne wgłębienie w domu.
— Pan już na obiad? — zawołała wesoło, podnosząc na niego swoje porcelanowe niebieskie oczy.
— Już. A pani jeszcze nie po obiedzie?
Wyciągnął do niej rękę.
— Jeszcze. Zaraz panu podam rękę, muszę ją wytrzeć, bo gotowałam obiad sama — wołała ze śmiechem, wycierając ręce o długi niebieski fartuch.
— W saloniku jest teraz kuchnia? — zauważył złośliwie.
— Bo, bo... ja sprzątałam! — powiedziała cicho, oblewając się krwawym rumieńcem obawy, że mógł zauważyć jej oczekiwanie na niego przy oknie.
— Gdzie się pan tak poczernił? — zawołała głośno, aby odzyskać równowagę.
— Ja, poczerniony? Gdzie?
— Pod oczami, o tu! Ja wytrę, dobrze — prosiła nieśmiało.
— Czekam.
Pośliniła róg chusteczki i bardzo starannie wytarła poczernienie.
— Jeszcze tutaj muszę być poczerniony! — wołał, nieco rozbawiony sceną, wskazując na skroń.
— Nie, słowo daję, że nie!
Obejrzała mu starannie twarz.
Pocałował ją w rękę, chciał to samo zrobić z drugą, ale cofnęła się gwałtownie w tył, przysłoniła złotemi rzęsami pociemniałe ze wzruszenia oczy i stała chwilę, bezradnie szarpiąc palcami fartuch.
Karol uśmiechnął się z jej pomieszania.
— Pan się ze mnie śmieje, — szepnęła z przykrością.
— Dobrze, to i ja pójdę.
— Niech pan wieczorem przyjdzie z panem Maksem, to panom upiekę ciastek z jabłkami.
— Maks sam przyjść nie może? — pytał podstępnie.
— Nie, nie, to wolę, żeby pan sam przyszedł — zawołała prędko i czując, że ją oblewa rumieniec, uciekła w głąb domu.
Karol z uśmiechem popatrzył za nią i poszedł na obiad.
U Baumów, od zimy zmieniło się wiele.
Było jeszcze smutniej i posępniej.
Wielkie pawilony fabryczne stały w dziwnej ciszy obumierania, bo zaledwie czwarta część ludzi pracowała.
Po pustym dziedzińcu, zarastającym trawą, łaziły kury i stare psy, których nikt już na dzień nie wiązał i monotonny, słaby stukot warsztatów lał się sennym szmerem od zasnutych pajęczyną i kurzem okien, po za któremi nie trzęsły się warsztaty, nie migotały sylwetki robotników, nie wrzał ruch, a leżała jakaś grobowa cisza i obumieranie.
Nawet ogród, otaczający dom, miał wygląd pustki; wiele drzew poschniętych wyciągało nagie konary ku niebu, a reszta stała zaniedbana, wśród bujnych chwastów, jakie pokryły nieuprawnione i nieobsiane zagoniki.
Dom mieszkalny również robił smutne wrażenie, bo z jednej strony poodpadały tynki, schody prowadzące na werendę pokrzywiły się i weszły w ziemię, a wino pnące się po werendzie uschło niewiadomo dlaczego zaraz po ozielenieniu i wisiało niby żółte, zabrudzone łachmany.
Kwatery kwiatowe przed oknami zarastały bujną trawą i chwastami, z których tylko gdzie niegdzie patrzyły białe oczy narcyzów i żółciły się ostromlecze.
Żwirowane uliczki zarastały trawą i pokrywały się kretowiskami i śmieciem, jakie wiatr nanosił.
W domu było również niewesoło; pokoje stały w ciszy, pełne stęchlizny i opuszczenia.
Kantor był prawie pusty, bo Baum poodprawiał pracujących, zostawiając tylko Józia Jaskólskiego i kilka kobiet w podręcznym składzie towarów.
Fabryka pachniała bankructwem, a cały dom przesiąknięty był zapachem lekarstw, bo Baumowa chorowała od kilku miesięcy.
Berta z dziećmi odjechała do męża, pozostała tylko frau Augusta ze swoimi kotami chodzącymi za nią i z wieczną fluksyą w twarzy obwiązanej i stary Baum, który całe dnie przesiadywał samotnie w swoim kantorku na pierwszem piętrze fabryki i Józio jeszcze bardziej onieśmielony niż dawniej.
Borowiecki poszedł prosto do pokoju, w którym leżała Baumowa, aby z nią zamienić słów kilka.
Siedziała na łóżku otoczona stosem poduszek, bezmyślnie wpatrzona martwemi, wypłowiałemi oczami w okno, za którem chwiały się drzewa.
Pończochę trzymała w ręku, chociaż jej nie robiła i uśmiechała się jakimś smutnym, rozdzierającym uśmiechem.
— Dzień dobry — odpowiedziała cicho na przywitanie. — Maks przyszedł? — dodała.
— Jeszcze, ale przyjdzie zaraz.
Zaczął się wypytywać o zdrowie, jak spała tej nocy, jak się czuje itd., bo jej stan przejmował go jakąś dziwną czułością i rozrzewnieniem.
— Dobrze, dobrze! — odpowiadała po niemiecku i jakby się budząc z długiego uśpienia wlekła oczami po pokoju, patrzyła długo na fotografie wnuków i dzieci, wiszące na ścianach, goniła wzrokiem wahadło zegara, potem próbowała robić pończochę, która się wysunęła zaraz z jej rąk wychudłych i bezwładnych.
— Dobrze, dobrze! — powtórzyła bezmyślnie i znowu zapatrzyła się w długie liście akacyi, chwiejące się za oknem.
Nie zwróciła nawet uwagi na frau Augustę, która kilkakrotnie przechodziła przez pokój, poprawiała poduszki i szła dalej, ani na męża, który stanął przy łóżku i długo patrzył przekrwionemi oczami na jej twarz wychudłą, szaro-żółtą.
— Maks! — szepnęła i jej trupia twarz ożywiła się na chwilę na odgłos zbliżających się kroków syna.
Maks wszedł i pocałował ją w rękę.
Przycisnęła mu głowę do piersi i pogłaskała, ale gdy poszedł na obiad, patrzyła znowu w okno.
Obiady bywały krótkie i milczące, bo wszystkim ciężyła ta atmosfera smutku.
Stary Baum zmienił się do niepoznania, wychudł jeszcze bardziej i zgarbił się, twarz mu zczerniała i pocięła się w długie fałdy koło nosa i ust, które wyglądały jakby wycięte w drzewie.
Usiłował rozmawiać, zaczynał pytać, jak im idą roboty przy fabryce, ale zwykle nie kończył, urywał i wpadał w stan zamyślenia, przestawał jeść i patrzył przez okno na mury Müllera, albo się ślizgał oczami po szklanych, błyszczących w słońcu dachach przędzalni Trawińskiego.
I zaraz po obiedzie wychodził do fabryki i obchodził puste sale, przypatrywał się nieczynnym warsztatom, a potem zamknięty w kantorze, patrzył na miasto, na tysiące domów, fabryk, kominów i nasłuchiwał z goryczą nieopowiedzianą ech potężnie wrzącego życia.
Nie bywał już teraz nigdzie, zamknął się w obrębie fabryki i razem z nią umierał.
Bo fabryka była na skonaniu, jak określał Maks.
Pomimo największych wysiłków nic jej nie mogło uratować.
Musiała paść w walce z parowymi olbrzymami, ale Baum jeszcze tego nie widział, a raczej widzieć nie chciał i walczył dalej i postanowił walczyć do końca.
Nie pomogły perswazye Maksa, ani zięciów, ani tej reszty znajomych starych, którzy mu radzili przerobić fabrykę ręczną na parową, a nawet, jak niektórzy, chcieli mu pomódz kredytem lub gotówką.
Nie chciał słuchać o tem.
Prawie nic nie sprzedawał, bo sezon wiosenny był straszny dla całej Łodzi, odprawiał robotników, ograniczał produkcyę, ograniczał własne potrzeby, a w uporze trwał nieugięcie.
Robiła się też dookoła niego pustka głucha, a po Łodzi mówiono głośno, że stary Baum ma bzika i drwiono z niego i zapominano zwolna.
Borowiecki zaraz po obiedzie wyszedł i po wrażeniach tego grobowo nastrojonego domu odetchnął dopiero na Piotrkowskiej.
Do spotkania z Lucy miał czas jeszcze, więc wstąpił do Wysockiego.
Wysocki był bardzo zajęty, bo w poczekalni siedziało kilku chorych; przywitał się z roztargnieniem.
— Przepraszam pana na chwilę, skończę z pacyentem i pójdziemy razem do mamy.
Borowiecki usiadł pod oknem i rozglądał się po małym gabinecie, zapchanym sprzętami i przepełnionym zapachem karbolu i jodoformu.
— Pójdźmy! — zawołał wreszcie Wysocki, wyprawiwszy starego żyda, któremu długo tłómaczył co ma robić.
— Panie doktorze panie doktorze! — zawołał błagalnie żyd, wracając od drzwi.
— Słucham, czego pan jeszcze chcesz?
— Panie doktorze, czy ja się mam bać? — pytał cichym, roztrzęsionym głosem i głowa trzęsła mu się ze wzruszenia.
— Powiedziałem panu, że niema nic groźnego, potrzeba tylko wszystko robić co poleciłem.
— Dziękuję bardzo, wszystko będę robić, ja chcę być zdrowy, bo ja mam interes i żonę mam i dzieci mam i wnuki mam. Ale ja się boję i dlatego bardzo proszę, pana doktora, czy ja się mam bać?
— Powiedziałem już raz panu!
— Ja pamiętam, ale mnie się coś przypomniało. Ja mam córkę, ona też chorowała, ja nie wiem co jej było, nie wiedzieli tego i doktorzy w Łodzi. Ona była bardzo delikatna, bardzo blada jak te ściane, co to ściane, jak czyste wapno; ją bolało w kościach i w skórze i w ręcach też. Zawiozłem ją do Warszawy. Doktór powiada: „Ciechocinek!“ Dobrze, co będzie kosztować ten Ciechocinek? „Dwieście rubli“. Skąd ja mogę wziąć tyli majątek! Poszedłem do drugiego doktora. On powiedział, że jej trzeba robić takie wygniatanie. Kazał mi wyjść z pokoju. Wyszedłem i trochę sobie słucham, a moje Rojze krzyczy. Nu, ja ojciec jestem, to mnie to przestraszyło, to ja grzecznie mówię przez drzwi: „Panie konsyliarzu, tak nie można!“ On mi powiedział, że jestem głupi! Sza, dobrze! Ale jak una znowu zaczęła wykrzykiwać na cały głos, to ja się trochę rozgniewałem i powiadam głośno: „Panie doktorze, tak nie można, ja zawołam policyi, to jest porządna dziewczyna!“ To un mnie kazał bardzo grzecznie wyjść za drzwi, co ja przeszkadzam tej gniecionej medycynie. Zaczekałem na schodach, a jak Rojze wyszła to była czerwona jak barchan i mówiła, co ma wielką przyjemnoszcz w kościach. Przez miesiąc to una była zdrowa jak gęś, jej tak dobrze robiła ta gnieciona medycyna, jak się to nazywa, ja nie wiem.
— Masaż, kończ pan prędzej, bo nie mam czasu.
— Panie doktorze, może i mnie potrzeba takiej gniecionej medycyny! Ja zapłacę, ja panu doktorowi zaraz dam rubla, niech pan powie. Do widzenia, ja przepraszam, już idę, już mnie niema — wołał, spiesznie wychodząc, bo Wysocki szedł ku niemu tak groźnie, jakby go miał zamiar wyrzucić za drzwi.
Ale zaraz wsunęła się otyła żydówka i już od drzwi jęczała przeciągle:
— Panie konsyliarzu, ja mam zatkanie, ja mam wielkie zatkanie w piersiach.
— Zaraz! Może pan przejdzie do mamy, do saloniku, jak tylko załatwię się z chorymi, przyjdę.
— Ależ to ciekawa kolekcya.
— Bardzo ciekawa, ten co wyszedł, mordował mnie przez godzinę, a w końcu, korzystając z pańskiego wejścia, zapomniał mi zapłacić.
— No, to nie wesołe, ale przypuszczam, że takie wypadki zapomnień bywają nie częste.
— Żydzi zawsze są gotowi zapomnieć, trzeba im przypominać, co nie jest przyjemnem — mówił dosyć smutnie Wysocki, przeprowadzając go do matki.
Wysocką znał Borowiecki od czasu przyjazdu ze wsi, bo miał do niej list od Anki i przychodził kilka razy w interesach narzeczonej.
Zastał ją teraz siedzącą w fotelu pod oknem, w jaskrawej smudze światła, jakie wpływało do zaciemnionego pokoju, bo pozostałe okna były przysłonięte roletami i portyerami.
— Bardzo czekałam, bardzo — powiedziała wyciągając do niego długą, wykwintną rękę o cienkich stożkowych palcach.
— Spóźniłem się i pani mi daruje to opóźnienie, bo istotnie wczoraj przyjść nie mogłem. Przywieźli maszyny i musiałem być przy ich wypakowywaniu całe popołudnie.
— No, trudno, ale pan mi daruje prośbę o odwiedziny i zabieranie sobie czasu.
— Jestem na pani rozkazy.
Usiadł przy niej na nizkim taborecie, ale cofnął się w cień, bo słońce zalewało żarem ten pas świetlisty i jej wysmukłą postać i kładło rudawe tony na jej czarne włosy i twarz w oliwkowym odcieniu, jeszcze bardzo piękna, i skrzyło się złotym pyłem w jej wielkich orzechowych oczach.
— Pani się nie obawia słońca — zauważył mimowoli.
— Kocham słońce i lubię się w niem pławić. Czy u Miecia dużo chorych?
— Widziałem kilka osób oczekujących w przedpokoju.
— Żydzi i robotnicy?
— Zdaje mi się.
— Niestety, on innych pacyentów nie ma i co gorsza, że mieć nie chce.
— Przekłada widocznie ilość nad jakość. Pracy więcej, ale rezultat materyalny podobny.
— Nie o to mi idzie, zupełnie mi nie chodzi, czy Miecio zarabia wiele, bo w rezultacie, czy jest tak lub owak — żyjemy z resztek osobistego majątku. Idzie mi tylko o to, żeby się tak wiele nie zajmował, może nieszczęśliwym, ale straszliwie brudnym tłumem tych żydów i rozmaitych nędzarzy, jacy się cisną do niego. Jużci, że powinno się coś robić dla ulżenia cierpień i niedoli nieszczęśliwych, ale czemuż tego nie robią inny doktorzy, z odpowiedniej sfery, z mniejszą wrażliwością, przyzwyczajeni od dzieciństwa do tych łachmanów i brudów.
Wstrząsnęła się nerwowo i po jej pięknej twarzy przeleciał błysk wstrętu i obrzydzenia; podniosła koronkową chusteczkę do nosa, jakby w obronie przed jakim wstrętnym zapachem, który się jej przypomniał.
— Na to niema rady, tem bardziej, że pan Mieczysław kocha swoich pacyentów, to jego utopia — odpowiedział z lekką ironią.
— Na utopie zgoda. Przypuszczam nawet, że każdy wyższy umysł powinien mieć jakąś utopię, jakąś piękną chimerę, któraby mu czyniła znośniejszem to dzisiejsze obrzydliwe życie — rozumiem nawet, że dla takiej chimery można poświęcić życie, ale nie rozumiem, jak można kochać chimerę chodzącą w łachmanach i brudzie!
Zamilkła na chwilę, rozsunęła seledynowy ekran jedwabny, malowany w złote ptaki i krzewy, bo słońce odbite od cynkowych dachów, rzucać poczynało zbyt jaskrawe i ostre promienie.
Siedziała jeszcze chwilę w milczeniu i pochylając głowę ku niemu, cała teraz w dziwnych refleksach zielonawego złota, jakie się przesączało przez ekran, zapytała cicho.
— Zna pan Melanię Grünspan?
Nazwisko wymówiła z subtelnem obrzydzeniem.
— Znam, ale tylko z widzenia, z towarzystw, a osobiście bardzo niewiele.
— Szkoda! — szepnęła, wstając.
Przeszła kilka razy z majestatyczną powagą pokój.
Posłuchała chwilę u drzwi gabinetu synowskiego, skąd dochodził przytłumiony gwar rozmowy.
Patrzyła chwilę na ulicę huczącą olbrzymim ruchem i zalaną upalną pożogą.
Karol z ciekawością śledził jej królewskie ruchy i choć w mroku, jaki zalegał pokój, nie mógł dobrze dojrzeć wyrazu jej twarzy, czuł że jest wzruszoną.
— Pan wie, że ta panna Mela kocha się w Mieciu? — zapytała prosto.
— Pogłoski podobne słyszałem na mieście, ale nie zwracałem na to uwagi.
— To już o tem mówią! Ależ to kompromitujące! — dodała silniej.
— Przepraszam, wyjaśnię. Mówią na mieście, że kochają się oboje. Przewidują małżeństwo.
— Nigdy! Daję panu słowo, że dopóki ja żyję, to się nie stanie! — zawołała przyciszonym, namiętnym głosem. — Mój syn miałby się ożenić z Grünspanówną!
Orzechowe oczy nabrały połysku miedzi, a dumna, piękna twarz rozpaliła się oburzeniem.
— Panna Mela cieszy się w Łodzi opinią bardzo zacnej i rozumnej, a że przytem jest bardzo bogata i zupełnie przystojna, więc...
— Więc nic z tego, bo to tylko żydówka! — szepnęła z mocną, prawie nienawistną pogardą.
— Prawda, to tylko żydówka, ale jeśliby ta żydówka kochała i była nawzajem kochaną przez syna pani, to kwestya jasna i przeciwieństwa wyrównane — mówił dosyć twardo, bo go irytował ten protest i wydawał mu się śmiesznym.
— Mój syn może się kochać nawet i w żydówce, ale nie może myśleć o połączeniu naszej krwi z krwią obcą, z rasą wstrętną i wrogą.
— Pozwolę sobie widzieć wielką przesadę w tem co pani mówi.
— A dlaczegóż pan się żeni z Anką? Czemu pan sobie nie wybrał żony z pośród łódzkich żydówek lub niemek, co?
— Bo mi się żadna z żydówek i niemek nie podobała aż do stopnia małżeństwa, ale gdyby się tak stało, nie wahałbym się ani chwili. Nie mam żadnych kastowych, ani rasowych przesądów i uważam je za przeżytki — powiedział zupełnie seryo.
— Jacy wy ślepi jesteście, jak wy tylko patrzycie oczami zmysłów, jak wy nie dbacie o jutro, o własne przyszłe dzieci, o przyszłe całe pokolenia — zawołała, załamując ręce w grozie, oburzeniu i politowaniu.
— Dlaczego? — zapytał krótko, patrząc na zegarek.
— Dla tego, że możecie wybierać żydówki na matki waszych dzieci dla tego, że nie czujecie wstrętu do nich, że nie widzicie, iż te kobiety są nam obce zupełnie, że nie mają religii, nie mają etyki, nie mają tradycyi obywatelskiego życia, nie mają zwykłej kobiecości, są puste, pyszne, bezduszne handlarki własnych wdzięków, lalki poruszane sprężynami najpierwotniejszych potrzeb, kobiety bez przeszłości i bez ideału.
Borowiecki podniósł się do wyjścia, bo go śmieszyła i oburzała zarazem ta rozmowa.
— Panie Karolu, chciałam się z panem widzieć, aby prosić go o pomoc, o wytłumaczenie Mieciowi tego małżeństwa. Wiem, że pana poważa, a jako naszego kuzyna prędzej może posłucha, pan mnie rozumie i odczuje, że ja nie mogę pomyśleć nawet o tem bez bólu, że jakaś pachciarka, córka nędznego aferzysty mogłaby panować tutaj, wśród pamiątek i wspomnień żywych czterowiekowej przeszłości rodu naszego. Cóżby oni na to powiedzieli! — wykrzyknęła boleśnie, szerokim ruchem wskazując szereg portretów, szereg głów rycerskich i senatorskich, majaczących żółtemi plamami w zmroku.
Borowiecki uśmiechnął się zjadliwie i trącając palcami w starą zbroję zardzewiałą, stojącą pomiędzy oknami, rzekł prędko i dobitnie:
— Trupy. Archeologia ma swoje miejsce w muzeach; w życiu dzisiejszem niema czasu na zajmowanie się upiorami.
— Pan się śmieje! Wy wszyscy się śmiejecie z przeszłości, zaprzedaliście duszę złotemu cielcowi. Tradycye nazywacie trupami, szlachectwo przesądem, a cnotę zabobonem śmiesznym i godnym politowania.
— Nie, tylko rzecz zbyteczna, jak na dzisiaj. Cóż mi pomoże cześć tradycyi do zbytu perkalików! Cóż mi pomogą moi kasztelańscy przodkowie, gdy stawiam fabrykę i muszę szukać kredytu! Dają mi go żydzi, a nie wojewodowie. A cały ten balast rupieci jak tradycya, jest jak cierń w nodze, przeszkadza do szybkiego chodzenia. Człowiek dnia dzisiejszego, który nie chce zostać cudzym parobkiem, musi być wolnym od więzów, przeszłości, szlachectwa i tym podobnych przesądów, to krępuje wolę i obezsila w walce z przeciwnikiem bez skrupułów — bo bez tradycyi; z przeciwnikiem dla tego strasznym, że jest sam sobie przeszłością, teraźniejszością i przyszłością, środkiem i celem.
— Nie, nie! ale dajmy temu spokój. Może pan ma racyę, ale ja swojej nie ustąpię nigdy. Pokażę panu list panny Grünspan do Miecia, pisany z Włoch. Nie jest to niedyskrecya, bo jest tam kilka wierszy do mnie.
List był bardzo długi, pisany równym, kupieckim charakterem i pełen nieco przesadnych zachwytów nad Włochami.
Ale miejscami, gdy mówiła o sobie, o domu i o przyszłem widzeniu się z Wysockim, pełen był tkliwości, tłumionego uczucia i tęsknoty.
— Bardzo ładny list.
— Śmieszny przez przesadę i banalny. Zachwyty brane są z Beadeckera, to jest tylko poza, aby się wydać bardziej interesującą.
Wpadł Wysocki zmęczony, blady, z przekręconym krawatem i z włosami w nieładzie.
Usprawiedliwiał się, że przyjść nie mógł, ale zaraz pobiegł, bo go wzywano telefonem do fabryki do robotnika, któremu maszyna zgniotła rękę.
Borowiecki korzystając z tego również chciał wyjść.
— Zrobi pan to, o co prosiłam — zaczęła, ściskając mu silnie rękę.
— Muszę się pierwej rozpatrzyć w sytuacyi, bo może niema takiego niebezpieczeństwa, jakie pani przewiduje.
— Dałby Bóg, żeby to były tylko przywidzenia. Kiedy pana zobaczę?
— Anka przyjeżdża za dwa tygodnie, to natychmiast ją przyprowadzę pani.
— A może w niedzielę będzie pan u Trawińskich? To jej imieniny.
— Będę z pewnością.
Szła przed nim, aby go wyprowadzić, ale otworzywszy drzwi do poczekalni syna, cofnęła się spiesznie i zadzwoniła gwałtownie na służącą.
— Marysiu, pootwieraj okna, niech trochę wywietrzeje. Wyprowadzę pana innem wyjściem.
I przeprowadziła go przez kilka pokoi przyciemnionych opuszczonemi storami i zapełnionych meblami o staroświeckich kształtach, obwieszonych portretami i obrazami historycznej treści, pełnych wypłowiałych i podartych makat na ścianach, melancholii i klasztornego prawie nastroju.
— Waryatka! — pomyślał znalazłszy się na Piotrkowskiej, ale pomimo to współczuł z nią i zaczynał przyznawać racyę w wielu punktach.
Upał jeszcze się potęgował, nad Łodzią wisiały dymy nakształt szarych baldachimów, przez które słońce przesączało war i zalewało miasto ukropem nie do wytrzymania.
Ludzie wlekli się ociężale trotuarami, konie stały z pospuszczanymi łbami, wozy toczyły się wolniej w sklepach ruch był mniejszy, tylko fabryki huczały z nieustanną potęgą, dysząc setkami kominów i rozlewając po rynsztokach strugi kolorowych odpływów, niby strugi potu ściekającego z przepracowanych organizmów.
Borowieckiemu tak dokuczyło gorąco, że wstąpił na mazagran aby się nieco ochłodzić.
W cukierni było chłodno i pusto, tylko pod werendą płócienną siedział Myszkowski i zaspane, ociężałe spojrzenie podniósł na Borowieckiego.
— Gorąco, co? — rzekł, wysuwając do przywitania spoconą rękę.
— Ba! czekaliśmy zdaje się tego.
— Możebyś pan pojechał ze mną na piwo gdzie za miasto. Samemu się nie chce, a tak we dwóch byłoby raźniej.
— Nie mam czasu, chyba w niedzielę.
— Mam pech. Siedzę tutaj od sześciu godzin i nikogo namówić nie mogę. Był Moryc, wykręcił się interesami, był ten fioł Kozłowski, nie chciała kanalia. Co ja pocznę sam i w taki upał? — jęczał tak komicznie, że Karol się roześmiał.
— Pan się śmiej, a ja się już roztapiam z gorąca i umieram z nudy.
— Czemuż nie pójdziesz pan spać?
— Ba! spałem całe trzydzieści godzin i w końcu znudziło mnie to. Nie mam się nawet z kim kłócić! Idziesz pan już? Przyszlij mi pan kogo, dzisiaj nawet na Leona Cohna się zgodzę, a nawet czem większy parch, tem lepiej, bo może mnie prędzej zirytować.
— Do fabryki pan nie idziesz?
— Po co? Pieniędzy mi jeszcze nie potrzeba, ani kredyt jeszcze nie wyczerpany zupełnie, mogę poczekać! Chłopiec, daj-no te szóste lody! — zawołał i gdy Karol wyszedł, opadł w krzesło i sennym wzrokiem przyglądał się przez bluszczowe ścianki werendy koniom dorożkarskim, oganiającym się energicznie przed muchami.
Borowiecki poszedł spiesznie do Helenowa.
W parku było bardzo cicho i chłodno.
Młode drzewka piły wszystkimi liściami słońce i okrywały ruchomymi cieniami białe stoły przy pawilonie restauracyjnym.
Trawniki lśniły się młodą zielenią, jak dywanem poplamionym klombami czerwonych i żółtych tulipanów i obramowany żółtym szlakiem ścieżek i uliczek wyżwirowanych, nad któremi przelatywały jaskółki.
Wzdłuż klatek menażeryi, w których drzemały zmęczone upałem zwierzęta, biegała gromada dzieci i z wybuchami wielkiego zadowolenia drażniła małpy w narożnej klatce, które wrzeszczały i rzucały się po klatkach jak szalone.
Wązkie alejki, oplecione dzikiem winem, tryskały młodą, jasną zielenią i odbijały się w długiej sadzawce, której gładką, atłasową toń perłową darły w ciemne pręgi grzbiety ryb i kaleczyły ostre skrzydła jaskółek.
A w głębi wody pod perłową powierzchnią snuły się niby złote plamy, karpie całemi gromadami.
Karol wszedł w alejkę, aby obejść wodę i cieniem przejść do górnego parku i zobaczył Horna z Kamą, siedzących nad brzegiem wody i osłoniętych winem.
Karmili karpie.
Kama była bez kapelusza, z rozsypanymi po twarzy włosami, zarumieniona i wesoła jak szczygieł, rzucała kawałki bułek i śmiała się głośno, radosnym, dziecinnym śmiechem, krzyczała na ryby wysuwające z żarłocznością na powierzchnię okrągławe pyszczki, straszyła je długą wierzbową rózgą i co chwila zwracała rozradowaną twarzyczkę do Horna, który siedział trochę w głębi oparty plecami o kraty podtrzymujące wino i również wesoło i serdecznie bawił się rybami.
— Cacy dziateczki, cacy! — zawołał Karol, przystając za niemi.
— Ciociu, no! — zakrzyczała bezwiednie i zamilkła, chowając w dłonie rozrumienioną twarz.
— Cóż, karpie jedzą?
— Bardzo! Za całe dziesięć kopiejek zjadły bułek! — zawołała żywo i jeszcze żywiej zaczęła opowiadać różne sceny z nimi.
Opowiadała bezładnie, bo nie mogła ukryć i stłumić pomieszania jakiem ją przejął.
— Opowie mi to wszystko Kama przy cioci, dobrze? Bawcie się dalej, bo ja muszę iść — powiedział złośliwie, widząc jak Kama na wspomnienie cioci pobladła i nagłym ruchem głowy odrzuciła włosy z twarzy.
— Tak, pan myśli, że nie opowiem, otóż opowiem przy cioci wszystko, wszystko...
— Panie Horn, idź pan chociażby jutro do Szai, bo przyjechał i miejsce pan dostanie u niego. Mówił mi już o tem Müller.
— Dziękuję panu serdecznie, bardzo się cieszę...
Ale się nie ucieszył, bo był zakłopotany, że Borowiecki złapał go na takiem dzieciństwie, jak karmienie ryb.
— Snujcie dalej tę sielankę, nie przeszkadzam.
Poszedł, ale dopędziła go Kama, zastąpiła mu drogę i zdyszanym, niespokojnym głosem zaczęła prosić, poprawiając równocześnie pomiętą sukienkę.
— Panie Karolu... mój złoty panie Karolu... niech pan nic cioci nie mówi...
— A cóż miałbym powiedzieć, przecież ciocia pozwoliła iść Kamie na spacer.
— Tak, tak, bo widzi pan, Horn taki nieszczęśliwy... taki biedny... pogniewał się z ojcem, nie ma pieniędzy... więc ja chciałam, żeby się rozerwał trochę... Ciocia mi pozwoliła... ale... ale...
— Nie wiem czego Kama chce? — udawał złośliwie.
— Bo ja nie chcę, żeby się ze mnie później śmiali, a jak pan powie, to wszystkie będą mnie prześladować i ja będę bardzo, ogromnie... strasznie... nieszczęśliwa, tak jak Horn... bo on nie ma miejsca, nie ma pieniędzy i pogniewał się z ojcem.
Mówiła prędko bezładnie i już łzy nabiegały jej do oczów, a usteczka coraz boleśniej się krzywiły i drgały.
Karol czuł, że jeszcze chwilę, a Kama wybuchnie płaczem.
— A jak powiem, to co? — zapytał żartobliwie, odgarniając jej czarną czuprynę za uszy.
— To i ja powiem, że pan był w Helenowie na schadzce, aha! — zawołała radośnie i łzy obeschły natychmiast, a czupryna spadła na czoło.
Zaczęła poruszać różowemi chrapkami jak źrebiec, gdy ma wierzgnąć, oczy rozbłysły, a cała twarz zajaśniała figlarną przekornością.
— Z kimże to ja byłem na schadzce? — zapytał z uśmiechem.
— Nie wiem. Ale jeśli pan o takiej godzinie jest w Helenowie, to przecież nie dla świeżego powietrza.
Zaśmiała się wesoło.
— Kama jest dzieciak wesoły, to już nic cioci nie powiem, że przychodzi do Helenowa pocieszać bardzo nieszczęśliwego Horna.
— Dziękuję. Ja pana kocham, ja pana bardzo kocham! — wykrzyknęła rozradowana.
— Więcej niż Horna, co?
Ale już nic nie odpowiedziała i pobiegła do ryb.
Z drugiej strony stawu, z górnego parku widział jeszcze ich głowy pochylone nad wodą, a czasami dźwięczny śmiech wydzierał się z zielonej ściany wina i drżał nad jasną powierzchnią wód.
Lucy jeszcze nie było.
Zaczął spacerować po wązkich alejach, osłoniętych gąszczem drzew i krzewów, cienistych i pustych zupełnie.
Ptaki sennie ćwierkały w gęstwinach, sennie szemrały liście i senne głosy leciały od miasta.
Płaty czystego nieba widział nad sobą wiszące, lub patrzył na wody błyskające pomiędzy drzewami, albo na czerwone sukienki dziewczynek migające wśród drzew, albo na chrabąszcze łażące z opuszczonemi skrzydłami po liściach.
Usiadł w głównej alei przy zejściu do stawów i przypatrywał się dzieciom, które dziwnie cicho, bawiły się pod okiem bon drzemiących na ławkach.
Drzewa chwiały się nad nim sennie i rozsypywały krople światła migotliwego i barwiły w coraz inne desenie trawniki.
Głuche echa miasta dopływały czasami i nikły, rozlewając się w ciszy parku, czasem ryk zwierząt z menażeryi rozdarł powietrze na chwilę, czasem jakieś głosy rozbitą gammą wpadały w zalane upałem aleje.
Ale rychło ucichało wszystko.
Tylko jaskółki niestrudzenie przelatywały nad parkiem, przecinały aleje wężowymi skrętami, obiegały dzieci, wymijały ludzi i drzewa i wciąż przewijały się w kółko.
Karol ocknął się nagle z sennego rozmarzenia, bo suchy i ostry szelest sukni obudził jego uwagę, podniósł oczy i bezwiednie postąpił naprzód kilka kroków.
Naprost niego szła Likiertowa.
Biało-fioletowa parasolka chwiała się nad nią i obrzucała ciepłym refleksem jej twarz smutną i szeroko otworzone oczy.
Spostrzegli się prawie równocześnie i bezwiednie wyciągnęli ku sobie ręce.
Jej blada twarz buchnęła radością, oczy strzeliły płomieniem szczęścia, usta zaszły krwią, rzuciła się naprzód jakby chcąc mu paść w ramiona, ale nagle jakaś chmura przysłoniła słońce i jej cień rzucił na park szarość i pokrył ich dusze jakby brudnym łachmanem; drgnęła nerwowo, wyciągnięta do uścisku ręka opadła martwo, twarz jej zagasła, usta pobladły i zacięły się w bólu, oczy cofnęły się w głąb i rzuciły ponury ton, spojrzała na niego zimno i przeszła szybko, schodząc powoli ze schodów ku stawom.
Postąpił za nią automatycznie kilka kroków z jakiemś uczuciem, które go przeniknęło dziwnem wzruszeniem.
Odwróciła się na mgnienie i obrzuciła go surowem jeszcze, a pełnem już łzawych blasków spojrzeniem i poszła dalej.
Usiadł i bezmyślnie patrzył w to miejsce, skąd przed chwilą świeciły jej oczy, przesunął palcami po powiekach ociężałych nagle i piekących, wstrząsnął się cały, bo te oczy przejęły go strasznem zimnem i nie wiedząc dlaczego, stanął znowu przy schodach i długo patrzył na jej wysmukłą figurę, opłyniętą powietrzem, od której długi cień wlókł się po szybie stawu.
Usiadł znowu i siedział bez ruchu i bez myśli, patrzył w głąb własnego serca i coraz boleśniejszy blask wydobywał mu się z pod przymkniętych powiek.
Cień zsunął się ze słońca niby płaszcz nieprzytrzymywany i światło znowu zalało park, w gęstwinach ptaki zawrzały kipiącym gwarem, dzieci zaczęły z krzykiem gonić się po alejach, a drzewa szemrały sennie i jakby dla igraszki rzucały liście, które falistą, miękką linią leciały na trawniki i kładły się cicho na puszystych trawach, a czasem potężne echa miasta wpadały niby kanonada daleka.
Karol patrzył w smugę słońca drżącą na żółtym żwirze, pełną drgań i skrzeń.
— To się nazywa — pogarda! — myślał, widząc jeszcze oczy Emmy i przypominając sobie jej opadnięcie ręki i ten gwałtowny ruch oprzytomnienia.
Chciał się roześmiać, ale ten uśmiech nie wydobył się na zewnątrz i rozlał się w nim goryczą i jakiemś nagłem, ciężkiem znużeniem.
Podniósł się i ociężale poszedł do groty.
Lucy już tam czekała i zobaczywszy go przy sobie, rzuciła mu się na szyję, na nic nie zważając.
— Ostrożnie! pełno ludzi! może kto zobaczyć! — syknął ze złością, oglądając się na wszystkie strony.
— Przepraszam! bardzo przepraszam. Czy dawno czekasz? — zapytała bardzo pokornie.
— Od godziny i miałem już iść, bo nie mam czasu.
— Chodźmy za oranżerye, pod jabłonie, tam nigdy niema nikogo! — prosiła bardzo cicho.
Dał się prowadzić.
Ujęli się głęboko pod ramiona i szli tak przyciśnięci do siebie, że obcierali się biodrami.
Lucy co chwila zaglądała mu w oczy, przyciskała się jeszcze mocniej, i uśmiechała się słodko, nasiąkłemi pragnieniem pocałunków ustami, dyszała żarem południowego słońca i namiętnością spragnionej rozkoszy.
Była dzisiaj kusząco piękną; jakiś lekki denerwujący miękkością fałdów i chrzęstem jedwab bordo obciągał figurę i uwydatniał wspaniałe ramiona, mocno rozwinięte piersi i biodra cudowne.
Z wielkiego kołnierza à la Medicis, obrzeżonego koronkami, wychylała się twarz o gorącym tonie oliwkowym, jaśniejąca pięknością, zdrowiem i młodością, a fiołkowe, cudowne oczy z tła czarnych rzęs i brwi, paliły się takim blaskiem i siłą, że Karol czuł ślady tych spojrzeń namiętnych na twarzy, przejmowały go żarem i zmiękczały te silne postanowienia zerwania; żal mu było stracić nabrzmiałe rozkoszą usta, które tak paliły pocałunkami, żal mu było spojrzeń i oddechów gorących, które mu paliły twarz i tych szeptów namiętnych i uścisków, tej rozkoszy niewyczerpanej jeszcze do dna.
W nagłym porywie namiętności, pod wpływem jeszcze tej goryczy, jaką mu wlało w duszę spotkanie z Likiertową, zaczął ją całować z uniesieniem.
Oddawała mu pocałunki tak długo, mocno i namiętnie, że zbladła śmiertelnie i napół omdlała obsunęła mu się w ramiona.
— Karl, umieram, umieram! — wyszeptała posiniałemi wargami, na których jeszcze jaśniał cały ogrom uniesienia miłosnego.
Oplotła go sobą i po dłuższej chwili odpoczynku szepnęła, rozchylając oczy i oddychając chciwie:
— Kocham cię! Nie całuj mnie, jest mi tak nie dobrze, tak nie dobrze! — skarżyła się cicho.
I gdy się znaleźli za oranżeryą, osłonięci od oczów ciekawych nizko zwieszającemi się gałęziami drzew, usiadła na taczkach, stojących pod murem, oparła głowę o jego ramię, bo siadł przy niej i długo milczała.
Trzymał ją wpół i gładził jej twarz pobladłą i kładł lekkie pocałunki na ciężkie, przymknięte powieki z pod których zaczęły się wydobywać łzy.
— Co ci jest? dlaczego płaczesz?
— Nie wiem, nie wiem — odpowiedziała i te łzy coraz obficiej sypały się po twarzy i coraz głębsze łkanie wstrząsało jej piersiami.
Obcierał jej oczy, całował, uspokajał, ale nic nie pomagało, płakała jak dziecko rozżalone i nie mogła się uspokoić.
Chwilami już się uśmiechała, ale nowa fala łez przyciemniała jej fiołkowe oczy i zalewała uśmiech.
Karol zaczął się niepokoić, a później niecierpliwić.
Jego namiętne wzruszenie zginęło bez śladu pod temi łzami, siedział już zimny i zakłopotany do najwyższego stopnia tym atakiem histeryi, czy zdenerwowania zwykłego.
Napróżno się wypytywał, co jej jest.
Nic nie odpowiadała, tylko ukryła twarz na jego piersiach, objęła go ramionami i płakała spazmatycznie.
Wiatr prześlizgiwał się pomiędzy jabłoniami i otrząsał z nich resztę powiędłych, zczerniałych kwiatów, które rdzawymi płatkami leciały na głowy siedzących i na trawniki, chwiał gałęziami nad ich głową, szemrał coś tajemniczo w gęstwinie i poleciał dalej, zostawiając za sobą wielką ciszę i pustkę wśród drzew, których czuby kołysały się ostatnimi ruchami w słońcu.
Wróble zaczęły krzyczeć na dachu oranżeryi, a od miasta zerwał się chór ostrych i wrzaskliwych świstów fabrycznych, głoszących podwieczorek i zalał park dziką kanonadą.
Lucy przestała płakać, obtarła twarz z łez, przejrzała się w maleńkiem kieszonkowem zwierciadełku, poprawiła kapelusz i ozwała się cicho, patrząc na jego twarz schmurzoną:
— Gniewasz się na mnie, Karl?
— Nie, cóż znowu, tylko mnie zaniepokoił twój płacz.
— Daruj mi, widzisz, nie mogłam wytrzymać, nie mogłam... Tyle dni czekałam na ciebie, tyle dni myślałam o tej chwili spotkania się z tobą, tak się cieszyłam... bo mnie jest źle, Karl, mnie jest bardzo źle w domu... Zabierz mnie stamtąd, zabij mnie jeśli chcesz, a nie pozwól mi wracać do nich! — wykrzyknęła silnie, chwytając go za ręce ruchem rozpaczy i wpiła się oczami w jego oczy, żebrząc zmiłowania i ratunku.
— Uspokój się, Lucy, jesteś rozdrażniona, zdenerwowana i nawet nie wiesz, czego żądasz.
— Wiem, Karl, wiem, ja chcę ciebie. Ja tam z nimi nie wytrzymam dłużej, nie wytrzymam! — zawołała namiętnie.
— Cóż ja na to poradzę? — rzekł dosyć niecierpliwie i twardy cień gniewu zamigotał w jego szarych oczach.
Porwała się na te słowa z miejsca i jakby przepaść ujrzała przed sobą, patrzyła długo na niego jakimś wzrokiem osłupienia i trwogi.
— Karl, ty mnie nie kochasz! tyś mnie nigdy nie kochał! — wykrztusiła cicho, trzęsącemi się ustami i czekała z zamarłem sercem jego słów.
— Ale on, pomimo, że już miał na ustach straszną dla niej odpowiedź, powstrzymał się jakby pod wpływem litości i uśmiechając się objął ją wpół i zaczął całować te przerażone, pełne łez oczy, które biły powiekami niby skrzydła motyla konającego i usta drgające w strachu.
— Jesteś dzisiaj bardzo zdenerwowana, bardzo rozdrażniona. Trzeba się uspokoić, Lucy, i nie trzeba takich rzeczy mówić, ani myśleć o nich, bo mnie one bardzo bolą, dobrze Lucy? — szeptał, siląc się na pieszczotliwość głosu.
— Dobrze, Karl, dobrze! Przebacz mi! Ja cię tak strasznie kocham i tak się boję o ciebie, że nie mogłam wytrzymać, chciałam się przekonać.
— A teraz wierzysz mi już i jesteś spokojną, nieprawdaż?
— Wierzę ci, Karl, bo komuż ja będę wierzyć, jeśli nie tobie! — zawołała szczerze i głęboko.
— Czy w domu spotkała cię jaka przykrość?
— Czy jedna! Mam ich tysiąc codziennie, ale dzisiaj przyjechała ciotka z Częstochowy i cały czas tylko wyrzekała, że nie mamy dzieci! Słyszysz, Karl? Cała rodzina się tem martwi i ciągle mi wymawiają, ciągle... On powiedział, że się ze mną rozwiedzie, bo mu wstyd przed swoimi za mnie. Dzisiaj uradzili, że ciotka ma mnie zawieść do Brodów, do jakiegoś cadyka, który ma na to poradzić...
— Zgodziłaś się?
— Oni mogą mnie zmusić!... Nie mogę się przecież opierać, bo się nikt za mną nie ujmie... Muszę... — szeptała cicho, zaciskając zęby w odczuwanej silnie bezbronności i patrzyła w niego błagalnemi oczami, jakby żądając ratunku, ale Karol poruszył się niespokojnie i oglądał zegarek.
— Wiesz, zagrozili mi, że jeśli się nie zgodzę, to dadzą mi rozwód i wywiozą do małego miasteczka! Słyszysz, wywiozą daleko od ciebie i jużbym cię nigdy... nigdy nie zobaczyła...
I jakby w strachu nagłym, oślepiającym, że może go stracić na zawsze, rzuciła mu się w ramiona, oplątywała go sobą, przyciskała się silnie i pełna jakiegoś lęku i miłości pochwyciła jego ręce i okrywała pocałunkami.
— Musimy już iść, bo muzyka w parku grać zaczyna, ludzi będzie więcej i mogliby nas zobaczyć.
— Niech zobaczą, ja cię kocham Karl i przed całym światem mogę śmiało wołać, że kocham. Co mi tam ludzie, gdy ty jesteś przy mnie!
— Musimy jednak zachowywać pozory.
— A cobyś zrobił, gdybym tak pewnego dnia przyszła do ciebie i została na zawsze? — zapytała żywo, przyciskając się do niego miłośnie i twarz jej rozjaśnił potężny płomień szczęścia. — I bylibyśmy razem zawsze, zawsze... zawsze... — powtarzała pieszczotliwie, przeplatając słowa gorącymi pocałunkami.
— Dzieciak jesteś, nie zdajesz sobie sprawy z tego, co mówisz... a to są szalone myśli...
— A czy miłość nie jest także szaleństwem, Karl?
— Jest, jest, ale musimy się już rozejść — mówił prędko, nasłuchując dalekich odgłosów muzyki, przesączającej się przez gęstwinę i mrok opadający.
— Ty mnie nie kochasz, Karl? — zagadnęła żartobliwie, a równocześnie wysunęła usta, aby zaprzeczył pocałunkami.
Ale on spojrzał na nią zimno i ostro i takim ostrym głosem odpowiedział, że zadrżała, puściła jego ramię i szła obok zmieszana, zaniepokojona i smutnym wzrokiem wodziła po gąszczach, w których czaiły się smugi mroku, podarte przez ostre, miedziane połyski zachodzącego słońca.
I chociaż zapewniał ją o swojej miłości, głosem jak mógł najłagodniejszym, chociaż całował na pożegnanie bardzo serdecznie, odeszła strwożona i smutne spojrzenia rzucała z oddali na stojącego pod drzewami.
Muzyka grała jakiegoś melancholijnego walca, który po wielkim obszarze parku rozlewał się słodkim szmerem i poruszał obwisłe w przed zachodniej chwili drzewa i zamykające się kielichy kwiatów.
Alejami snuły się tłumy ludzi, gwar rozmów, śmiechy, chrzęst żwiru pod nogami, jasne stroje kobiet. Sznury drzew, stojących w wielkiej ciszy, owiewały opalowe mroki pełne drgań melodyjnych i smug krwawo zachodzącego słońca, które zsuwało się za lasy i pryskało strumieniami miedzianego światła na Łódź pełną dymów i czarnych sylwetek kominów, na puste pola, roztaczające się za parkiem, pełne drzew samotnych, cegielń, domków nizkich, dróżek piaszczystych i zielonych zbóż, co jak fale kołysały się i biły w miasto z bezsilnym uporem.
Karol poszedł górną aleją po za menażeryę, aby się nie spotkać ze znajomymi, ale zwolnił kroku, bo zobaczył przed sobą Horna z Kamą; szli trzymając się za ręce i cicho nucili jakąś piosenkę, kołysząc w takt głowami, Kama kapelusz trzymała w ręku, włosy wichrzyły się jej na głowie i przeświecały promieniami słońca niby złotemi szpilkami, bo szli pod zachód i stanąwszy na szczycie wzgórza przypatrywali się miastu.
Karol wyminął ich boczną uliczką i spiesznie pojechał do miasta.




IV.


— Niech pan wstąpi na herbatę, bo ciocia będzie się gniewać, że puściłam pana — prosiła Kama, gdy ją odprowadził na Spacerową.
— Nie mam czasu, muszę teraz iść szukać Malinowskiego, trzy dni już nie był w domu, jestem o niego bardzo niespokojny.
— No dobrze, a jak go pan znajdzie, to przyjdźcie obaj na herbatę.
— Dobrze!
Uścisnęli sobie ręce po przyjacielsku i rozeszli się.
— Panie Horn! — zawołała za nim Kama z bramy.
Odwrócił się i czekał co powie.
— Ale się pan teraz lepiej czuje, co? Nie jest pan już nieszczęśliwy, co?
— Lepiej, znacznie lepiej i dziękuję za ten spacer całem sercem.
— Trzeba być zdrowym, trzeba nie być nieszczęśliwym i trzeba iść jutro do Szai, dobrze? — mówiła cicho i jakimś matczynym ruchem pogłaskała go po twarzy.
Pocałował ją w końce palców i poszedł do domu, ale szedł wolno i apatycznie, pomimo, że szczerze niepokoiła go długa nieobecność Malinowskiego, z którym mieszkał i z którym zżył się mocno przez te kilka miesięcy oczekiwania na posadę.
Malinowskiego w domu nie było, mieszkanie wionęło pustką i znać było na każdym kroku, że tędy przeszła bieda, a przeszła nie mała, bo Horn pogniewał się z ojcem, który mu wstrzymał pensyę, chcąc tym sposobem zmusić upartego do powrotu.
Ale nie zmusił, bo Horn się zaciął i postanowił iść dalej o własnych siłach, a tymczasem żył pożyczkami, kredytem i sprzedażą stopniową mebli i sprzętów, oraz miłością jaką czuł do Kamy, miłością, która owiewała całą jego przyrodę słodkim tumanem, jak ten wieczór czerwcowy, zapadający na miasto, pełny ciszy głębokiej i gwiazd skrzących się w głębiach strasznych, niby marzeń-błysków, drżących na fali powietrznej jak ona wiecznej i jak ona nigdy nieuchytnej.
Przestał myśleć o sobie, bo postanowił iść na miasto i odszukać przyjaciela.
Malinowski urządzał nieraz takie tajemnicze zniknięcia, po których wracał blady i zdenerwowany, nie mówiąc gdzie był, ale nigdy nie bawił tak długo jak obecnie.
Horn obszedł znajomych, gdzie spodziewał się czegoś dowiedzieć, ale nikt Malinowskiego nie widział od dni kilku; u jego rodziców się nie dowiadywał, bo nie chciał ich niepokoić, a zresztą pozostawiał to na ostatek.
Przyszło mu na myśl dowiedzieć się u Jaskólskich, do których Malinowski bardzo często zaglądał. Jaskólscy mieszkali teraz na jednej z nowopowstających uliczek, pomiędzy linią drogi żelaznej, lasem i fabrykami Scheiblera.
Uliczka była jeszcze na wpół polem, pół śmietnikiem, a pół miastem, bo ciągnęła się porwaną linią wśród zbóż zielonych, wzgórz usypanych z wywożonych z miasta rumowisk i olbrzymich dołów, z których czerpano piasek.
Czteropiętrowe domy z nietynkowanej cegły, ordynarne, ledwie sklejone, czerwieniły się obok małych domków drewnianych i prostych bud skleconych z desek na składy.
U stóp lekkiego wzniesienia, na którem ciągnęła się uliczka, wlókł się kolorowy strumień, zanieczyszczony odpływami z fabryk i zarażający dookoła powietrze strasznymi wyziewami. Stanowił on granicę pomiędzy właściwem miastem a polami i obmywał krętemi liniami długie parkany i kupy wywożonych z miasta śmieci.
Jaskólscy mieszkali pod samym lasem, w drewnianej ruderze o kilkunastu oknach frontu i pełnej przystawek i facyat na skrzywionem piętrze. Teraz mieli się znacznie lepiej, bo on zarabiał pięć rubli tygodniowo przy budowie fabryki Borowieckiego, ona zaś prowadziła sklepik z wiktuałami na rachunek piekarza, za co miała mieszkanie i dziesięć rubli miesięcznie.
Przed sklepikiem Jaskólskich siedział poobwijany w kołdry Antoś i rozmarzonym, tęsknym wzrokiem przypatrywał się sierpowi księżyca, który wyłaniał się z za chmur i osrebrzał blaszane, wilgotne od rosy dachy i kominy miasta.
— Józio jest w domu? — zapytał Horn, ściskając mu wyschniętą, suchotniczą rękę.
— Jest... jest... — szeptał z trudem chory, nie puszczając jego ręki.
— Lepiej ci teraz niż zimą?
— Czy tam się nikt nie dostanie? — zapytał, wskazując rozszerzonemi oczami księżyc.
— Chyba po śmierci... — rzucił Horn, prędko wchodząc do sklepiku.
— Ja czuję... jak tam jest strasznie cicho... — szeptał chory, wzdrygając się całem ciałem i uśmiech okrutnej, nieprzepartej, bolesnej tęsknoty rozjaśnił jego twarz wychudłą.
Zamilkł, opuścił ręce bezwładnie jak łachmany, oparł głowę o drzwi, przy których siedział i utonął całą duszą w tych przerażających głębiach, po których ślizgał się srebrny sierp księżyca.
Józio siedział za sklepem, w małej, ciasnej izdebce, pełnej łóżek i gratów i tak dusznej, że otworzone drzwi i okna nie wiele odświeżały rozpalone powietrze.
— Dawno widziałeś Malinowskiego?
— Ze dwa tygodnie nie był u nas, a nie widziałem go od niedzieli.
— A Zośka dawno była u was?
— Zośka już do nas nie przychodzi. Mama się na nią pogniewała... Maryśka, bo wybijesz szyby! — krzyknął przez okno do małego ogródka, w którym majaczyła się jakaś postać kobieca.
— Co ona tam robi? — zapytał, patrząc na ciemną ścianę lasu stojącego o kilkadziesiąt kroków od domu, tak, że blask lampy padający przez okno długim złotym pasem, połyskiwał na pniach sosen.
— Kopie ziemię, to Maryśka, weberka, pochodzi z naszych stron. Mama odstąpiła jej nasz ogródek i ona zawsze po fabryce przychodzi tutaj gospodarować. Taka głupia, zdaje się jej przez to, że jest na wsi.
Horn nie słuchał, myślał gdzie znaleźć Adama, obleciał bezwiednie oczami pokój i sklepik pełen błyszczących blaszanek od mleka, odetchnął kilka razy dusznem, przesyconem kurzem, dymem i zapachem chleba powietrzem i żegnając się zapytał żartobliwie:
— Cóż, nie dostałeś znowu jakiego miłosnego listu?
— Dostałem... tak...
Zaczerwienił się gwałtownie.
— Bądź zdrów...
— To i ja pójdę.
— Może na schadzkę, co? — zapytał żartobliwie.
— Tak, tak... Ale niech pan tak głośno nie mówi, jeszcze mama usłyszy.
Ubrał się śpiesznie i wyszli na ciemną ulicę.
Ciepły wieczór czerwcowy wyciągnął ludzi z domów i z nor mieszkalnych, siedzieli w czarnych sieniach, na progach, przed domami, w piasku drogi lub w otwartych oknach, przez które widać było nizkie, ciasne izby pełne tapczanów i łóżek, huczące rojem ludzkim jak ule.
Uliczka nie miała latarń, oświetlał ją księżyc i smugi świateł bijących od okien i od pootwieranych szynków i sklepików.
Na środku drogi tarzały się z krzykiem gromady dzieci, a od jednego z dalszych szynków buchał chór pijackiej piosenki i łączył się z dźwiękami harmonijki, rozlewającej z jakiegoś poddasza skoczne tony krakowiaka i z hukiem pociągów, przelatujących niedaleko.
— Gdzież masz to rendez-vous? — zapytał Horn, gdy wyszli na uliczkę i szli ścieżką biegnącą w poprzek szerokiego pola kartofli do miasta.
— Niedaleko, przy kościele.
— Życzę ci powodzenia!
Horn poszedł do rodziców Adama, żeby się dowiedzieć o niego i trafił na wielką burzę.
Matka stała na środku pokoju i krzyczała na cały głos, Zośka płakała spazmatycznie pod piecem, a Adam siedział przy stole z twarzą ukrytą w dłoniach; stojąca na komodzie lampa oświetlała całą scenę.
Horn wszedł, ale natychmiast się cofnął zmieszany.
Adam wybiegł za nim.
— Mój drogi, poczekaj na mnie kilka minut w bramie, proszę cię o to bardzo! — szepnął gorączkowo i wrócił do mieszkania.
Matka krzyczała ostrym, podniesionym głosem:
— Ja raz jeszcze pytam, gdzieś była przez te trzy dni?
— Mówiłam już mamie, byłam na wsi pod Piotrkowem u znajomej.
— Zośka, nie kłam! — rzucił krótko Adam i jego zielone, słodkie oczy zapaliły się gniewem. — Ja wiem, gdzieś była! — dodał ciszej.
— No, gdzie? — zawołała dziewczyna z niepokojem, podnosząc nań zapłakane oczy.
— U Kesslera! — szepnął cicho, ale z taką mocą bólu, że matka rozkrzyżowała ręce, a Zośka zerwała się z krzesła, stała czas jakiś na środku pokoju, wodząc hardym, buntowniczym wzrokiem do koła.
— A więc tak, byłam u Kesslera! jestem jego kochanką, a więc tak! — zawołała ostro i z taką determinacyą w głosie, że matka cofnęła się pod okno, a Adam zerwał się z krzesła, a ona stała chwilę w milczeniu, patrząc na nich hardym wzrokiem, ale po chwili fala zdenerwowania zatrzęsła nią tak silnie, że nogi się pod nią ugięły, upadła na dawne miejsce i wybuchnęła wstrząsającym płaczem.
Matka oprzytomniała, skoczyła do niej, pochwyciła za ręce i przyciągając do lampy zaczęła prędko, gorączkowo mówić:
— Ty jesteś kochanką Kesslera? Ty, moja córka?
Chwyciła się za głowę i zaczęła biegać po pokoju z rykiem strasznego bólu.
— Jezus, Marya! — wołała, załamując ręce w rozpaczy.
Przypadła znowu i trzęsąc nią z całych sił, szeptała ochrypłym, zduszonym przez wzruszenie głosem:
— Więc te wyjazdy do ciotki, te spacery, te chodzenia z przyjaciółkami do teatru, te stroje — to wszystko. A, rozumiem teraz, rozumiem! I ja na wszystko pozwalałam, byłam tak ślepa! Jezus, Marya! A nie karz mnie, Boże przedwieczny za ślepotę, a nie karz mnie, Panie miłosierny za dzieci moich winy, bom ich niewinna! — błagała nieprzytomnym głosem, padając w wielkiej skrusze przed obrazem Matki Boskiej oświeconym oliwną lampką.
Cisza zapadła na chwilę.
Adam ponuro patrzył w lampę, a Zośka stała pod ścianą skulona, złamana, nieszczęśliwa, łzy wielkiemi perłami sypały się z jej oczów i zalewały twarz całą, drgała ustawicznie, wstrząsana łkaniem, włosy się jej rozsypały na ramiona i na czoło, odgarniała je automatycznym ruchem i nie widziała nic już, co się działo dokoła.
Matka podniosła się z kolan, twarz jej blada i obrzękła pełna była surowości nieubłaganej i grozy.
— Zdejm zaraz te aksamity! — zawołała.
A gdy Zośka zawahała się, nie rozumiejąc, matka zaczęła zrywać z niej aksamitny stanik i darła go w kawały.
— To twoja hańba, ty ulicznico! — krzyczała i wpadła w szał niszczycielki, zerwała z niej całą garderobę i porwała ją w strzępy, podeptała z nienawiścią i rzuciła się do komody i wyrzucała z niej i darła wszystko co należało do Zośki, która ogłupiałym wzrokiem przypatrywała się zniszczeniu i szeptała urywanemi słowami:
— On mnie kocha... on obiecał się ze mną ożenić... ja nie mogłam już wytrzymać w fabryce... ja nie chcę umierać w przędzalni... ja nie chcę być weberką całe życie... Mamusiu droga, matuchno moja jedyna przebacz mi, mamusiu miej litość nademną! — krzyknęła gwałtownie, rzucając się do nóg matki. Zerwała się w niej resztka świadomości i mocy panowania nad sobą.
— Możesz iść sobie teraz do Kesslera, ja już córki nie mam — szepnęła matka sucho, otwierając drzwi szeroko i wyrywając się z jej objęć.
Zośka zalana nagłym, oślepiającym strachem, jaki wionął ze słów matczynych i tej czarnej gardzieli kurytarza, jaki ujrzała przed sobą, cofnęła się w tył i runęła do nóg matki z nieludzkim okrzykiem trwogi strasznej; czepiała się jej rąk, jej sukni, jej kolan, czołgała się za nią na kolanach i żebrała nieprzytomnym, przełzawionym głosem litości i przebaczenia.
— Zabij mnie, a nie wypędzaj! Zabijcie mnie ludzie, bo już nie wytrzymam! Adam, bracie mój. Ojcze mój, miejcie litość nademną.
— Wynoś się natychmiast i nie pokazuj się nigdy tutaj, bo cię jak psa wypędzę i oddam policyi! — syczała matka nieubłaganie, skamieniała w gniewie, bo wszystko w niej nagle z wielkiego bólu zamarło, nawet litość.
Adam również nieporuszony słuchał i patrzał, tylko jego zielone oczy straciły ostry połysk gniewu i mroczyły się łzami.
— Precz mi! — krzyknęła ostro raz jeszcze matka.
Wtedy Zośka przystanęła na mgnienie na środku pokoju i rzuciła się z obłąkanym krzykiem w korytarz, aż sąsiedzi zaczęli drzwi otwierać i wychylać głowy, przebiegła cały dom familijny, zbiegła na dół, na podwórze i wcisnęła się w ciemny kąt pod akacye kwitnące, i zemdlała z dzikiego, zwierzęcego strachu.
Adam wybiegł za nią, a przywróciwszy do przytomności, szepnął miękim, braterskim głosem.
— Zośka, chodź do mnie! Ja cię nie opuszczę.
Nic nie odpowiedziała, tylko chciała mu się wyrwać z rąk i uciekać w świat.
Z trudem ją uspokoił, okręcił w jakąś chustkę, którą przyniósł z domu, bo dziewczyna cała była w strzępach, ujął mocno pod rękę i poprowadził do dorożki.
Horn, który czekał w bramie, przyłączył się do nich.
— Tak się stało, że Zośka chwilowo będzie mieszkać u mnie, nie moglibyście sobie poszukać mieszkania na kilka dni.
— Dobrze. Pójdę do Wilczka, on ma duże mieszkanie.
Jechali w milczeniu, tylko przejeżdżając obok pałacu Kesslera, Zośka przycisnęła się silniej do brata i zaczęła cicho płakać.
— Nie płacz, to się wszystko da załagodzić! Nie płacz, matka da się przeprosić, z ojcem sam się rozmówię! — pocieszał ją i całował po zapłakanych oczach i gładził jej włosy roztargane.
Tak odczuła te pocieszania i jego miłość, że objęła go ramionami, ukryła mu twarz na piersiach i jak dziecko skarżyła się cichym, urywanym szeptem na swoją dolę nieszczęśliwą, nie zważając na obecność Horna.
Urządzili jej zaraz mieszkanie z pokoju brata, który się przeniósł do pokoju Horna, zamknęła się w nim i nie chciała wyjść na herbatę, jaką zagotował Horn.
Adam sam jej zaniósł.
Wypiła trochę; rzuciła się na łóżko i zasnęła natychmiast.
Adam zaglądał do niej co chwila, pookrywał ją czem mógł, wytarł chusteczką jej twarz, bo łzy pomimo snu płynęły z pod zamkniętych powiek, potem powrócił i szepnął cichym głosem:
— Domyślacie się, co się stało?
— Nie, nie i proszę was bardzo, nie mówcie mi, bo widzę jak was to boli. Ja zaraz wychodzę.
— Zostańcie jeszcze chwilę. Słyszeliście, musieliście słyszeć co mówili o Zośce?
— Na plotki nigdy nie zwracam uwagi, nigdy ich słuchać nie chcę — rzekł Horn wymijająco.
— To nie plotki, to prawda! — rzekł ostro, wstając z miejsca.
— Więc cóż poczniecie? — zapytał z wielkiem współczuciem.
— Idę w tej chwili do Kesslerów! — szepnął twardo i zielone oczy błysnęły mu takim tonem jak szmelcowana lufa rewolweru, który schował do kieszeni.
— To na nic się nie przyda, z bydlęciem nie można spraw ludzkich załatwiać.
— Spróbuje, a jak mi się nie uda, to...
— To co? — podchwycił spiesznie Horn, przestraszony akcentem groźby, jaki brzmiał w jego głosie.
— To pomówimy inaczej... to się pokaże...
Horn chciał mu tłómaczyć, ale Adam nie chciał słuchać, tylko gdy się rozstawali przed bramą, uścisnął mu silnie rękę i pobiegł do pałacu Kesslera.
Nie zastał i nikt nie umiał go objaśnić, gdzie w tej chwili może być młody Kessler.
Popatrzył z całą nienawiścią na wspaniałe mury pałacu, na błyszczące przy księżycu jego wieżyczki i złocone balkony, na zasłonięte białemi storami okna i poszedł do fabryki do ojca.
Stary Malinowski, jak zwykle, niby żóraw niestrudzony obchodził to olbrzymie koło rozpędowe, które jak ptak potworny rzucało się w mrocznej, roztrzęsionej ruchem wieży, zapadało się w ziemię, wybiegało z cieniów, połyskiwało roziskrzonym, zimnym tumanem stali i okręcało się dookoła z taką szaloną szybkością, że żadnego konturu nie można było pochwycić.
Taki szalony krzyk maszyny huczał w wieży, że stary szeptem zapytał syna:
— Znalazłeś Zośkę?
— Przywiozłem ją dzisiaj wieczorem.
Stary popatrzył nań długo i poszedł znowu obejść maszynę, naoliwił niektóre części, przyglądał się manometrowi, wytarł tłoki, które z sykiem pracowały ociekając oliwą, krzyknął przez tubę do maszynistów pracujących niżej i powróciwszy do syna powiedział zaciśniętem gardłem:
— Kessler!
Zęby mu się wyszczerzyły jakby do kąsania.
— Tak, ale on mój! Niech mu ojciec da spokój — zaczął gorąco Adam.
— Głupiś! Mam z nim ważne sprawy, ani mi się waż go tknąć, słyszysz?
— Słyszę, ale swojego nie odstąpię.
— Ani mi się waż! — zawarczał stary, podnosząc czarne, olbrzymie pięście, jakby do uderzenia. — Gdzie ona teraz?
— Matka ją wypędziła z domu.
Syknął przez zaciśnięte zęby i bure oczy zapadły mu głęboko pod brwi krzaczaste i rzucały tylko cień groźny na twarz szarą i suchą.
Zgarbił się i obchodził powoli to koło, które śpiewało rykiem szalony hymn siły uwięzionej, targającej się z wściekłością pomiędzy trzęsącymi się murami.
Przez małe zakurzone okienka budynku lał się srebrny, księżycowy kurz, w którym niby sine widmo, tańczyło z krzykiem bydlę olbrzymie.
Adam nie mogąc się doczekać więcej słów od ojca, powstał i zmierzał do wyjścia.
Stary wysunął się za nim i już za progiem szepnął:
— Zajmij się tą... przecież to nasza krew...
— Wziąłem ją do siebie.
Pochwycił go i żelaznemi ramionami przycisnął do serca.
Zielone, słodkie oczy syna wpiły się z wielką miłością w bure, rozłzawione oczy ojca, patrzyli w siebie do głębi, na wskroś i rozeszli się bez słowa.
Stary spiesznie obchodził maszynę i zaoliwionymi palcami wycierał oczy.


V.


— Interes prosty, czyste złoto powiadam wam. Kupiłem plac, który musi, uważacie, musi odkupić odemnie Grünspan za taką cenę, jaką wziąć zechcę — tłómaczył nazajutrz rano Stach Wilczek, Hornowi, który spał u niego.
— Dlaczego musi? — zapytał zaspanym głosem Horn.
— Bo mój plac otacza fabrykę jego z dwóch stron; z boku i z tyłu, z drugiego boku leżą place Szai Mendelsona, a od frontu ulica. Grünspan chce powiększyć fabrykę, a niema u siebie miejsca. Ma być dzisiaj u mnie, zobaczycie jaką ma minę. On ten plac targował przez trzy lata i przez trzy lata postępował dotychczasowemu właścicielowi po sto rubli na rok, chciał kupić tanio, czekał, nie spieszyło mu się. Cudem się dowiedziałem, postąpiłem chłopu grubo i po cichutku kupiłem, teraz ja będę czekał, teraz mnie się nie spieszy... ha, ha, ha! — śmiał się wesoło, zacierając ręce, oblizywał wywinięte wargi i mrugał oczami.
— Ileż macie tego placu?
— Całe cztery morgi! Pięćdziesiąt tysięcy rubli jakbym już miał w kieszeni.
— Jeśli się łudzić, to już mocno! — zaśmiał się Horn, nieco dotknięty tą cyfrą.
— Ja się nigdy w interesach nie mylę. Grünspan ma stawiać dwa pawilony, razem około dwóch tysięcy ludzi i pomyśleć, że gdyby je musiał stawiać w innem miejscu, choćby o kilkaset kroków dalej, to koszty budowy, urządzeń i administracyi podniosą mu się w dwójnasób. Pijecie jeszcze herbatę?
— A proszę, jeśli jest gorąca, ale jak na przyszłego milionera, macie dyablo wygryzione filiżanki! — zwrócił uwagę, dzwoniąc łyżeczką w wyszczerbione fajansowe filiżanki.
— To głupstwo, będzie się jeszcze pijało na sewrskich — odpowiedział lekceważąco. Zostawię was samych na parę minut — rzekł, patrząc przez okno i wyszedł do sieni, bo kilka kobiet starych, wynędzniałych, z koszykami na ręku, ukazało się pomiędzy wiśniami na pół uschłemi, jakie stały przed domem.
Horn tymczasem obejrzał się po pokoju, stanowiącym mieszkanie przyszłego milionera.
Była to prosta chłopska izba o wykrzywionych ścianach, wybielonych wapnem; gliniany ubity tok, stanowiący podłogę, pokrywały kawały dywanu barchanowego w jaskrawe czerwone kwiaty; krzywe, małe okienko, przysłonięte brudną firanką, wpuszczało tak mało światła, że cała izba i nędzne, zbierane jakby ze śmietników graty, tonęły w mroku, w którym tylko błyszczał jaskrawo wielki samowar, stojący na zwykłym chłopskim kominie, pod wielkim okapem.
Kilkanaście książek leżało na stole wśród kawałków starego żelaztwa, rzemieni i cewek z próbkami różnokolorowej przędzy bawełnianej.
Horn zaczął przeglądać książki, ale że doszedł go przez szyby rozpłakany głos kobiecy, odłożył i słuchał:
— Pan mi pożyczy dziesięć rubli! Pan wie, że Ruchla Wassermanowa jest uczciwa, jest biedna kobieta. Jak ja dzisiaj nie będę miała pieniędzy, to nie zrobię interesu i nie będę miała z czego żyć cały tydzień.
— Pieniędzy bez fantu nie dam.
— Panie Wilczek! ja oddam, ja panu przysięgnę na wszystkie świętości, że oddam... My jeść nie mamy; moje małe dzieci, mój mąż, moja matka... uny czekają, żeby ja im przyniosła kawałek chleba! A jak pan mi nie pożyczy, to skąd ja im wezmę...
— Niech zdechną, co mi to szkodzi!
— Takie słowo, takie niedobre słowo pan powiedział — jęczała żydówka.
Wilczek usiadł na ławce pod oknem i zaczął przeliczać pieniądze, jakie mu drugie kobiety oddawały.
Po rublu, po dwa, najwyżej po pięć, kładły przed nim miedziakami, po dziesiątce, wyciąganej z węzłów i skrytek.
Liczył uważnie i co chwila wyrzucał jakąś sztukę.
— Gitla, ta dziesiątka na nic, dawać inną!
— Na moje suminie, to dobry piniądz. Ja ją mam od jednej obywatelki, co una zawsze kupuje odemnie pomarańcz! Nu, dlaczego ma być niedobry! un się świeci! — wołała, śliniąc dziesiątkę i wycierając ją fartuchem.
— Dawać prędko inną, bo nie mam czasu!
— Panie Wilczek, pan jest szlachetna osoba, pan mi pożyczy... — prosiła Wassermanowa.
— Pani Sztein, brakuje 15 kop.! — zawołał, zwracając się do małej, starej żydówki z trzęsącą się głową, ubraną w zatłuszczony czepek.
— Brakuje! to nie może być! tam jest całe pięć rubli, ja dobrze liczyłam.
— Dołożyć i basta! Szteinowa zawsze tak mówi i zawsze brakuje, znamy się dobrze.
Szteinowa zaczęła dowodzić, że nie brakuje, co tak zirytowało Wilczka, że zgarnął pieniądze i rzucił je w piasek pod jej nogi.
Szteinowa z wielkim lamentem zbierała je z piasku i układała z powrotem na ławce.
Wassermanowa przysunęła się znowu do Wilczka i dotykając jego łokcia końcami palców, prosiła cichym, rozpłakanym głosem:
— Ja czekam!... ja wiem, co pańska osoba będzie litościwa...
— Bez zastawu nie dam ani rubla — rzekł. — Niech Wassermanowa pożyczy sobie od zięcia!...
— Co pan wspomina tego łajdaka! Pan wie, ja jemu dałam za córką, na stół, żywych pieniędzy całe czterdzieści rubli, to ten gałgan w niecałe pół roku wszystko wydał! Pan słyszy, wszystko wydał! Na co un wydał taki kapitał!
Wilczek nie słuchał narzekań, odbierał należności z procentami za tydzień ubiegły i pożyczał na następny, wpisując nazwiska i cyfry z wielką dokładnością w notes.
Obojętnie słuchał narzekań i z nieukrywaną wcale pogardą traktował ten tłum kobiet wynędzniałych.
Nie wzruszały go ich oczy zaczerwienione, wypalone przez słońce i mrozy; te postacie w łachmanach; te twarze o wyrazie wiecznej troski i głodu, wychylające się z pod peruk i brudnych chustek, ani ten cały chór nędzy, który lamentował w ostrem słońcu, wpośród drzew schnących, zmurszałych, gdzieniegdzie tylko zieleniejących, na trawnikach porosłych chwastem, z którego dziewanny wysmukłe i wielkie łopiany wysuwały blado-zielone liście.
Zaraz za drogą, miasto rozlewało się morzem czerwonych domów, kominów i dachów, po których grało słońce blaskami; huki, turkoty, świsty, napełniały ogródek ciągłą wrzawą i trzęsły drewnianemi, pokrzywionemi ścianami domu Wilczkowego.
Horn ze zdumieniem pełnem żywego współczucia przypatrywał się szeregom tej nędzy, stojącej przed domem i ze wzrastającem oburzeniem słuchał i wtajemniczał się w interesy Wilczka.
Nie mógł już dalej wytrzymać i gdy Wilczek załatwiwszy ostatnią sprawę, powrócił do izby, Horn w milczeniu wziął kapelusz i skierował się do wyjścia.
— Nie chodźcie jeszcze.
— Muszę iść do Szai, a przytem powiem prawdę, że to, co słyszałem i widziałem tutaj przed chwilą, przejęło mnie głęboką odrazą do pana, panie Wilczek... Zechce mnie pan uważać, a ze mną i całe nasze towarzystwo, za zupełnie sobie obce i nieznajome — powiedział ostrym głosem i obrzucając go pogardliwem spojrzeniem, chciał wyjść.
— Nie wypuszczę pana, musi pan wysłuchać tego, co powiem! — zawołał Wilczek spiesznie zagradzając mu sobą drzwi, zponsowiał od gniewu, ale mówił spokojnie.
Horn popatrzył mu prosto w oczy i nie zdejmując kapelusza, usiadł i rzekł sucho:
— Słucham pana!
— Chcę pana tylko objaśnić. Nie jestem lichwiarzem, o co mnie pan prawdopodobnie posądził, a nie jestem dlatego, że ja pracuję u Grosglücka i operuję na jego korzyść i na jego odpowiedzialność. Mówię to panu pierwszemu, bo nigdy przedtem nie potrzebowałem się usprawiedliwiać, ani tłómaczyć z moich czynności.
— Czemuż to pan robi teraz? — nic pana przecież nie zmusza! — nie jestem sędzią śledczym!
— Dlatego to robię, aby nie być sądzonym fałszywie. Możecie mnie liczyć do swoich znajomych lub nie liczyć — to kwestya, uboczna, ale nie chciałbym aby mnie miano za lichwiarza.
— Możesz pan być pewnym, że się nim zajmować nie będziemy.
— Jak ja, w tej chwili pogardą pana, którą słyszę w głosie.
— Więc pocóż mnie pan zatrzymuje?
— Zatrzymywałem! — rzekł z naciskiem. Powiedziałem na usprawiedliwienie, że jestem tylko człowiekiem Grosglücka i operuję jego pieniędzmi i na jego korzyść! Juści, że nie robię tego za darmo.
— Żaden za największą pensyę nie przyjąłby funkcji obdzierania nędzarzy.
— To się tak powiada w salonikach i przy pannach, bo taki frazes brzmi ładnie i do niczego nie obowiązuje.
— To jest zwykła ludzka uczciwość, a nie frazes, panie Wilczek.
— Można to i tak nazywać, nie będę się sprzeczał o dźwięki. Pan uważa mnie za łajdaka, że pomagam Grosglückowi do obdzierania nędzarzów, tak? Otóż ja pana przekonam, że ten łajdak robi więcej dla tej nędzy, sam, niż wy wszyscy razem inteligenci i różne resztki szlacheckie. Proszę, spojrzyj pan w tę książkę, jest to całoroczny rachunek sum wypożyczanych i procentów, jakie przyniosły za rok ubiegły. Książkę prowadził mój poprzednik, a tutaj jest moja książka, prowadzona od nowego roku. Porównaj pan cyfry pożyczek i dochodów.
Horn bezwiednie prawie rzucił okiem i zobaczył, że suma dochodów w drugiej książce była o połowę mniejszą niż w pierwszej.
— Cóż to znaczy, dlaczego?
— Znaczy to, że o sto pięćdziesiąt procent biorę mniej niż mój poprzednik. Znaczy to, że, jak rachunki mówią, daję z własnej kieszeni nędzarzom od stu do dwustu rubli miesięcznie, bo właśnie te sto pięćdziesiąt procent stanowiły moje wynagrodzenie dodatkowe. Zrzekłem się go i nie szukam w tem chluby.
— Darowuje pan im ich pieniądze, wielka łaska, istotnie!
— Mówisz pan jak człowiek, nie mający pojęcia o interesach.
— Nie, tylko jako człowiek, który nie uważa za bohaterstwo branie zamiast trzystu procent, sto pięćdziesiąt.
— Dobrze, nie mówmy o tem! — zawołał Wilczek i zniechęconym ruchem rzucił książki w głąb kasy ogniotrwałej, stojącej w kącie i zaczął bębnić w stół i patrzał na wiśnie kołyszące się za oknem.
Był bardzo ponury, bo się obawiał, że przez niego ta wieść o operacyach lichwiarskich rozleje się po Łodzi i zamknie mu drzwi w kolonii i w kilku innych znajomych domach.
Horn przypatrywał się uważnie i zapomniał o odejściu, oburzenie ustąpiło miejsca ciekawości z jaką słuchał Wilczka, przedstawiał mu się teraz zupełnie inaczej, biła od niego jakaś siła potężna, której dotychczas nie zauważył, gdyż, co prawda, nigdy na niego nie zwracał szczególniejszej uwagi.
— Ach, ogląda mnie pan, jak człowieka pierwszy raz widzianego.
— Przyznaję się, że pierwszy raz przyglądam się panu uważnie.
— Zadziwiający okaz, co? Cham o brudnych instynktach, zwykły parobek żydowski do wszystkiego; brzydki, marny i niegodziwy! Cóż robić, panie, nie urodziłem się w pałacu, a tylko w zwykłej chałupie; nie jestem piękny, nie jestem przyjemny, nie jestem wasz i dla tego nawet moje cnoty, jeśli je mam, są występkami, no ale i dla tego pożyczacie pieniędzy odemnie — dodał ze śmiechem i jego małe oczki zamigotały ironią.
— Panie, a to Wassermanowa przyszła! — zawołał chłopak przez drzwi.
— Wojtek, niech już wyjeżdżają na kolej, daj ten fracht Antkowi, za pół godziny będę na stacyi. Każ Wassermanowej przyjść.
Wassermanowa przyniosła świeczniki szabasowe i wielki bursztynowy garnitur na zastaw dziesięciu rubli, jakie jej natychmiast wypłacił Wilczek, odliczając z góry rubla procentu za tydzień.
— Pan powie, że to lichwa, co? A gdybym nie dał jej tych pieniędzy, umarłaby z głodu. A takich kobiet, żyjących z wypożyczonych od nas pieniędzy, jest kilkadziesiąt w Łodzi, każda z nich ma dzieci, matki, mężów, którzy się modlą, lub są niedołęgami.
— Czyli, że społeczeństwo powinno wam być wdzięczne za tak niestrudzoną dobroczynność.
— Mogłoby dać nam spokój, kiedy je uszczęśliwiamy bezinteresownie.
Roześmiał się serdecznie i bardzo cynicznie.
— Panie, ten żyd Grünspan idą! — zawołał chłopak przez drzwi.
— Może pan zostanie jeszcze na chwilę, aby być świadkiem bardzo wesołej sceny.
Horn nie miał czasu protestować, bo w tej chwili wszedł Grünspan.
— Dzień dobry, panie Wilczek, pan ma gości, ja może przeszkadzam! — wołał już od progu, nie wyjmując cygara z ust i wyciągając rękę do powitania.
— Bardzo proszę, mój przyjaciel, pan Horn — przedstawiał.
Grünspan szybko wyjął cygaro z ust i przenikliwem spojrzeniem obrzucił Horna.
— Pan pracował u Bucholca? — zapytał dosyć wyniośle. — Pan syn Horn et Weber w Warszawie? — zapytał po raz drugi, nie otrzymawszy odpowiedzi na pierwsze.
— Tak.
— Bardzo mi przyjemnie. My z ojcem pańskim robimy interesy.
Wyciągnął rękę i bardzo łaskawie dotknął się końcami palców ręki Horna.
— A ja do pana, panie Wilczek, przyszedłem na spacer, po sąsiedzku.
— Bardzo przyjemne powietrze dzisiaj. Niechże pan siada — zapraszał gorąco Wilczek, nie mogąc ukryć radości, jaką mu sprawiła wizyta Grünspana.
Grünspan odgarnął delikatnie poły długiego hałata i usiadł, wyciągnął na izbę nogi obute w długie do kolan buty i podniósł chytrą, wypasioną twarz, świecącą tłuszczem.
Maleńkie czarne oczki biegały mu ustawicznie po izbie i wybiegały za okno w ogródek, czepiały się czerwonych murów fabryki, stojących tuż z boku i powracały badając twarze Horna pobieżnie i Wilczka bardzo niespokojnie.
Okrywał się gęstymi kłębami dymu, chrząkał, poprawiał się na krześle i nie wiedział od czego zacząć.
Wilczek również milczał, spacerował po izbie, uśmiechał się, oblizywał łakomie, wywinęte wargi i rzucał porozumiewające spojrzenia na Horna, który siedział nachmurzony i rozważał słowa i postępowanie Wilczka.
— Przyjemny chłód jest w pańskim domu — zaczął fabrykant, wycierając kraciastą chustką spoconą twarz.
— Okna przysłonięte przez ogród nie puszczają słońca. Pan widział mój ogród, panie Grünspan?
— Nie miałem czasu. Kiedy ja miałem oglądać? Człowiek przy tylu interesach jest uwiązany jak ten kuń do woza.
— A jeśli panowie zechcą, to możebyśmy wyszli na powietrze. Pokazałbym panom swoje pole i ogród, dobrze?
— Dobrze, bardzo dobrze! — zawołał żywo Grünspan i poszedł przodem.
Obeszli ciasne podwórze, pełne dołów zapełnionych gnojówką, kup nawozu, starych bali i desek i stosów starego żelaztwa, blach i starych garnków, które dwóch ludzi ładowało na wielkie wozy.
Z jednej strony podwórza były nędzne szopy kryte słomą i zbite ze zmurszałych desek, w których stały beczki z cementem, a z drugiej również nędzne stajnie ciągnęły się pod murem fabryki Grünspana.
— Nie wyścigowe! — zawołał ze śmiechem Wilczek, widząc, że Horn z przykrością patrzy do stajni na nędzne okaleczałe wywłoki końskie, stojące ze zwieszonymi łbami przy żłobach.
— Tu nie jest przyjemny zapach — zauważył fabrykant, pociągając delikatnym nosem powietrze.
Oglądali następnie kawał pustego pola, szczerego piasku, z którego wiatry wywiały wszystką roślinną ziemię, że żółcił się jak posypany ochrą.
Wielkie sterty śmieci wywożonych z miasta, po których grzebały wynędzniałe psy, rozwalały się wzdłuż fabrycznego muru, jaki się ciągnął do połowy długości pola.
— Złoto nie ziemia! Cebula rośnie tutaj jak łby kocie! — zauważył Wilczek ironicznie się uśmiechając.
— No i bardzo ładny krajobraz stąd widać — powiedział Horn, wskazując na linię lasów miejskich, całą w niebieskawo-opalowych mgłach słońca i na płowe fale przeganiające się po żytach, z pośród których wychylały się czerwone szyje kominów fabrycznych.
— Co pan mówi, jaki krajobraz! To są place do sprzedania! — zawołał Grünspan żywo, zirytowany ironią Wilczka.
— Ma pan racyę, ale mój plac jest jeszcze fajniejszy, bo leży tuż przy pańskiej fabryce i prawie w mieście, możnaby założyć na nim śliczny park...
— Załóż pan, to moi robotnicy będą mieli gdzie odpoczywać w święto...
Powrócili przed dom i usiedli na ławce.
Horn pożegnał ich i poszedł, a oni siedzieli jakiś czas w milczeniu i udawali przed sobą, że się rozkoszują powietrzem przesyconem zapachem dymów i wyziewami głębokich rowów, pełnych gryzących odpływów fabrycznych.
Drogą ciągnęły nieprzerwanym łańcuchem wozy z cegłą i podnosiły duszący czerwonawy kurz, który osiadał na liściach wiśni i na trawach, a od fabryki Grünspana biły ustawiczne kłęby czarnych dymów i tłukły się pomiędzy drzewami ogródka i rozpościerały nad nim brudny, szary baldachim, przez który z trudem przesączało się słońce.
— Miałem do pana mały interes — zaczął pierwszy Grünspan.
— Wiem nawet jaki, wspominał mi o tem mój przyjaciel, Moryc Welt.
— Kiedy pan wiesz, to mówmy krótko i prędko — zawołał fabrykant z lekceważeniem.
— Dobrze. Ile pan dajesz za ten plac, który jest panu tak bardzo potrzebny.
— On mi nie jest potrzebny! Jabym go kupił tylko dlatego, żeby te brzydką chałupę zwalić i te drzewa wyciąć, mnie to przeszkadza, bo ja przez nie z mojego mieszkania nie widzę lasu. Ja bardzo lubię las.
— Ha, ha, ha!
— Pan się bardzo przyjemnie śmieje, dobry śmiech to ładny kawałek zdrowia — zauważył Grünspan, hamując niecierpliwość. — Ale ja nie mam czasu, panie Wilczek — dodał, powstając z ławki.
— I ja również czasu nie mam, bo muszę iść na kolej.
— Więc nasz interes?
— No — ileż pan dajesz?
— Ja lubię prędko załatwiać sprawy, dam panu dwa razy tyle za ten śmietnik, coś pan chłopu zapłacił — zawołał prędko, wyciągając rękę do zgody.
— Ja nie mam czasu, panie Grünspan, a pan żartuje sobie ze mnie.
— Dam panu pięć tysięcy rubli, no, gotowe?
— Bardzo panu dziękuje za sąsiedzkie odwiedziny, ale na prawdę jest mi pilno, bo moje wozy pojechały już dosyć dawno na stacyę i czekają na mnie.
— Ja panu powiem ostatnie słowo: dziesięć tysięcy rubli, zaraz, na stół, no jakże, będzie zgoda.
Pochwycił jego rękę i uderzył w nią na zgodę.
— Nie będzie zgody, bo nie mam czasu na zabawę.
— Panie Wilczek, to jest złodziejstwo! — wykrzyknął namiętnie, odskakując parę kroków.
— Panie Grünspan, pan nie jesteś zupełnie zdrowy!
— Bądź pan zdrów.
— Do widzenia! — rzucił Wilczek i z uśmiechem zadowolenia patrzył na fabrykanta, który rozwścieklony rzucił cygaro o ziemię i spiesznie szedł przez ogród, aż mu poły chałata fruwały jak skrzydła i biły o drzewa i zaczepiały się o krzewy agrestu, rosnące przy ścieżce.
— Wrócisz ty jeszcze! — szepnął za nim ironicznie i zatarł z radości ręce.
Wypił herbatę, pochował stosy drobnej monety do kasy, przebrał się w elegancki garnitur, uperfumował, wycisnął sobie przed odrapanem lusterkiem kilka węgrów z twarzy i elegancki, jaśniejący radością poszedł na kolej.




VI.


Wysoki, ujęty w kamienne słupy parkan żelazny, naśladujący gęstwę roślinną, pełną poplątanych łodyg, liści i kwiatów o złoconych płatkach, oddzielał fabrykę Szai Mendelsohna od ulicy. Po za tą doskonale stylizowaną roślinnością, ciągnął się pas trawników, o czarniawej zieleni, na której pstrzyło się jaskrawo kilka klombów rozkwitłych, amarantowych peonii.
Główny korpus fabryki wznosił się w głębi nieco, olbrzymią masą czteropiętrowego budynku z nietynkowanej cegły, zakończonego w rogach, rodzajem średniowiecznych bastyonów, gęsto ublankowanych.
Wielka brama wjazdowa, prawie arcydzieło ślusarszczyzny, umieszczona w parkanie z boku głównego korpusu, prowadziła na wielkie wewnętrzne dziedzińce, pocięte czteropiętrowymi pawilonami w olbrzymią kratę czworokątów, z których środka, niby smukłe topole, wznosiły się czerwone gardziele kominów, rozwłóczących nad tą potężną twierdzą fabryczną szarą oponę dymów.
Przy bramie, z frontem od ulicy, stał główny kantor fabryki.
Horn z pewną nieśmiałością wszedł do poczekalni i zapisawszy nazwisko i rodzaj interesu, jaki miał do Szai, na specyalnym szemacie, podanym przez woźnego, usiadł, oczekując kolei, bo poczekalnia zapchana była interesantami.
Półmrok panował w pokoju pomimo bardzo słonecznego dnia, bo jedyne okno wychodziło na park i było przysłonięte krzewami akacyi, zaglądającej w szyby różowemi oczami kwiatów za każdem poruszeniem wiatru.
Przez otwarte drzwi prowadzące do kantoru, w mętnem, żółtawem świetle gazu, widać było kilkadziesiąt głów pochylonych, a za niemi szereg wązkich okien, wychodzących na posępne czerwone mury fabryki.
Na tle ścian ciemnych, obciągniętych drzewem, stały szeregi czarnych szaf, podobnych do sarkofagów.
Ostry zapach surowej przędzy i chloru przesycał duszne, rozpalone powietrze.
Cisza panowała głucha.
Wszyscy poruszali się automatycznie, chodzili na palcach, szeptali półgłosem, tylko potężny, oddalony szum fabryk pracujących wstrząsał murami i chwiał światłami gazu.
Grupa obywateli stała na środku poczekalni, szwargocąc po cichu i nie zwracając uwagi na tłum szary, siedzący na ławach, kryjący się w cieniu szaf, w głębokiej framudze okna, na cały tłum ludzi ze sfer najrozmaitszych, szukający roboty, którzy ilekroć razy otworzyły się drzwi, prowadzące do gabinetu Szai, zrywali się z siedzeń bezwiednie i rozpalonemi gorączką oczekiwania oczami rzucali w głąb gabinetu, gdzie królowały miliony.
Drzwi zamykały się szybko i bez szelestu, a oni znowu opadali na dawne miejsca, bezmyślnie patrząc w okno, na różowe kwiaty akacyi, przez które widać było kontury pałacu Mendelsohna, błyszczące w czerwcowem słońcu złoceniami balustrad, balkonów i weneckiemi oknami.
Co chwila woźny otwierał z gabinetu drzwi i wywoływał jakieś nazwisko, które zrywało się i biegło na wezwanie z gorączką nadziei lub odrywało się z grupy stojących i szło wolno, nie śpiesząc się.
I co chwila z gabinetu wychodził jakiś interesant poważny, jakiś kupiec wielki, których odprowadzano do drzwi z całem uszanowaniem, należnem pieniądzom — i co chwila także wysuwali się z gabinetu nędzarze, którzy nie patrząc na nikogo, bladzi, chwiejnym krokiem uciekali pośpiesznie.
Co chwila również przesuwali się przez poczekalnię różni urzędnicy i oficyaliści fabryczni i niknęli w kantorze.
Przez drzwi gabinetu słychać było niewyraźne szmery rozmów, czasem dzwonki telefonu, a czasem tuż za drzwiami rozległ się chrapliwy głos samego Szai — i wszystko wtedy w kantorze i w poczekalni tak milkło i kamieniało, że słychać było syczenie gazowych świateł i turkot wozów, wjeżdżających w obręb fabryki.
Drzwi gabinetu otworzyły się nagle i wybiegł stamtąd wysoki, o wielkim brzuchu, małej głowie i cienkich, pałąkowatych nogach, Stanisław Mendelsohn, najstarszy syn Szai i główny dyrektor fabryki; pobiegł do kantoru i napadł jakiegoś chudego oficyalistę.
— Ja pana się pytam, co to ma znaczyć! — krzyczał na cały głos, podsuwając pod zalęknioną, jakby zamszem obciągniętą twarz urzędnika, książeczkę paszportową.
— Taki paszport wydał mi urząd dla pana dyrektora, i taki przywiozłem.
— Pan nie masz rozumu! Pan nie masz delikatności! Pan mi umyślnie robisz szykany, przywożąc podobne niedorzeczności! Co! nie czytałeś pan?
— Czytałem; ale jeżeli napisali: Szmul Szajewicz Mendelsohn, z żoną Ruchlą ona-że Regina, to przecież nie w mojej mocy zabronić im tego...
— Pan jesteś skończone bydlę, ja panu to mówię! Jedź pan natychmiast do Piotrkowa i przywieź mi pan paszport napisany po ludzku. Ja się nie pytam, co to będzie kosztować, mówię tylko, żebym go miał jutro w południe, bo jutro kuryerem wyjeżdżam. Ruszaj pan natychmiast! No, moi panowie, czy nie uważacie tego faktu za oburzający, za śmieszny, wprost za nikczemny: abym ja, doktór filozofii i chemii, ja Stanisław Mendelsohn — był przemianowany na Szmula, a moja żona Regina na Ruchlę! — wołał wzburzony do urzędników. — Szmul Szajewicz Mendelsohn z żoną Ruchlą, ona-że Regina! — powtórzył bezwiednie i wielkimi krokami, kołysząc się jak słoń na cienkich nogach, przebiegał kantor i skarżył się namiętnie przed wszystkimi i każdym z osobna.
Najstarsi potakiwali mu półsłówkami, młodsi — tępym, bezmyślnym wzrokiem wpatrywali się w niego.
Byłby dłużej rozwodził żale na niesprawiedliwość i krzywdę sobie wyrządzoną, ale zadźwięczał ostro dzwonek elektryczny i z gabinetu rozległ się głos Szai, przygłuszony nieco krzykiem czyimś:
— Woźni!
— Niech mnie ruszą tylko palcem, to im tak łby porozbijam jak i tobie, stary złodzieju! Nie ruszę się stąd, dopóki mi nie zapłacicie wszystkiego! — krzyczał pełnym głosem jakiś nizki, kwadratowy człowiek, wywijając metalową linią, schwyconą z biurka.
Drzwi sobą zasłonił i nie dał ani ich zamknąć, ani się wyrzucić woźnym, którzy w pewnem oddaleniu stanęli, nie wiedząc co począć.
— Zawołać policyi! — rozkazał chłodno Szaja, cofając się, bo przez otwarte drzwi kilkanaście par oczów przyglądało się tej scenie.
— Panie Piotrowski — mówił prędko Stanisław, wpadając do gabinetu. — Pan nie krzycz, bo my się tego nie zlękniemy. Dostałeś pan, co się należy, za fuszerki więcej nie płacimy, a jak pan będziesz krzyczał, to mamy środki uspokajające.
— Oddaj mi pan moje piętnaście rubli.
— Jak ci się nie podoba, to zabierz z powrotem rynny i ruszaj pókiś cały.
— Cóż ty mnie będziesz tykał, parchu jeden, ja z tobą ludzi nie okradam, ja jestem uczciwy rzemieślnik. Zgodziliście się czterdzieści rubli, a płacicie dwadzieścia pięć, a jak nie, to mi każecie zabrać robotę. Złodzieje, pijawki.
— Za drzwi z nim i do cyrkułu — krzyknął Stanisław.
Woźni rzucili się nagle na niego i obezwładnili.
Rzucał się i szamotał jak zwierzę oplątane, ale uległ przeważającej sile i już przez poczekalnię szedł spokojnie, tylko na cały głos wymyślał bardzo dobitnie i barwnie.
W gabinecie zapanowało milczenie.
Szaja patrzył przez okno na park zalany słońcem i na trawniki skrzące się jak krwawnikami, kwiatami tulipanów.
Stanisław z rękami w kieszeni chodził i pogwizdywał.
— To było wszystko do ciebie, Stanisław — rzekł stary, siadając przy biurku, stojącem na środku pokoju.
— Być może; ale to go kosztuje piętnaście rubli i ze dwa miesiące kozy.
Uśmiechnął się ironicznie i włożył binokle, bo woźny meldował Horna, na którego nareszcie przyszła kolej.
Horn ukłonił się i w milczeniu wytrzymał przenikliwe spojrzenie Szai.
— Od dzisiaj będziesz pan u nas. Müller dawał mi dobre referencye, dajemy panu miejsce. Pan umie po angielsku?
— Prowadziłem w tym języku korespondencyę w firmie Bucholc.
— Będziesz pan to samo robił z początku u nas, później użyjemy pana do czego innego. Pierwszy miesiąc na próbę... co?
— Ale i owszem, zgadzam się — powiedział szybko, dotknięty tą zapowiedzią całomiesięcznej pracy za darmo.
— Pozostań pan, porozmawiamy trochę, ja znam firmę pańskiego ojca.
Ale rozmowę przerwał im Wysocki, który od kilku miesięcy był u Szai fabrycznym doktorem, wpadł jak zwykle pospiesznie i odrazu przystąpił do interesu.
— Niech doktór siada, bardzo proszę — zaczął stary.
Ale Stanisław uprzedził go i usiadł sam, a więcej krzeseł nie było w gabinecie.
— Ja wezwałem doktora w małej sprawie, ale, co prawda, bardzo poważnej — mówił Stanisław, kładąc głęboko ręce w kieszenie spodni i wyciągając z nich pęk pomiętych recept i długi rachunek. — Przysłali mi dzisiaj rachunek i recepty za ostatni kwartał. A że ja lubię przeglądać wszystko, więc po przejrzeniu rachunków doszedłem do pewnych wniosków, stanowiących właśnie sprawę, dla której pana wezwałem.
— Bardzo jestem ciekawy.
— Rachunek jest pokaźny. Cały tysiąc rubli na kwartał! to mi się wydaje mocno za wiele.
— Jak to mam rozumieć? — zawołał żywo Wysocki, pokręcając wąsów.
— Niech się pan uspokoi, niech pan moje słowa bierze tak, jak powiedziane były, to jest, że rachunek jest zawielki, że wydano zawiele...
— Cóż ja na to poradzę! Robotnicy chorują, wypadki są częste, więc trzeba ich leczyć.
— Na to zgoda; ale kwestya w tem, jak leczyć?
— No jak, to kwestya moja.
— Bezsprzecznie, że to pańska rzecz, dla tego pana trzymamy, ale mnie idzie o sposoby leczenia, o metodę, jakiej się pan trzyma — mówił podniesionym nieco głosem Stanisław, nie patrząc na Wysockiego, tylko obwijał na palcu sznurek od binokli. Wreszcie idzie o to, jakimi środkami pan ich leczy.
— Takimi, jakie są w rozporządzeniu medycyny — odpowiedział dosyć ostro Wysocki.
— Naprzykład, recepta pierwsza z brzegu, zobaczmy, kosztuje rubel dwadzieścia kopiejek, to bardzo drogo, to stanowczo zadrogo na robotnika, który zarabia pięć rubli tygodniowo, my tyle za niego płacić nie możemy.
— Gdybym miał środki również skuteczne a tańsze, tobym użył.
— Więc skoro zadrogie, nie trzeba ich używać wcale.
— To lepiej zupełnie nie leczyć!
— Spokojnie, panie Wysocki, proszę, może pan usiądzie. Porozmawiajmy jako ludzie dobrze wychowani, po dżentelmeńsku. Tu znowu zapisał pan oryginalną wodę Emską. Robotnik wypił jej dwadzieścia butelek, to znaczy dziesięć rubli. Czy uważa pan, że mu pomogła ta woda? — zapytał ironicznie nieco, spacerując po pokoju i bawiąc się binoklami.
— Wyzdrowiał i od miesiąca już chodzi do fabryki.
— Bardzo pocieszające, bardzo, ale czy pan nie przypuszcza, że wyzdrowiałby tak samo bez opijania się wodą Emską, co?
— Wyzdrowiałby, ale na to potrzebowałby dwa razy tyle czasu i wyjazdu na wieś.
— Trzeba mu było gorąco polecić wyjazd na wieś, nie kosztowałby nas dziesięć rubli więcej i również byłby zdrowym.
— Więc o co panu chodzi? — zapytał żywo Wysocki, otrzepując klapy i pokręcając wąsików.
— Przedewszystkiem o to, że sam osobiście nie wierzę w te rozmaite środki apteczne, nie wierzę w medykamenty, nie wierzę w to pchanie w organizmy ludzkie obcych ciał, bo to nas kosztuje za drogo, to ważna rzecz, ale że nikomu nie pomaga, to ważniejsza! Chorego zostawiać naturze, bo natura to mistrzyni, taką zasadą radziłbym się panu kierować w przyszłości przy leczeniu naszych ludzi. Mam na myśli więcej ich dobro niż nasze.
— To wszystko mógł pan powiedzieć bez omówień aż tak dalekich! — szepnął zirytowany doktór.
— A więc panu powtórzę, że my nie możemy się bawić w filantropię.
— Ja zaś, że nie mogę chorych pozostawić tylko zbawczej naturze, że uważam za konieczne pomagać tej naturze, chociażby środkami kosztownymi, że sumienie nie pozwala mi pędzić do roboty, nie wyleczonych jeszcze zupełnie, to mogę od tej chwili opuścić miejsce u panów.
— Ależ doktorze! No, jaki z pana jest człowiek niewyrozumiały. Przecież można o wszystkiem pomówić otwarcie i po przyjacielsku. Pan masz takie zdanie, ja mam drugie. Niechże pan siada, proszę, zapal pan papierosa — mówił Stanisław i odebrał mu kapelusz, posadził prawie na krześle, wetknął w rękę papierosa i podawał zapałki.
— Panie Wysocki, moja córka z panną Grünszpan wracają dzisiaj. Przed chwilą otrzymałem depeszę z Aleksandrowa, chcą żebyś pan na nich czekał na stacyi. — Mówił radosnym głosem Szaja, czytając depeszę.
— Pośpieszyły się panie, bo o ile wiem miały powrócić w niedzielę dopiero.
— Waryatki. — Szepnął Stanisław.
— To jest niespodzianką, bo Mela chce być na imieninach u pani Trawińskiej.
— No, będziesz pan na stacyi?
— Z całą przyjemnością.
— To może pan razem ze mną pojedzie na pociąg o piątej.
— Dobrze. Teraz pójdę do ambulatoryum i powrócę zaraz.
Stanisław odprowadził go do drzwi i ścisnął mu bardzo mocno rękę na pożegnanie.
— Ty mu daj spokój Stanisław, to jest protegowany Róży, ona ma do niego słabość.
— Niech ona ma do niego słabość, niech go przyjmuje, niech z nim jeździ na spacer, jeśli to ją bawi, ale poco my mamy jeszcze dokładać gotówkę do tego.
— No, sza! sza! Zatelefonuj do domu, niech mi przywiozą dzieci, wezmą je na kolej, przejadą się trochę i dam im zabawki.
Woźny zameldował uroczyście jakiegoś pana Starżę Starzewskiego, który wszedł bardzo cicho i przyciskając kapelusz do piersi, kłaniał się bardzo wykwintnie.
Przyjemny uśmiech wił się po jego długiej i suchej twarzy, pozbawionej wąsów, a ozdobionej płowymi faworytami a la książę Józef, płowe, jakby wygotowane oczy podnosił z wyrazem głębokiego zdumienia, płowe i przerzedzone mocno włosy oblepiały mu suchą, szpiczastą głowę, mchem ledwie widocznym; nawet głos miał płowy, bo tak rozlazły i bezdźwięczny, że z trudem można go było słyszeć.
— Jestem Starża Starzewski! Hrabia Henryk pisał już panu prezesowi o mnie...
— Niechże pan siada. A prawda! niema na czem, no to i stojąco załatwimy interes. Mój sąsiad hrabia Henryk pisał i mówił o panu... Co pan rozkaże?
— Pan prezes wie, że Henryk jest moim blizkim kuzynem, jest bowiem ciotecznym bratem mojej matki... — Zawiesił głos, przycisnął odruchowo kapelusz do piersi obu rękami i spojrzał płowemi oczami na Szaję.
— Bardzo mnie cieszy...
— Mój Starżów leży obok majątków kuzyna; jest to złote jabłko, ale... że przyszedł cały szereg lat ciężkich bardzo dla rolnictwa... Pan wie, jaką konkurencyę robi nam Ameryka?... Muszę wtrącić, że Starżów był w posiadaniu naszem lat czerysta.
— Długi zastaw! — mruknął Szaja, ogryzając paznogcie, bo go niecierpliwiło to powolne gadanie, klejone z trudem.
Starża opowiadał dalej o nieszczęściach, o konieczności przebywania na południu przez lat kilka, wtrącał mimowoli szczegóły o domowem życiu i o zdrowiu swojem, przestępował z nogi na nogę, przyciskał kapelusz, mrugał powiekami pozbawionemi rzęs, przytakując sam sobie.
— Więc... jaką pan ma specyalność i jakiego miejsca pan szuka — przerwał mu Stanisław.
— Nie przeszkadzaj panu! Mój syn — przedstawił Szaja Starży, który na ten ostry sposób mówienia podniósł zdumione oczy i wodził niemi po twarzach Stanisława i Horna, stojących pod oknem, ale po przedstawieniu uśmiechnął się anemicznie i z uznaniem skłonił głowę.
— Kształciłem się w Chyrowie w Galicyi...
— U Jezuitów! — szepnął Stanisław ojcu, pochylając się nad biurkiem, aby wziąć papierosa.
— I aczkolwiek program tych szkół jest obszerny, ale tylko ogólny... Potem uczęszczałem na kilka fakultetów, ale że jakoś nie mogłem dobrać sobie specyalności, któraby mnie mogła porwać, więc tak jakoś mi zeszło... — tłómaczył, uśmiechając się dobrodusznie i znowu przeszedł do opowiadań o gospodarstwie, o konieczności, dla której majątek sprzedał, o poszukiwaniu odpowiedniego zajęcia, o hodowli królików i t. d.
— Bardzo żałuję, że nie mogę nic zrobić mojemu kochanemu sąsiadowi hrabiemu Henrykowi, bo nie mamy żadnych odpowiednich dla pańskich zdolności, urodzenia, miejsc w naszej firmie. Wakuje wprawdzie posada buchaltera, jest miejsce technika, ale to wszystko nie dla pana: pensye małe i specyalności, które trzeba znać. A możeby się pan zgłosił za rok, bo będziemy na przyszłą wiosnę powiększali fabrykę, to możeby się jakie miejsce znalazło...
— Doprawdy, żal mi... że... że... A możeby to miejsce buchaltera... Widzi szanowny prezes, ja bardzo potrzebuję... obznajmienia się z buchalteryą...
Rozczerwienił się i umilkł.
— Sześćset rubli rocznie i dwanaście godzin dziennie zajęcia. Nie, nigdybym nie pozwolił na takie zapracowywanie się kuzyna mojego kochanego sąsiada, hrabiego Henryka! — mówił prędko Szaja i aby się pozbyć prędzej szlachcica, który przyciskał kurczowo kapelusz do piersi, bełkotał bez związku i ugotowanemi, przerażonemi oczami wodził po twarzach obecnych, wstał i odprowadził go bardzo uprzejmie do drzwi.
— A możeby pan spróbował szczęścia u p. Borowieckiego; on buduje fabrykę i musi potrzebować ludzi... — radził mu życzliwie na pożegnanie, kłaniał się za nim ironicznie i wybuchnął drwiącym śmiechem, siadając na dawnem miejscu.
— Czemu on nie pójdzie do swoich wychowawców?... Mogliby mu dać jakie miejsce w dyplomacyi — drwił Stanisław.
— Pan wiesz, panie Horn, dlaczego my nie dajemy miejsc panom Starżom Starzewskim, a dajemy je panu, bo my jesteśmy demokraci. Taki hrabski kuzyn, to jest wielki arystokratyczny kapcan, to jest ładny kawałek człowieka do obwożenia w powozie, do parady. A w fabryce trzeba robić i jest różnie, a jakby takiemu panu się co stało, niechby on sobie złamał paznogieć z własnej winy ale przy naszej robocie, to zaraz za nim gotowe reklamować wszystkie dwory europejskie. Po co nam taka dyplomatyczna afera! My lubimy ludzi skromnych, ludzi, którzy nie mają hrabiów kuzynów...
Weszły znowu damy, naprzeciw którym postąpił kilka kroków Stanisław, a Szaja podniósł się z krzesła.
Była to Endelmanowa z Trawińską, przychodziły z prośbą o wsparcie na kolonie letnie dla dzieci robotników.
Endelmanowa była szczytna w obrazowaniu nędzy tych tysięcy dzieci, gnijących w suterynach, bez słońca i bez powietrza.
Wachlowała mocno upudrowaną twarz, poprawiała złote bransoletki i włosy misternie nastroszone, a jej usta sine, podobne do stopni wydeptanych, nie zamykały się ani na chwilę nawet.
Trawińska, nadzwyczajnie dzisiaj piękna, wysmukła, jasna, w milczeniu przypatrywała się czerwonym, jastrzębim oczom Szai i jego pałkowatym palcom, przebierającym z niecierpliwością po biuru, albo rzucała spojrzenia na Horna.
— Rojza, a twój Berek dużo daje na biednych? — przerwał Szaja, nie mogąc się doczekać końca.
Imiona wymówił ze złośliwym naciskiem.
— Daje dużo, daje ciągle, tylko on się nie lubi chwalić! — wykrzyknęła zirytowana jego brutalnością.
— Ja znowu lubię, żeby ludzie wiedzieli, co ja daję. Dobrze, ja dam na te kolonie sto rubli. Za sto rubli to dużo świeżego powietrza mogą mieć te dzieci! Panie Horn, może pan przyniesie z kasy, ma pan notę.
— A gdyby pan zechciał dać jakie niepotrzebne resztki bawełniane na bieliznę dla dzieci, byłybyśmy bardzo wdzięczne — zaczęła Trawińska nizkim, niesłychanie melodyjnym głosem.
— Po co im na wieś bielizna? Ja widziałem w moich dobrach chłopskie dzieci, to one chodziły prawie bez ubrania i było im bardzo zdrowo.
— Pan Knoll dał nam pięć sztuk kolorowego towaru.
— Knoll może dać pięćdziesiąt, jak mu się tak spodoba! a ja nie mogę dać więcej nad... sześć... no nad pięć sztuk białego! Stanisław, napisz notę do magazyniera, żeby wydał cztery sztuki... — zawołał prędko i ze złością.
— Dziękujemy panu serdecznie w imię tych biednych dzieci.
— Niema co gadać! Daję sto rubli i cztery sztuki białego towaru, ale proszę pań, niech wyraźnie stoi w pismach, że Szaja Mendelsohn dał na kolonie letnie sto rubli i cztery sztuki towaru. Ja się nie chwalę, ale niech ludzie wiedzą, że ja mam dobre serce...
Endelmanowa znowu zaczęła deklamować patetyczne podziękowanie, a Nina zwróciła się do Horna, który zjawił się z pieniędzmi.
— Posłałam dzisiaj do pana zaproszenie, ale raz jeszcze proszę na jutrzejsze popołudnie do nas. Nie zapomni pan?
— Nie i stawię się z całą przyjemnością.
Damy wyszły, a po chwili Stanisław powiedział do Horna:
— Pan ma śliczne znajomości! Ta pani Trawińska, to całe pudełko cukierków.
— A ta Rojza, to wygląda jak krowa upudrowana; żeby on miał tyle rozumu, co ona gadania, toby mieli dwa razy tyle majątku — zadecydował Szaja, zwracając się do jakiegoś grubego kupca, w marszczonej do koła stanu kapocie i o przebiegłych skośnych oczkach tatara.
Szaja tak był uprzedzająco grzecznym dla niego, że odstąpił mu swój fotel, a Stanisław podsunął mu cygaro i sam podawał ogień.
Po kupcu przesunęła się cała galerya figur.
Horn ledwie doczekał się końca i zaraz po wyjściu ostatniego interesanta, otrzymawszy pozwolenie od Szai na wejście w obręb fabryki, poszedł zobaczyć się z Malinowskim, aby dowiedzieć się o Zośce.
Znalazł go w olbrzymiej przędzalni, przy maszynie naprawianej pośpiesznie, podczas gdy cała sala trzęsła się od pracy.
Delikatny kurz przysłaniał kontury maszyn i zapełniał sale szarawym obłokiem, w którym widmowo majaczyły ludzie i rzeczy.
Słońce zalewało salę przez szklane dachy takim ukropem, że pot strugami spływał z twarzy robotników, gorąco było duszące i przesycone zapachem rozgrzanych smarów i oliwy.
— Od dzisiaj jestem w waszej fabryce — powiedział Horn.
— Tak, a to dobrze! — odpowiedział cicho Adam, pochylając się nad jakąś częścią maszyny, którą przykręcał śrubami ślusarz i już się nie odezwał, bo maszynę szybko zaczęli zestawiać, naoliwiać i próbować, a po chwili złączona z główną transmisyą, zaczęła pracować razem z innemi.
Malinowski jakiś czas przypatrywał się jej ruchom, wstrzymywał na chwilę, oglądał przędzę, jaka się na niej wyciągała i dopiero po takiem sprawdzeniu odszedł długą ulicą pomiędzy maszynami, pociągając za sobą Horna.
— Cóż siostra? widzieliście ją w południe? — zapytał po chwili Horn, do ucha, bo syk przędzalni, drgania, świsty transmisyj i ciężki łomot kół zalewał sale strasznym wrzaskiem, w którym nie słychać było oddzielnych głosów.
— Nie, nie... nie... — szeptał boleśnie.
Weszli do małego pokoiku oszklonego, z którego widać było całą salę poprzecinaną u góry zwojami transmisyj, a u dołu ruchomymi konturami maszyn, przysłoniętych kurzem bawełnianym.
— Co wam jest? — zapytał, zobaczywszy, że Adam zaciął usta i ponuro patrzy na salę.
— Nic... cóż mi ma być?
Pochylił głowę, oparł twarz na szybie i bezmyślnie patrzył na jakieś koło rozszalałe w ruchu i migocące w słońcu niby tarczą rozpylonego srebra.
— Do widzenia. Czy prosto idziecie do domu z fabryki?
— Wiecie, jej już niema! — szepnął, podnosząc twarz na niego.
Była spokojną, ale usta mu drgały w powstrzymywanem łkaniu i zielone słodkie oczy pociemniały.
— Niema? — zawołał odruchowo.
— Tak. Przychodzę z obiadu, stróżka oddaje mi klucz i mówi, że ta panienka, co była u mnie, kazała mi powiedzieć, żeby mnie nie szukał, bo nie znajdzie, słyszycie! Uciekła do Kesslera, uciekła do kochanka! Niech idzie, niech sobie robi, co się jej podoba, nic mnie już nie obchodzi, tylko mi trochę żal... tylko mi trochę żal... — przerwał nagle i wyszedł, bo znowu jakaś maszyna stanęła.
Pobiegł spiesznie do niej, aby ukryć nie tę trochę żalu, ale niepokonany ból, co mu gryzł duszę i wił się po niej jak ostrze.
Horn wyszedł za nim, ale musiał się cofnąć pod ścianę, bo wolną drogą pchano szereg wózków, napchanych rozpakowanemi z żelaznych obręczy belami bawełny, które jak góry śniegu brudnego zwalali przed drapaczami.
Malinowski nie przychodził, a że upał był straszny i ten denerwujący świst transmisyi rozlegał mu się ze wszystkich stron nad uszami, więc już nie czekał, tylko wyszedł.
Dogonił go przy wyjściu Adam i szepnął prosząco, ze łzami w głosie.
— Nie mówcie o tem nikomu.
Uścisnął mu dłoń rozpalonemi rękami i odszedł w gąszcz maszyn, transmisyi i pasów, aby pomiędzy niemi ukryć ból wstydu i żałości.
Horn chciał mu powiedzieć jakie słowo pociechy, ale nie znalazł nic w mózgu, poczuł, że na takie rany czas i milczenie jest najlepszem lekarstwem, że podobne bóle własną boleścią i łzami się żywią i przez nie umierają jedynie.
Na dziedzińcu spotkał Wysockiego, wychodzącego z ambulatoryum fabrycznego.
— Będzie doktór w niedzielę u Trawińskich?
— Obowiązkowo będę. Jedyne miejsce w Łodzi, gdzie nietylko plotki się uprawiają.
— No i jedyny salon, gdzie prócz fabrykantów przychodzą i ludzie.
Rozstali się pośpiesznie, bo już powóz Szai stał na ulicy, przed kantorem.
Szaja siedział jeszcze w kantorze i bawił się z wnuczkami, córkami Stanisława, który coś pisał pilnie i tylko od czasu do czasu podnosił głowę i uśmiechał się do dziewczynek, których rudawe główki i różowe twarzyczki tuliły się do szerokiej piersi dziadka.
Szaja bawił się znakomicie, podnosił dzieci do góry, całował je i wybuchał co chwila wesołym śmiechem. Jego czerwone, jastrzębie oczy pełne były czułości i wesela.
— No widzi doktór, co to za umęczenie być dziadkiem! — zawołał wesoło do Wysockiego.
— Śliczne dzieci!
— Prawda? Ja to zawsze mówię.
— Podobne są nieco do panny Róży!
— Z włosów tylko, bo zresztą są znacznie piękniejsze.
— Jedźmy zaraz, pociąg przychodzi za osiem minut.
Bona dyskretnie stojąca pod oknem, zabrała dziewczynki i zaraz pojechali.
Przyjechali jeszcze na czas, bo amerykańskie kłusaki Szai rwały jak wiatr, ale pociąg równocześnie wchodził na stacyę zapchaną ludźmi.
Przed Szają jednak rozstępowali się wszyscy, czapki i kapelusze zrywały się z głów, głosy milkły, a wszystkich spojrzenia obejmowały z ciekawością wyniosłą postać, opiętą w długi, szary surdut. Gładził brodę, kiwał głową znajomym i szedł pomiędzy szpalerem, jaki się utworzył, z miną króla, który raczył łaskawie patrzeć na gęstwę biedną, rozstępującą się przed nim z pośpiechem.
Dziewczynki szły przed nim, podobne ze strojów do różowych motylów.
Z okien wagonów pierwszej klasy Wysocki już zdaleka zobaczył wychylające się głowy Róży i Meli i natychmiast rzucił się do drzwiczek wagonu.
Pierwsza wysiadła Róża, ciągnąc na łańcuszku popielatą, maleńką małpkę, która niezgrabnie podrygiwała i siadała co chwila na peronie.
— Jak się masz Róża! jak się masz! — wołał Szaja i gdy go Róża ucałowała ujął ją pod brodę dwoma palcami, pogładził drugą ręką po twarzy i szepnął wzruszonym głosem:
— Dobrze wyglądasz!... Dobrze żeś już przyjechała.
— Koko do pani! Koko! — wołała Róża na małpkę, która przestraszona tłumem i hałasem zaczęła się gwałtownie rzucać i wyrywać, aż ją musiała wziąć na ręce.
— Czekał pan na nas?... — pytała cicho Mela, gdy już szli wolno przez zatłoczone wyjście, do powozu.
— Czekałem na panią... — nie śmiał jej mówić po imieniu. — Czekałem na panią całe długie dwa miesiące.... — szeptał niezmiernie poruszony jej przyjazdem.
— I ja czekałam dwa miesiące, długie... długie...
Szli obok siebie, więc ręce ich łatwo się spotkały w tłoku, nie mówili już więcej, bo trzeba było wsiadać do powozu.
Wysocki chciał ich pożegnać i uciec, bo widok Meli przyprowadzał go o dziwne zawrotne drżenie.
Poczuł się bardzo szczęśliwym, patrzył na nią przymglonemi radością oczami, serce mu drżało ze wzruszenia, chciał uciec, aby się nie zdradzić, ale panny go nie puściły.
Usiadł na przedniem siedzeniu, wprost Meli i patrzył na jej popielate włosy, wymykające się skrętami z pod wielkiego jasnego kapelusza i na twarz nieco opaloną na kolor złotawego wina, patrzył tak uporczywie i płomiennie, że Mela się mieszała, odwracała głowę, poprawiała kapelusz i tak bardzo czuła się szczęśliwa przez to pomieszanie radosne, że wybuchała wesołym śmiechem z grymasów małpy, przyczepionej do ramion Róży i nie pozwalającej się stamtąd sprowadzić; czasami tylko jej szare wielkie oczy prześlizgiwały się bardzo szybko po twarzy Wysockiego i uciekały zalęknione a rozradowane.
Róża naprzemian całowała dziewczynki, pieściła się z małpką i opowiadała różne przygody z podróży, nie spostrzegając Meli i jej promieniejącej twarzy.
— Niema ciotki! Zgubiłyśmy ciotkę! — wykrzyknęła Róża, zatrzymując powóz, bo w tej chwili dopiero spostrzegła brak ciotki Meli, która im towarzyszyła w podróży.
— Trzeba wrócić na stacyę. Zawracaj! — zawołał Szaja.
— To ja wysiądę i pójdę odszukać ciotkę pani — podchwycił żywo Wysocki i rad z tej okazyi pozostania, wyskoczył natychmiast z powozu.
— Dobrze, ale musi nam pan ciocię przywieźć do domu.
— Przyjdę w niedzielę, panie potrzebują odpoczynku... mógłbym przeszkadzać... — tłómaczył się, spoglądając na Melę prosząco.
— A więc dobrze, kiedy się pan tak gorąco broni, ale w niedzielę o zwykłej godzinie czekamy pana w czarnym gabinecie. Zawiadom pan Bernarda i przyjdźcie razem.
— Bernard wyjechał do Paryża.
— No mniejsza z nim; w ostatnich czasach był już mniej zabawnym.
— Kiedyż pani podobny wyrok wyda na mnie?
— Co do pana, to Mela decyduje...
— Tem gorzej dla mnie...
Nie usłyszał już odpowiedzi, bo konie poderwały z miejsca, ale schwycił takie spojrzenie Meli, które mówiło co innego i przepełniło mu duszę dziwnie przejmującym niepokojem.
Odnalazł ciotkę oczekującą wpośród stosów waliz i pudełek na służbę, odbierającą grubsze bagaże; pomógł jej w czem mógł, a nawet wsadzając do dorożki, pocałował ją w rękę przez roztargnienie, potem długo stał na schodach przed stacyą, zatrzymany głębokiem wrzeniem duszy olśnionej, widzeniem Meli, uściskiem jej rąk ciepłych i przenikliwem spojrzeniem.
A potem, nie zdoławszy jeszcze przerobić w sobie żadnego z uczuć na myśl jasną, pchany bezwiednem pragnieniem samotności poszedł za miasto, jakąś ulicą świeżo wytkniętą w poprzek nie zniwelowanych jeszcze zagonów zbóż, wpośród których budowano domy i fabryki.
— Kocham ją! Tak, kocham ją! — myślał, stając i wpatrując się w szeregi wiatraków stojących na wzgórkach i w to powolne okręcanie się śmig, które jak spracowane ramiona wznosiły się i opadały ciężko na tle nieba jasnego.
Skręcił w pole zasiane owsem, po którem przeganiały się czarniawo-połyskliwe fale i biły w płową ścianę żyta, które z chrzęstem kłaniało mu się do nóg i sypało rdzawe igiełki kwiatów pachnących chlebem, a za żytem leżały wielkie tafle zieleni, na których wnosiły się szare domki o błyszczących w słońcu oknach; skowronki zrywały się z pod nóg i dzwoniły ku bezchmurnemu niebu.
Patrzył na ich trzepoczące skrzydła, aż zginęły mu w przestrzeni i szedł pełen ogromnej radości życia, oddychania, ruchu; z piersią pełną tej samej nieśmiertelnej potęgi, jaka biła z młodych traw, jaka promieniowała w modrych oczach habrów patrzących z puszcz żytnich, w szeleście zbóż, w sykaniu koników, w pieszczącym powiewie wiatru.
Rozrzewnienie nim owładnęło tak silne, że czuł w oczach łzy czułości nieokreślonej, rwał pełne garście kłosów, chłodził nimi usta spieczone i szedł, nie wiedząc, gdzie idzie, aż mu zastąpiła drogę nizka, napół rozwalona chałupa, przed którą w cieniu wielkiej brzozy leżał jakiś człowiek na garści słomy; głowę miał nizko na kraciastej poduszce, oczy utkwił w delikatne obwisłe gałązki, podobne do strug lejącej się zieleni i śpiewał słabym głosem podobnym do brzęczenia komarów:

„Zacznijcie wargi nasze chwalić Pannę świętą,
Zacznijcie opowiadać cześć Jej niepojętą”.

Wysocki stanął.
Głos śpiewaka rozchodził się jak szmer wody po kamieniach, rwał się co chwila, wznosił silniej przez mgnienie i znowu zniżał się do szeptu i ginął w ciężkiem rzężącem westchnieniu, po którem człowiek przesuwał w palcach ziarna ogromnego różańca, całował metalowy krzyżyk i patrzył w ścianę żyta, co z szmerem pochylała się ku niemu kłosami, trzęsła się przez chwilę i uciekała w tył, a za nią pochylały się wysokie dziewanny, rosnące przed domem i patrzyły blado-żółtemi oczami za płową falą, owianą mgłą pyłów kwiatowych.
— Co wam jest? — zapytał Wysocki, siadając obok leżącego.
— Nic mi nie jest, panie... nic... ino sobie umieram po ździebku — odpowiadał chory wolno, nie zdziwiony jego obecnością, i podniósł na niego szare smutne oczy, podobne do nieba wiszącego nad nim.
— Na co chorujecie? — zagadnął, poruszony abnegacyą odpowiedzi.
— A na śmierć panie i na to — odgarnął przykrywający go łachman i ukazał obie nogi obcięte po za kolanami, okręcone w brudne szmaty. — Ugryzła mi nogi fabryka do kostek, potem doktorzy ucięli do kolan, ale śmierć i tak szła, to mi ucięli do pasa, ale śmierć i tak idzie, panie... i przyńdzie, o co miłosiernego Pana Jezusa proszę i tej Matki Najświętszej...
Podniósł do ust krzyżyk od różańca.
— I nic was już nie boli?
— A nic, panie, a co ma me boleć? Nogów nimam, mięsa nimam, ręców tyż zabraknie, o! — i pokazał dwie kości obleczone popielatą skórą i zakończone tak wychudzonemi dłońmi, że były podobne do pokrzywionych, suchych gałęzi śliw, stojących pod domem — trochę dechu się tu tłucze po mnie, ale jak tego, da Pan Jezus, zabraknie, to se człowiek odpocznie po chrześcijańsku...
Szeptał ciężko z odpoczynkami, a uśmiech, podobny do błysków dnia konającego, przewijał się po jego chudej twarzy, tak szarej jak ziemia, na której spoczywał.
— Któż was tu pilnuje, kto dogląda? — pytał, coraz bardziej zdumiony.
— Pan Jezus me pilnuje, a żona dogląda... Niema jej bez cały dzień, bo chodzi na fabrykę, do mularzów... Przyndzie wieczorem, to me zwlecze do chałupy, ugotuje jeść.
— Dzieci nie macie?
— Były... — szepnął ciszej i oczy mu pokryła mgła wilgotna. — Czworo... juści, że czworo. Antkowi maszyna urwała głowę... Marysia, Jagna i Wojtek pomarły na zimnice...
Milczał długo, szklanemi oczami patrzał na rozkołysane zboże, co zewsząd otaczało jego chałupę, a w twarzy szarej, kamiennej chłopską obojętnością zadrgał ból, co jak gwoździem żgnął go w serce.
— Ścierwa... — szepnął mocno i podniósł pięść ku miastu, majaczącemu szczytami kominów i dachów nad zbożami.
— Zobaczę te wasze nogi — powiedział prędko Wysocki i zaczął mu odwijać z nóg łachmany, pomimo protestacyi energicznej, bo chłop się przestraszył, ale widząc, że to nic nie pomoże, zamilkł i patrzył dziwnym wzrokiem na niego.
Gangrena była w rozkwicie, ale z powodu strasznego wycieńczenia organizmu, szła bardzo wolno.
Wysocki porwany litością, przyniósł wody z małej studzienki, obmył rany, przepłukał roztworem karbolu, jaki nosił zawsze przy sobie i chciał je okręcać z powrotem, ale szmaty były brudne, przejęte zapiekłą krwią i ropą.
— Nie macie jakich czystych szmat?
Chłop poruszył głową przecząco, nie mógł mówić ze wzruszenia.
Wtedy Wysocki nie namyślając się, zdjął z siebie wszystką bieliznę, podarł ją na pasy i obandażował nimi nogi chorego.
Chłop milczał wciąż, tylko piersi podnosiły mu się coraz wyżej, tylko wielkie łkanie zapychało mu gardło i trzęsło całym kadłubem.
Wysocki skończył opatrunek, ubrał się śpiesznie, postawił kołnierz od palta i wsuwając pieniądze, jakie miał przy sobie w rękę chorego, pochylił się nad nim i szepnął:
— Bądźcie zdrowi, przyjdę do was jutro.
— Jezus mój kochany, Jezus, Jezus! — wybuchnął chłop i rzucił się całym kadłubem z posłania do nóg jego, objął je sobą i przywarł do nich całą wdzięczną, chłopską duszą.
— O mój panie dobry, o mój janiele przenajświętszy... — szeptał przez łzy, przez całą wdzięczność niedoli.
Wysocki ułożył go na posłaniu, zabronił się poruszać, obtarł mu twarz z łez, przygładził ręką jego spocone, rozwichrzone włosy i odszedł śpiesznie, jakby zawstydzony.
Chłop patrzył za nim dotąd, aż mu zniknął wśród zbóż, obejrzał się potem na wszystkie strony, przeżegnał się, nie mogąc zdać sobie sprawy z tego, co się stało i długo ogłupiałym wzrokiem patrzył na rozkołysane żyta, na trzęsące się nad nim gałązki brzeziny, na wróble lecące w całej bandzie, na słońce, które już nizko wisiało nad polami; uniósł nieco głowę i rozpłakanym głosem zaśpiewał:
— „Zacznijcie wargi nasze chwalić Pannę świętą...“
— Już ja teraz jęczał nie będę... jużeś się zmiłował nademną, Jezu... już ja teraz zamrę... zamrę... — powtarzał cicho, ciszej i jak przez mgłę widział fale zbóż, co się nad nim pochylały z chrzęstem, szaro-błękitne niebo, co się zdawało obtulać go i to złote, dobre, kochane słońce, co go całowało ostatnimi promieniami.



VII.


Borowiecki, Horn i Maks Baum wchodzili do Trawińskich, którzy po raz pierwszy urządzali uroczyste imieninowe przyjęcie.
Nina wyszła naprzeciw, cała w bieli lekkich jedwabiów, przy których jej przeźroczysta, delikatna cera wydawała się jakby uformowaną z blado-różowych płatków kamelii; zielonawe, pocentkowane złotymi punktami oczy skrzyły się jak brylanty wiszące w jej maleńkich różowych uszach, a wielkie kasztanowate włosy, zaczesane w grecki węzeł, tworzyły niby kask złotawy na tej cudnej głowie, która z profilu przypominała subtelną kameę, rżniętą na bladym sycylijskim koralu.
— Mam dla pana bardzo przyjemną niespodziankę — ozwała się do Karola.
— Tem dla mnie ciekawsza, że pani mówi przyjemna — odpowiedział z ironią, starając się zajrzeć przez jej ramię za portyerę, oddzielającą salon.
— Proszę odgadnąć, a nie patrzeć.
Zasłoniła mu sobą drzwi.
Ale w tej chwili z nad jej ramienia, z wiśniowej kotary wychyliła się uśmiechnięta twarz Anki, a potem i ona cała.
— A teraz, skoro mi się nie udało, pozostawiam państwa samych. Zabieram tylko panów — zwróciła się do Horna i Maksa i odeszła z nimi.
— Kiedyż pani przyjechała?
— Dzisiaj rano, przyszłam do Niny z panią Wysocką.
— Cóż tam słychać w domu, u ojca? — pytał dosyć obojętnie.
— Ojciec nie bardzo zdrów, stracił humor. A wie pan, ksiądz Liberat umarł.
— Czas mu było już oddawna. Stary, waryat! — powiedział z niechęcią.
— Co pan mówi, jak można — zawołała porywczo.
Ale on, żeby załagodzić ostrość słów poprzednich, ujął ją za rękę i podprowadził do okna.
— Widzi pani tamte mury, to moja... to nasza fabryka! — rzekł, wskazując na szklane dachy przędzalni Trawińskiego, z za których wznosiły się mury obstawione wysokiemi rusztowaniami.
— Widziałam już, bo jak tylko przyszłam, Nina zaprowadziła mnie w koniec podwórza i pokazała przez parkan fabrykę pańską i mówiła, że pan tak strasznie pracuje całe dnie... Nie trzeba się przecież zapracowywać... nie trzeba...
— Niestety, ale trzeba, bo choćby dzisiaj, we trzech mieliśmy robotę od świtu z wypłatą robotników.
— Ojciec przysyła panu dwa tysiące rubli, zaraz je panu dam.
Odwróciła się nieco, aby wyciągnąć z za gorsu paczkę banknotów i oddała je Karolowi.
— Skądże ojciec wziął pieniądze? — pytał, chowając banknoty.
— Miał, tylko nic nie mówił, ale skoro pan napisał o swoich kłopotach i o tem, że już musicie używać kredytu, dał mi pieniądze i kazał je panu przywieźć. Daję panu słowo, że tylko dlatego przyjechałam — mówiła cicho, pomieszana bardzo i zarumieniona, bo pieniądze wydobyła na zastaw wszystkich swoich kosztowności i z różnych sprzedaży, o czem wiedział tylko ojciec Karola, ale jego była pewna, że nie zdradzi.
— Nie wiem, jak mam ci Anka dziękować, bo nigdy bardziej w porze nie przyszły.
— Ach, jak to dobrze, jak to dobrze... — szeptała radośnie.
— Ale jakaś ty dobra, że chciałaś sama przyjechać.
— Bo pocztą szłyby dłużej... — powiedziała otwarcie. — A ja nie mogłam znieść tej myśli, że pan się tutaj męczy i kłopocze, przecież to takie proste.
— Proste! być może dla ciebie, bo nikt innyby tego nie zrobił.
— Bo nikt inny pana tak bardzo nie kocha, jak ojciec... i ja... — dokończyła śmiało, patrząc na niego z pod swoich czarnych sobolowych brwi, takim jasnym, prostym i pełnym miłości wzrokiem, że porwał jej ręce i bardzo gorąco i szczerze całował, usiłując ją przyciągnąć do siebie.
— Karol... nie można... wejdzie kto... — broniła się, odchylając twarz zarumienioną i stulając usta drżące ze wzruszenia.
I gdy wchodzili do salonu, pełnego gwaru i ludzi Nina uśmiechnęła się do nich życzliwie, widząc szaro-błękitne oczy Anki rozpłomienione szczęściem i jej twarz pełną radości.
Anka dzisiaj była porywającą; ten fakt, że mogła pomódz ukochanemu i że ten jej „chłopak kochany“, był dzisiaj dla niej taki dobry i serdeczny, czynił ją szczęśliwą, pełną radości i tak piękną, że zwracała na siebie ogólną uwagę.
A ona nie mogła wytrzymać na jednem miejscu, chciało się jej iść do ogrodu lub w pole, aby tam śpiewać pełnym głosem pieśń szczęścia i pod wpływem tego pragnienia i przyzwyczajeń wyszła przed dom i dopiero ujrzawszy brukowany dziedziniec, obstawiony czerwonymi gmachami i morze domów, stojące ze wszystkich stron, powróciła do salonu, odszukała Ninę i przyciśnięta do niej ramieniem, spacerowała po salonie.
— Dzieciak z ciebie, Anka, ogromny dzieciak!...
— Bom szczęśliwa dzisiaj... kocham — odpowiedziała porywczo, szukając oczami Karola, rozmawiającego z Madą Müllerówną i z Melą Grünszpan, przy których stał Wysocki.
— Ciszej dzieciaku... usłyszeć mogą... Któż się tak przyznaje głośno do miłości...
— Nie lubię i nie umiem nic ukrywać. Miłości nie potrzeba się wstydzić.
— Wstydzić — nie, ale należy ją przed ludzkiemi oczami chować na samo dno duszy.
— Dlaczego?
— Dlatego, żeby jej nie dotknęły spojrzenia obojętne, złe lub zazdrosne. Ja nie pokazuję ludziom obcym nawet swoich bronzów i obrazów najlepszych, bo się obawiam, że nie odczują całego ich piękna i że mi coś z tego piękna mogą zbrudzić i zabrać ich spojrzenia. A tem bardziej nie pozwoliłabym im zajrzeć do duszy własnej.
— Dlaczego? — zapytała Anka, nie rozumiejąc tej mimozowej iście wrażliwości.
— Bo przecież to nie są ludzie, choćby ta znaczna część moich gości dzisiejszych; to są fabrykanci, kapitaliści, specyaliści różnych działów fabrycznych; ludzie od robienia interesów i pieniędzy — tylko interesów... tylko pieniędzy. Dla nich pojęcia: miłość, dusza... piękno... dobro... i tam dalej, to żaden „papier“, to weksel bez żyranta, wystawiony przez mieszkańca Marsa, jak powiedział dzisiaj pan Kurowski.
— A Karol?
— O nim nic ci nie powiem, bo znasz go lepiej. A, mecenasowa sztuk pięknych a tanich ze swoim dworem, muszę iść do niej...
Nina podeszła do Endelmanowej, wkraczającej do salonu z takim uroczystym majestatem, że wszystkich oczy zwóciła na siebie.
Za nią w pewnem oddaleniu szły dwie młode, przystojne panienki, ubrane jednakowo, stanowiące jej dwór przyboczny.
Jedna z nich trzymała chustkę, a druga wachlarz, obie zaś kłaniały się zebranym sztywno-automatycznym ruchem, bacząc pilnie na każdy gest pani, która nawet nie raczyła ich przedstawić gospodyni domu, tylko upadła na fotelik i głośno, wrzaskliwie przykładając do oczów pince-nez na długiej szyldkretowej rączce, zachwycała się pięknością Niny, tłumem osób i salonem, od czasu do czasu zwracając się ruchem monarchini do siedzącego nieco w głębi dworu po wachlarz lub chusteczkę.
— Ona wygląda jak królowa, jak sama Marya... Marya Magdalena.
— Marya Teresa chciał pan powiedzieć — szepnął Kurowski cichu Grosglückowi.
— To wszystko jedno. Jak się masz Endelman, co cię kosztuje taka parada? — pytał bankier Endelmana, który cicho wsunął się za żoną do salonu i również cicho i skromnie witał się ze znajomymi.
— Zdrów jestem, dziękuję ci, Grosglück, co? — odpowiedział, przykładając do ucha zwiniętą w trąbkę dłoń.
— Panie Borowiecki, pan nie wie, kiedy przyjedzie Moryc Welt?
— Ani mówił mi o tem, ani pisał.
— Ja jestem trochę niespokojny, czy się jemu co złego nie stało.
— Nie zginie... — mówił obojętnie Karol.
— Ja wiem, ale ja jemu posłałem przekaz na trzydzieści tysięcy marek, już tydzień minął, a jego niema. Co pan chce, teraz tyle łajdactwa na świecie...
— Do czego to pan zmierza? — zapytał Karol, dotknięty jego tonem.
— Do czego? Że mogli go gdzie okraść, zabić. Trudniej jest o rubla, niż o nieszczęście — zakończył sentencyonalnie, westchnąwszy boleśnie, bo go niepokój o te trzydzieści tysięcy pozbawiał równowagi, a znał za dobrze Moryca, aby się miał niepokoić bez przyczyny.
— Mery, ty się nie daj prosić pani Trawińskiej; ty zagraj ładnie, przecież możesz zagrać ładnie — tłumaczył bankier córce, którą Nina prosiła o zagranie.
Mery, chuda, dziewczyna, o kościstych biodrach, garbatym nosie i niewidocznych prawie ustach, siadła do fortepianu i apatycznie uderzyła w klawisze; z tą sinawą cerą, popstrzoną krostami, z zaczerwienionym nosem i chudemi, długiemi rękami, robiła wrażenie oskubanej, zamrożonej gęsi, okręconej w jasne jedwabie.
— Gdzież tu są te słynne złote jałówki łódzkie? — pytał cicho Horn Karola.
— Masz je pan, tam siedzi Mada Müller, Mela Grünspan i Mery Grosglück.
— A z Polek niema ani jednej? — zapytał ciszej, aby nie mącić brzdąkania Mery.
— Niestety, panie Horn, my zaczynamy już produkować sukna i perkaliki, ale na milionowe córki musimy poczekać z lat dwadzieścia. Zachwycaj się pan tymczasem pięknością Polek — odpowiedział Karol drwiąco i odszedł, przywoływany przez Ankę, siedzącą obok Wysockiej.
Mery grała jakąś sonatę, nieskończenie nudną i długą, która tak podziałała, że po chwilowej ciszy wszyscy w salonie naraz mówić zaczęli, a najgłośniej sam Grosglück, który dowiedziawszy się od starego Endelmana o przejściu Bernarda na protestantyzm, wybuchnął oburzeniem.
— Ja mówiłem, że on źle skończy. On symulował filozofa i człowieka z fin de sieclu, a skończył jak prosty szajgec. Czemu na protestantyzm? Ja myślałem, że on jest subtelniejszy. Mnie nie o to idzie, że przeszedł na inną wiarę, bo czy on będzie katolik, protestant czy mahometanin, to i tak żydem nie przestanie być i dla nas nie jest stracony.
— Pan nie lubi protestantyzmu? — zapytał Kurowski, goniąc orzechowemi oczami za Anką, chodzącą po salonie z Niną.
— Nie lubię i nigdybym na to wyznanie nie przeszedł. Ja jestem człowiek, który kocha i potrzebuje pięknych rzeczy. Jak ja się narobię cały tydzień, to potem w szabas, czy w niedzielę potrzebuję odpocząć, potrzebuję iść do ładnej sali, gdziebym miał ładne obrazy, ładne rzeźby, ładną architekturę, ładne ceremonie i ładny kawałek koncertu. Ja bardzo lubię te ceremonie wasze, w nich jest i piękny kolor i ładny zapach i dzwonienie i światła i śpiewy. A przytem jak ja już muszę słuchać kazania, to niech ono będzie nie nudne, niech ja słucham delikatnego mówienia o wyższych rzeczach, to jest bardzo nobl i to dodaje człowiekowi humoru i ochoty do życia! A w kirche co ja mam?... Cztery gołe ściany i tak pusto, jakby cały interes miał się trochę zlikwidować. A do tego przychodzi pastor i mówi. Co pan myślisz, o czem on gada?... Gada o piekle i innych nieprzyjemnych rzeczach. Bądź pan zdrów. Czy ja po to idę do kościoła, żeby się zdenerwować? Ja mam nerwy, ja nie jestem cham, ja nie lubię się gnębić nudnem gadaniem. A przytem, ja lubię wiedzieć z kim mam do czynienia — cóż to za firma protestantyzm?!
— Papież to firma.
Kurowski nic mu nie odpowiedział, bo odszedł i przysiadłszy przy grupie pań, patrzył jakimś dziwnym wzrokiem na Ninę i Ankę, które wziąwszy się pod ręce, szły wolno przez szereg salonów, zatrzymując się przed każdym bukietem konwalii i fiołków, jakie stały wzdłuż sal przed oknami, pochylały się nad kwiatami, wdychając ich woń cudną i szły dalej, same podobne do jasnych, wiośnianych kwiatów.
Czasem tylko Nina dotykała ustami chłodnych liści konwalii i ocierała przymkniętemi powiekami o śnieżne dzwonki lub przesuwała palcami po wygiętych ciałach nimf bronzowych, zaglądających do wnętrza amfor, w których stały kwiaty i znowu szły zatopione w cichej rozmowie, nie zważając, że Endelmanowa z dworem swoim szła za niemi i z pewną zawiścią przyglądała się tym prostym, a bardzo wykwintnym salonom i zobaczywszy na ścianie w wielkich ramach mozaikę, którą Nina sprowadziła jeszcze zimą, stanęła olśniona.
— To jest śliczne! Jaki to ma kolor! jaki to ma glanc! — wykrzykiwała zachwycona, mrużąc oczy, bo słońce oświecało mozaikę i odbijało jaskrawe promienie.
I nagadawszy jeszcze wiele podobnych rzeczy, wyszła krokiem bohaterki prowincyonalnej, w otoczeniu swojego dworu.
— Śmieszna bo śmieszna, ale w gruncie to dobra kobieta. Jest prezeską kilku zakładów dobroczynnych i robi wiele dobrego biednym.
— Bo lubi, żeby ją podziwiali — powiedział Maks Baum, usłyszawszy ostatnie słowa, podchodząc z Kurowskim.
— Bardzo się panowie nudzicie? — zapytała Nina.
— My nie, bo mamy na co patrzeć — szepnął Kurowski, ogarniając obie wzrokiem.
— To znaczy, że są inni, którzy się nudzą, bo nie mają na co patrzeć...
— Są tacy! Niech pani spojrzy prosto przed siebie: tam siedzi panna Müller i panna Grünspan, dwie złote jałówki łódzkie. Mada Müller dusi się w swoich zbyt sztywnych jedwabiach, a że przytem z trwogą myśli, że służąca może przegotować knedle, więc ciągle się poci ze strachu; przez pięć minut, liczyłem uważnie, wypiła cztery szklanki lemoniady! Panna Mela Grünspan wygląda na nadzianą entuzyazmem; umyślnie, trzy razy, pytałem ją o Neapol — i trzy razy, z jednakiem westchnieniem, z jednakiem wywróceniem oczów i jednakowemi superlatywami, wybuchała zachwytem... Jest jak fonograf, w który wstawiono nowy walec, więc za każdem dotknięciem opowiada to samo.
— Ale przytem jest jakaś smutna dzisiaj, chodźmy do nich — powiedziała Nina.
— Bo pani Wysocka uwzięła się dzisiaj na żydówki i co którego z młodzieży złapie, natychmiast zaczyna przestrzegać przed niemi, a mówi tak głośno, żeby panna Mela usłyszeć musiała... — tłómaczył Maks, który szedł przy Ance i niespokojnie wybiegał naprzód oczami, szukając Karola.
— Dużo osób już wyszło! — zauważyła Nina, nie spostrzegając w głównym salonie Grosglücka z córką i kilku innych rodzin żydowskich.
— Mężczyźni nudzili się, a kobietom było pilno iść zdawać relacye z przyjęcia państwa.
— Czyżby się naprawdę nudzili? — zapytała z przykrością Nina.
— Ma się rozumieć, cóż to dla nich za zabawa! Surdutów zdjąć nie można, szampańskiego nie podali, a przytem naspraszała pani tej polskiej roboczej hołoty, tych różnych inżynierów, doktorów, adwokatów i innych specyalistów — i chce pani, aby miliony czuły się dobrze tutaj. Ubliżało im takie towarzystwo, więc się wynieśli i stawiam głowę, że więcej już nie pokażą się u pani.
— Nie miałam zamiaru prosić ich więcej, bo dziś dopiero spostrzegłam, że nawet taka salonowa asymilacya jest niemożliwą, przynajmniej w Łodzi.
— Na całym świecie, na całym świecie. Pan Robert Kessler! który chciał być pani, panno Anko, przedstawionym od godziny... — powiedział ironicznie Kurowski, przedstawiając nizkiego, krępego człowieka, z głową wciśniętą w ramiona i ozdobioną wielkiemi uszami, co przy śpiczastej, omszonej żółtym włosem czaszce, robiło ją podobną do głowy wielkiego nietoperza; twarz miał jakby ze skóry końskiej, źle wyprawionej i źle naciągniętej; usta podobne do szpary podłużnej i mocno wystające szczęki obrośnięte były czerwonym, krótko przyciętym włosem.
Przywitał się z wielką swobodą i gdy usiedli w salonie, usiadł przy Ance, położył na kolanach swoje ręce węzłowate, obrośnięte czerwonym włosem i wpił się żółtemi, bystremi oczami w twarz Anki z taką natarczywością, że ta, nie mogąc znieść tego spojrzenia, które ją denerwowało i przenikało dziwnym strachem, odeszła śpiesznie, nie zamieniwszy z nim ani jednego słowa.
— Ona jest piękna, ona jest zadziwiająco piękna! — szepnął po dłuższem milczeniu do Horna, który siedział obok niego.
— Pan się znasz przecież na pięknościach. W Łodzi coś wiedzą o tem! — odpowiedział z naciskiem Horn, przyszła mu bowiem na myśl Zośka Malinowska i te całe szeregi ofiar z pośród robotnic, które zmuszał do powolności tyranią i groźbą wydalenia z fabryki.
Kessler nie odpowiedział, spojrzał zimno i odwrócił się pogardliwie od niego do Maksa Bauma, który zdenerwowany, niespokojny, już od godziny chciał uciec z tego salonu — i nie mógł, trzymany na uwięzi obecnością Anki.
W salonie tymczasem zrobiło się bardzo luźno; całe fale przepłynęły, złożyły powinszowania, obejrzały salony i odpłynęły. Zostało tylko kilkanaście osób, samo polskie towarzystwo, czoło miejscowej inteligencyi, które w miarę odpływu milionów — wysuwało się na środek salonu i zajmowało opustoszone miejsca.
Müllerowie tylko pozostali z obcych, bo żyli dość blizko z Trawińskimi, Mela Grünspan i ciotka, która napróżno kilkakrotnie głośno pytała:
— Mela! czy ty nie potrzebujesz już wyjść?
Ale Mela wyjść nie mogła, chociaż podobnie jak Maks, dawno stąd uciec pragnęła, smagana nielitościwymi docinkami Wysockiej. Siedziała cały czas na jednem miejscu tak zdenerwowana, że rozmawiała z Madą, czasem się śmiała, opowiadała o swojej podróży, ale zupełnie nie wiedziała co się z nią dzieje.
Trawiła ją gorączka dziwnie bolesna jakiegoś rezygnowania z dotychczasowych marzeń i nadziei.
Wysocki rozmawiał z nią kilkakrotnie, widziała ciągle jego oczy pełne miłości, słyszała jego głos, który jej cicho opowiadał takie rzeczy, które wczoraj jeszcze przepełniłyby jej duszę szczęściem, ale słyszane dzisiaj, teraz, budziły w niej tem głębszy smutek i ból; bo dzisiaj dopiero, w tym jasnym salonie przeczuła głębokim instynktem kochania, że ona nigdy nie wyjdzie za mąż za Wysockiego, że wyjść nie powinna...
I w chwilach uświadamiań, w chwilach tego bolesnego jasnowidzenia różnic jakie ich dzieliły, martwiała z przerażenia i szklanym wzrokiem wodziła bezprzytomnie po twarzach ludzkich, szukała uśmiechniętych, rozpromienionych spojrzeń Wysockiego, jakby chcąc w nich dopatrzeć zaprzeczenia tych wszystkich myśli, jakie ją przenikały rojem palących włókien, ale Wysocki za bardzo był w niej rozkochany, za bardzo w dobrym humorze i w dobrem, swojem towarzystwie, aby mógł dzisiaj odczuć jej stan wewnętrzny.
Rozprawiał właśnie z Trawińskim i Kurowskim i kilku młodymi ludźmi rozsnuwając przed nimi gorąco, szerokie altruistyczne poglądy na społeczeństwo i jego potrzeby; otrzepywał odruchowo klapy, pokręcał wąsiki, wyciągał czasem mankiety i rad że ma inteligentnych słuchaczów, że mógł się na chwilę oderwać od spraw fabrycznych i codziennych, bujał z rozkoszą po niebie hypotez i wniosków.
— Dlaczego? Myślała ciężko Mela i niewiedziała jeszcze wyraźnie dlaczego te straszne myśli ją obsiadły i zalewają jej serce goryczą nieopowiedzianą. Czuła tylko jedno wyraźnie, że ten świat jej ukochanego, ci wszyscy Kurowscy, Trawińscy, Borowieccy, te wszystkie nawet sprawy o których mówili, idee jakie ich porywały — ten cały polski świat tak ukochany — jest zupełnie inny, obcy zupełnie jej światu; obcy przez jakąś szerokość uczuciową, nie zamkniętą tylko w kole egoistycznych spraw, w ciasnym obrębie robienia pieniędzy i używania ordynarnego.
— Nie takimi są nasi, moi! Myślała patrząc na delikatną, uduchowioną twarz Trawińskiego, który taki energiczny protest zakładał przeciwko wywodom Wysockiego, że twarz mu pobladła i sieć delikatnych, niebieskich żyłek wystąpiła na skronie, a potem patrzyła na Wysocką, na Ninę i Ankę, siedzące w kole kobiet bardzo wykwintnych, pełnych dziwnego wdzięku, rozmawiających półgłosem i równocześnie widziała oczami duszy swój własny dom, ojca, siostry, szwagra i odczuwała teraz dopiero, przez mimowolne zestawienie, cały obmierzły ton, całą płaskość życia własnej sfery.
I teraz dopiero poczuła, że pomiędzy nimi czułaby się obcą zawsze, inruzem z innego świata, zaledwie znoszonym i może tylko dla posagu, jakiby wniosła mężowi.
— Nigdy, nigdy! — powtarzała sobie dumnie i chciała się podnieść aby wyjść, bo ciotka znowu przysunęła się do niej i swoim przeciągłym, chrapliwym akcentem pytała:
— Mela, ty nie potrzebujesz już iść do domu?
Podniosła się nawet z krzesła, zbierając w sobie całą moc duszy, aby wyjść stąd, z tego świata i nie powrócić do niego nigdy już więcej.
Czuła to dobrze, że to wyjście będzie równocześnie pożegnaniem marzeń, snutych przez lata całe, będzie pożegnaniem rojeń wiosennych i miłości, ale wyjść postanowiła.
Kochała całą duszą Wysockiego, ale przeczuwała już, że musi wyrzec się go i nie widzieć więcej.
— Nigdy, nigdy! — powtarzała zaciśniętemi ustami. Za dobrze pamiętała dolę tych ze swoich znajomych, które wyszły za Polaków, ich upokorzenia nawet wobec własnych dzieci, wyrzucających matkom ich pochodzenie, to koło pogardy wykwintnej lub lekceważenia, jakie ich zawsze otaczało, tę ich obcość we własnych domach, wobec najbliższej rodziny.
— Pani już wychodzi, czemu tak prędko? — pytał Wysocki, zastępując jej drogę.
— Czuję się niedobrze, jestem zmęczona jeszcze po podróży — tłómaczyła się, nie patrząc na niego i całą siłą tłumiąc łkanie, jakie wzbierało w jej sercu i chęć pozostania, jaka ją owładnęła po jego słowach.
— Myślałem, że pani pozostanie do wieczora i potem razem pójdziemy do Róży, że pani mi poświęci cały dzisiejszy wieczór. Ja pani nie widziałem przecież całe dwa miesiące — szeptał cicho, zduszonym przez uczucie głosem.
— Pamiętam... pamiętam... dwa miesiące... — odpowiadała i nagle taki żar rozlał się po jej sercu, żar miłości i cierpienia, że łzy błysnęły w jej szarych oczach i serce zaczęło bić mocno, mocno...
— Będzie teraz nam lepiej, bo pozostali sami swoi...
— Tembardziej iść muszę, abym nie tworzyła sobą dyssonansu — szepnęła z goryczą.
— Mela! — powiedział z wyrzutem i tak miękko, tak serdecznie, że opadły ją siły, że wszystkie postanowienia poprzednie rozwiały się bez śladu, a natomiast serce napełniło się uczuciem szczęścia wielkiego, wielką ciszą miłości.
— Zostaniesz, prawda? — prosił ją gorąco, błagalnie, a gdy mu nie odpowiadała, oglądając się bezradnie w stronę Wysockiej, której ostry wzrok poczuła na sobie, odezwał się do Niny z prośbą:
— Może pani zdoła namówić do pozostania pannę Melanię.
Nina wiedziała wszystko od starej i dosyć wrogo była usposobioną dla Meli, ale teraz, spojrzawszy na jej twarz smutną, odczuła jej cierpienia i wielkie współczucie zadrgało w jej sercu, zaczęła ją gorąco prosić.
Opierała się chwilę, walcząc z własnem sercem i wolą, ale pozostała.
— Po raz ostatni! — przypomiała sobie w duszy, ale ogarnięta miłością, rozkołysana słowami Wysockiego, który na złość matce nie odstępował jej ani na chwilę, oczarowana dobrocią Anki i Niny, które wzięły ją pomiędzy siebie i z wielką serdecznością traktowały, zapominała, że to raz ostatni, przeciwnie, zaczynała myśleć, że to raz pierwszy i że tak będzie zawsze... zawsze...
Przyjęcie dla tego kółka wybranych przeciągnęło się dosyć długo, bo o zmroku podano obiad w wielkiej jadalni, wyłożonej jasnym dębem, która za jedyną ozdobę miała szeroki pas inkrustacyj, biegnący dookoła, w połowie wysokości ścian, po którym rozpinały się pędy wina, obciążone purpurowemi gronami, uwieszone u uszów larw komicznych, wyciętych ze złoconego bukszpanu.
Wielki stół lśnił kryształami zastawy, srebrami, żywymi kwiatami, które tworzyły przez całą długość jeden wielki kwietnik pełen woni i barw; wielkie świeczniki w formie wieloramiennych kaktusów rozlewały łagodne światło świec na twarze siedzących.
Nastrój panował serdeczny, wznoszono liczne toasty, przyjmowane oklaskami, bawiono się tak wyśmienicie, że nawet Müller wzniósł zdrowie Trawińskich i chciał coś mówić, ale że był nieco pijanym, a Mada, siedząca obok Maksa Bauma, nie mogła mu podpowiadać, więc wybełkotał słów kilka i usiadł, obcierając rękawem czerwoną, zatłuszczoną twarz.
— Jabym go wziął do swojej menażeryi, to ciekawy okaz — mruknął Kessler, pochylając się do Meli, przy której siedział.
Ale Mela nie słyszała, zajęta rozmową z Wysockim, a zresztą czuła nieprzezwyciężony wstręt do tej nietoperzej głowy i tych żółtych oczów, które ustawicznie wierciły Ankę, siedzącą pomiędzy nim a Borowieckim.
Mada Müller, może jedyna w całem towarzystwie, nie miała dzisiaj humoru.
Nie zwracała uwagi na Maksa, usiłującego ją bawić, tylko śledziła Karola i Ankę i widząc jak im jest dobrze ze sobą, zapytała cicho Maksa:
— Czy ta panna, co siedzi przy panu Borowieckim, to jego siostra? bo tak są bardzo podobni do siebie.
— Kuzynka dosyć daleka, ale i narzeczona zarazem — odparł z naciskiem.
— Narzeczona! Nie wiedziałam, że pan Karol ma narzeczoną... nie wiedziałam...
— Już od roku i bardzo się kochają — mówił umyślnie, bo go zirytowała jej niedomyślność i ten zachwyt nieukrywany, z jakim patrzyła i mówiła o Karolu.
Złote rzęsy dziewczyny zatrzepały nagle jak skrzydła i opadły ciężko na błękitne oczy, a bardzo rozrumieniona twarz pokryła się bladością i blade usta zaczęły dziwnie drgać.
Maks ze zdumieniem przypatrywał się tej nagłej zmianie, ale nie miał już czasu obserwować, bo lokaj szepnął mu do ucha po cichu, że ktoś czeka na niego.
— Matka umiera! — powiedział mu prosto Józio Jaskólski, gdy się znalazł w przedpokoju.
— Co? co? co? — powtórzył Maks, nie wierząc sobie, okręcił się dookoła kilka razy bezprzytomnie, zrobił kilkanaście ruchów bezcelowych i znowu spojrzał na Józia, który zapłakany, onieśmielony, drżący, powtórzył mu raz jeszcze wiadomość i pobiegł spiesznie z powrotem.



VIII.


W jadalni nikt prócz Niny nie zauważył wyjścia Maksa.
— Co się stało z panem Baumem? — zapytała Mada Müller.
— Azaliż jestem stróżem swego spólnika, jeśli ten kasyerem nie jest! — odpowiedział żartobliwie Borowiecki, ale był rad, że oczy tego spólnika nie śledziły za Anką i nie kontrolowały jego rozmowy z Madą, która straciła humor, dowiedziawszy się o narzeczeństwie, i bardzo namawiała ojca do wyjścia, ale Müller był dzisiaj w doskonałym humorze, ujął wpół Borowieckiego, posadził przy córce i zawołał rubasznie:
— Głupia Mada, masz kawalera i niech ci się nie śpieszy do domu.
I pozostawił ich przy sobie; siedzieli zakłopotani.
Mada spuściła głowę na piersi i z wielkiem zajęciem wciągała rękawiczki, słuchając brzmienia jego nizkiego głosu, który zawsze przejmował ją rozkosznem drżeniem, a dzisiaj rozbrzmiewał w jej duszy tak smutnie, tak smutnie, że bała się, iż nie wytrzyma i wybuchnie płaczem.
Müller przysiadł się do Niny i co chwila klepał ją po plecach z ukontentowania; nie widząc dookoła rozśmieszonych twarzy ani zakłopotania Trawińskiej, gadał głośno.
— Bardzo mi dobrze u państwa! Ja mam ładny pałac, ale mnie tam siedzieć nie dobrze. Chciałbym mieć taką córkę jak pani.
— A cóż pan ma do zarzucenia pannie Madzie? Ślicznie dzisiaj wygląda.
— Ja, Mada śliczna, ale Mada jest głupia. Ja ją chcę wydać za Polaka, żeby oni mieli takie salony jak państwo i tak samo przyjmowali gości, tobym u nich zawsze siedział. Mnie się to bardzo podoba.
— Będzie to panu trudno w Łodzi, bo tutaj niema takich bogatych, za których zgodziłbyś się pan wydać córkę — szepnął Kurowski siedzący obok Niny.
— Aha, pan Kurowski! Jabym za pana dał Madę, albo i za Borowieckiego, wy jesteście porządne fabrykanty.
— Dziękuję, dziękuję! — szepnął drwiąco Kurowski, ściskając mu rękę. — Ale są lepsi od nas, a nawet już coś słyszałem o zamiarach Kesslera.
— Kessler! Niech on się żeni ze swoją małpą w menażeryi, a nie z moją córką. Pan wie, on jest cham i łajdak! — wybuchnął, ale potem zaczął się śmiać bardzo serdecznie chciał pocałować w szyję Ninę... Był zupełnie pijanym.
— Co pani tak humor popsuło? — zapytał Karol cicho.
Mada nic nie odpowiedziała, tylko przysłaniając chustką drgające od wstrzymywanego płaczu usta i twarz zgorączkowaną, podniosła na niego oczy i długo patrzyła, aż się poruszył niecierpliwie i ponowił zapytanie.
— O, pańska narzeczona szuka pana — szepnęła, wskazując oczami Ankę, rozglądającą się po pokoju.
Podszedł do niej niechętnie.
— Panie Karolu, pani Wysocka już chce iść, może nas pan odprowadzi.
Żegnała się z Madą bardzo ceremonialnie, która ich przeprowadziła oczami przez szereg pokoi.
— Panno Melo, to i my pójdziemy — ozwał się Wysocki i poszedł szukać ciotki, drzemiącej w ciszy salonu, a powracając spotkał się z matką.
— Wychodzimy, idziesz z nami?
— Nie, muszę odprowadzić pannę Grünszpan.
— Czy panny Grünszpan nie może kto inny odprowadzić?
— Nie, panny Grünszpan nie może kto inny odprowadzić — odpowiedział z naciskiem.
Spojrzeli na siebie dosyć niechętnie.
Matki oczy zaświeciły ostro, a w oczach doktora jaśniał wielki spokój i stanowczość.
— Prędko wrócisz? Anka jest u nas, będzie i Borowiecki, może zaczekać z herbatą?
— Nie zdążę, bo muszę jeszcze być u Mendelsohnów.
— Jak chcesz... jak chcesz... — odpowiedziała z trudem, panując nad sobą, ale nie podała mu ręki do pocałowania i wyszła.
Nie zwrócił na to uwagi, tylko pomagał się Meli ubierać.
Zaraz pojechali, bo powóz Meli czekał przed domem.
— Jedziemy do Róży?
— Jedziemy do Róży, jedziemy gdzie tylko pani zechce, jedziemy choćby na koniec świata — zawołał gorąco.
— Słowa lecą dalej niż chęci, a chęci niż możliwość — szepnęła cicho, bo ją ogarnął spokój niedzielnego wieczoru, powrócił do rzeczywistości i przypomniał niedawne postanowienia.
— O nie, nie cofam swoich słów, niech mnie pani weźmie i poprowadzi aż do krańców możliwości.
Ujął jej rękę ze drżeniem.
— Więc tymczasem zawiozę pana tylko do Róży — odpowiedziała i oddała uścisk ręki, nie puszczając jej.
— A później? — zapytał cicho, zaglądając jej w oczy.
— Jutro dam odpowiedź — szepnęła, patrząc na konie biegnące kłusem.
Ciotka drzemała na przedniem siedzeniu, kiwając się zawzięcie.
Siedzieli w milczeniu, z przyjemnością nadstawiając rozgrzane twarze, na mocny powiew powietrza, bo powóz toczył się szybko i skakał po wybojach bruków gumowemi kołami jak piłka.
Czuli oboje, że jakaś stanowcza, przełomowa chwila już idzie ku nim, że za mgnienie zaraz padnie im na duszę jedno słowo, tak dawno w sercach dźwięczące, tak dawno tłumione i oczekiwane.
Spoglądali na siebie jasnym wzrokiem, przenikali się do głębi uczuć i po każdem spojrzeniu byli sobie bliżsi, byli sobie bardziej oddani.
Mela nie zapomniała postanowień, czuła je w całej grozie konieczności i w całej grozie goryczy i żalu, ale równocześnie oddawała się z rozkoszą temu czarownemu prądowi, jaki przepływał przez serca ich i rozlewał w mózgach, w krwi, obezwładniające, rozkoszne ciepło.
Ze drżeniem szczęścia czekała jego wyznania i wiedziała również, że wypowie mu wszystko, całą miłość swoją.
Czuła niezmożoną niczem potrzebę wypicia tej szczęśliwości do dna, do samego dna.
Chciała być porwana szaleństwem, bez względu co jutro będzie, a może dla tego właśnie, że wiedziała, jakiem będzie to jutro.
I chociaż to widmo krążyło dookoła niej, majaczyło w pamięci i ostrym konturem rzeczywistości jutrzejszej przysłaniało obecne szczęście, uciekała od niego, chciała zapomnieć na jeden wieczór, na chwilę.
Trzymała jego dłoń i co chwila przyciskała ją do mocno bijącego serca, to gładziła nią swoją rozpaloną twarz, przyciskała się do niego ramieniem i patrzyła w dal rozpromienionemi oczami.
Nachylił się i szepnął tak cicho i tak blizko, że poczuła jego usta na twarzy.
— Mela...
Ten cichy, przejmujący dźwięk przeleciał po niej jak ostrze rozpalone.
Przymknęła oczy, serce zerwało się w niej jak ptak oszalały i zaczęło tłuc się w piersiach mocno i gwałtownie, taka ogromna fala rozkoszy zalała jej duszę, że słowa przemówić nie mogła, uśmiechnęła się tylko kątami ust.
— Mela!... Mela!... — powtórzył ciszej, bardzo zmienionym głosem; wsunął rękę pod pelerynę i objął ją wpół i przygarnął do siebie bardzo silnie.
Poddała się temu uściskowi tak biernie, że uderzyła piersiami o jego piersi, ale cofnęła się zaraz całym korpusem, oparła się o poduszki powozu i głosem bez sił, bez dźwięku prawie, szepnęła:
— Cicho!... cicho!...
Twarz jej pobladła śmiertelnie, z trudem oddychała.
— Mela, ty prosto do domu potrzebujesz jechać? — zapytała nagle rozbudzona ciotka i po kilka razu powtarzała to zapytanie, nim Mela zrozumiała.
— Nie, niech ciocia jedzie. Wstąpię do Róży.
— A Walenty po ciebie potrzebuje przyjechać?
— Jeśli nie będę spała u Róży, to każe mnie odesłać swoimi końmi.
Wysiedli przed pałacem Mendelsohna.
Róża wyszła naprzeciwko nim do przedpokoju, bardzo ciekawie patrzyła i bardzo ironicznie przyjmowała grad pocałunków, jakimi ją zasypywała przyjaciółka.
— Jesteś sama? — zapytał Wysocki, napróżno usiłując drżącemi rękami zapiąć surdut i powiesić kapelusz na gładkiej ścianie.
— Nie sama, jest Koko, herbata i nuda! — odpowiedziała i utykając nieco i kołysząc szerokiemi biodrami, prowadziła ich do czarnego gabinetu.
— Skąd ten śpiew się rozchodzi? — zapytał nasłuchując, bo z góry od mieszkania Szai płynął szmer dźwięków monotonnych i rozpryskiwał się po dolnem mieszkaniu.
— Od ojca. Tak codziennie już teraz bywa. Boję się o to, bo już od paru miesięcy, zaraz po śmierci Bucholca, papa ciągle się modli, codziennie przychodzą śpiewacy z synagogi i śpiewają pobożne pieśni. To coś nienaturalnego, a przytem powiedział któregoś dnia do Stanisława, że chciałby przed śmiercią założyć wielki przytułek dla starych kalek i robotników z naszych fabryk. To jest tak zły symptomat, że Stanisław zatelegrafował do Wiednia po specyalistę doktora.
— Tak, to ciekawe — szepnął, ale nic nie słyszał o czem mówiła, drżał ze wzruszenia i leciał oczami za Melą, wychodzącą do przyległego buduaru.
— Cóż tak pomieszani oboje jesteście? Czyście sobie wyznali miłość?
— Prawie, że tak, prawie. Ale pani mi pomoże, nieprawdaż?
Zaczął całować jej ręce.
— Pani nie pomoże.
— Ale Róża, nasza droga, dobra, kochana Róża, pomoże, nieprawdaż?
— A bardzo ją kochasz, powiedz? — pytała, obcierając mu spocone czoło chustką.
Zaczął wybuchać przed nią tak gwałtownie, tak namiętnie obrazował swoją miłość, że ze zdumieniem patrzyła. Nie podejrzywała go o takie płomienne uczucia, ale słuchała z ciekawością, ze współczuciem, a w końcu żal jakiś nieokreślony zaczął budzić się w jej sercu i gdy Mela przyszła i siadła obok niego, Róża podniosła się, zabrała małpkę i wyszła.
— Słyszałam coś opowiadał Róży — szepnęła, patrząc na niego słodko i nie pozwalając mu przemówić, objęła go ramionami i rozpalonemi, spragnionemi ustami wpiła się w jego usta w długim, mocnym, namiętnym pocałunku.
— Kocham cię! — szeptała, odrywając się na chwilę.
— Kocham cię! kocham! — odpowiadał cicho. Głosy im się zerwały i zamilkły, a ramiona się zwarły, splątały, objęły w szalonym, namiętnym uścisku, usta utonęły w ustach, serca przestały bić, a oczy widzieć.
A potem całując jej oczy, włosy, szyję, usta opowiadał nizkim, urywanym, nabrzmiałym wzruszeniem głosem dzieje swego uczucia.
Oparła się plecami o kanapkę, położyła nogi na taburecie, na wpół leżąc słuchała jego głosu, z rozkoszą przymykała oczy pod jego pocałunkami, wysuwała do nich chciwie usta, prężyła się cała gdy palił ustami jej szyję, pozwalała się kołysać fali szczęścia jaka płynęła z jego słów, z jego wyznań miłości, z jego pieszczot.
A gdy powiedział, że zaraz jutro pójdzie do ojca prosić o jej rękę, gdy wreszcie wyczerpany nieco z sił usiadł na poduszkach i nóg jej i położywszy głowę na jej kolanach wpatrzył się w jej przysłonięte mgłą oczy i zaczął snuć długą, cudną przędzę przyszłości, nie przerywała mu, piła pełną piersią upojenie, patrzyła w niego oczami pełnemi łez szczęścia bezmiernego, pierś się jej podnosiła nadmiarem uczucia, a usta kwitły jakimś dziwnym, smętnym uśmiechem, ale mu nie przeczyła, tylko chwilami brała jego głowę w ręce, całowała jego oczy i cicho szeptała:
— Kocham cię! Mów najdroższy, niech się upiję dzisiaj, niech oszaleję!
Więc on mówił znowu i wyśpiewywał całą symfonię miłości, nie spostrzegłszy przyjścia Róży, która cichutko usiadła na kanapce, objęła Melę ramieniem, położyła swoją czerwoną głowę na jej piersiach i pełnemi zielonawych skrzeń oczami wpatrzyła się w niego i słuchała.
A oni snuli dalej przędzę szczęścia i miłości.
Nie istniał już dla nich świat, ludzie, rzeczywistość, wszystko zapadło w głąb niepamięci, przysłonięte tumanem czaru jaki ich otoczył i przenikał.
Słowa, spojrzenia, myśli krzyżowały się pomiędzy nimi jak błyskawice, drżały rozsadzane nadmiarem uczucia i padały na duszę słodyczą niewypowiedzianą.
Mówili coraz mniej i coraz ciszej, jakby bojąc się głośniejszym dźwiękiem spłoszyć czar tej chwili cudownej.
Cisza dookoła panowała, z ulicy nie dochodził szmer najmniejszy, pokój słabo rozświetlony elektrycznością, tonął w mrokach czarnych ścian, senność rozwłóczyła się słodka, pełna denerwujących zapachów róż ponsowych, których cały snop palił się barwami pod jedną ze ścian, w bronzowym wazonie.
Oni już prawie nie mówili, tylko Róża siedząca bez ruchu, zaczęła drżeć gwałtownie, powstrzymywać łkanie, dusić w sobie łzy, ale nie mogła wytrzymać, rzuciła się na dywan i wybuchnęła ostrym płaczem.
— Dlaczego mnie nikt nie kocha? Dlaczego mnie nikt nie kocha? Przecież i mnie należy się szczęście i ja potrafię kochać i ja pragnę miłości! — wołała żałosnym głosem, i taki mocny spazm żalu skręcał jej serce, że Mela nie mogła jej uspokoić niczem, a przytem i nie umiała, bo ten płacz zadrgał w niej ostrym, przykrym dysonansem, przypomniał okropną rzeczywistość.
Wysocki już się podniósł, chciał wyjść i raz jeszcze przypominał, że jutro będzie u ojca.
— Muszę ci jedno przypomnieć, ja jestem żydówka! — powiedziała cicho.
— Pamiętałem o tem ale to dla mnie nie stanowi żadnej przeszkody, jeśli mnie kochasz i zechcesz przyjąć chrześcijaństwo.
— Gotowam nawet męczeństwo przyjąć dla ciebie! — zawołała mocno. — Nie, nie mówmy o tem. Jutro rano powiem ojcu i zaraz ci napiszę. Czekaj na mój list, nie przychodź przedtem!
Szeptała prędko, chwyciła się tego środka, bo nie miała sił i odwagi powiedzieć mu teraz, że jego żoną być nie może.
Nie, za nic w świecie nie powiedziałaby teraz...
To jutro... jutro, a teraz jeszcze pocałunków, jeszcze pieszczot... jeszcze zaklęć... jeszcze tej miłości tak silnej, tak słodkiej, tak upajającej, jeszcze... jeszcze...
— Jeszcze chwilę, mój najdroższy, jeszcze chwilę! — błagała, idąc z nim przez szereg mrocznych pokojów ku wyjściu. Czy nie czujesz, jak mi ciężko oderwać się od ciebie?
Strach ją ogarniał, strach tak silny, że on wyjdzie i już go nigdy może nie zobaczy, iż przyciskała się do niego z rozpaczą, rzucała mu się w ramiona i zwarci uściskiem z ustami zawieszonemi na ustach, przystawali na chwilę, nie mogąc się oderwać od siebie.
Ale pomimo tego przedłużania byli coraz bliżej wyjścia, Mela zaczęła się trząść w strasznem zdenerwowaniu, przyciskała się do jego ramienia coraz silniej i coraz boleśniej i ciszej szeptała.
— Jeszcze chwilę, jeszcze chwilę.
— Jutro się zobaczymy Mela i będziemy się widywać codziennie.
— Tak... codziennie... codziennie... — powtarzała jak echo, gryzła wargi do krwi, żeby nie krzyknąć, nie wybuchnąć rozpaczą, nie rzucić mu się do nóg i żebrać, aby nie odchodził, aby pozostał lub zabrał ją natychmiast i wywiózł daleko, daleko.
— Kocham cię! — powiedział jej na dobranoc i ucałował jej ręce i usta.
Nie oddała pocałunku, nie poruszyła się, oparta o ścianę, patrzyła tępym wzrokiem jak się ubierał, jak otwierał drzwi, jak znikał za szybami, nie miała sił, łkanie zapchało jej gardło, serce jej pękało.
— Mieciu! — szepnęła za nim.
Nie usłyszał i nie powrócił.
Wolno powracała przez puste, mroczne pokoje, podobne do wielkich wspaniałych grobów, zamieszkałych przez nudę, przepych i pustkę, szła coraz ciężej, przystawała na tych samych miejscach, gdzie przed chwilą jeszcze czuła jego pocałunki, oglądała się nieprzytomnie, czasem jakiś dźwięk wydarł się z ust sinych i szła dalej, do Róży, płaczącej z żalu, że ją nikt nie kochał.
— Wszystko skończone — myślała Mela, łzy zerwały tamy woli i panowania nad sobą i jak potok rzuciły się z jej oczów.



IX.


Wysocki leciał na skrzydłach szczęścia do domu.
Zastał jeszcze wszystkich przy herbacie, była i Trawińska, która przyszła na minutkę, bo się jej w domu nudziło samej, gdyż mąż pojechał z Kurowskim.
Siedzieli dookoła okrągłego stołu oświetlonego wiszącą lampą, zajęci robieniem uwag o dzisiejszych gościach Niny.
Wysocki trafił na gorącą mowę Anki, broniącej Meli przed zjadliwemi uwagami matki, która podrażniona obecnością syna, podniosła jeszcze ton głosu i zionęła całą rasową pogardą dla żydów.
Wysocki słuchał w milczeniu, pił herbatę i rozmyślał o Meli. Był jeszcze pod wpływem pocałunków, czuł je jeszcze na twarzy palącemi piętnami, usta go piekły, wstrząsał się w dreszczu przypomnień jej uścisków, czuł ją przy sobie, oddychał z rozkoszą wonią jej perfum jaka pozostała w jego ubraniu, na dłoniach, we włosach.
Był tak szczęśliwy, że na niesprawiedliwe, fanatyczne słowa matki uśmiechnął się pobłażliwie i spoglądał porozumiewawczo na Borowieckiego, który oparty łokciami o stół, okrywał się dymem papierosa i z poza niego patrzył na Ninę i Ankę siedzące przy sobie, z głową opartą o głowę.
Włosy Niny w świetle lampy skrzyły się złotem, a jasna, przeźroczysta cera podobna była do zróżowionej porcelany, oświetlonej z wewnątrz: zielonawemi oczami, poplanionemi rdzawemi piętnami patrzyła na Wysocką, a Anka, w koronie ciemnych włosów zwichrzonych, puszystych, mieniła się coraz innym wyrazem, nie mogąc powstrzymać niecierpliwości; zbijała zdania Wysockiej z namiętnością, czasem rzucała się głową naprzód, ściągała wielkie czarne brwi, że tworzyły jakby łuk napięty. Jej ruchliwa twarz odbijała jak źwierciadło wszystkie wrażenia przesuwające się przez duszę, ale broniła żydów sercem, dobrocią i tem zbijała logiczne wywody Wysockiej, która zagłębiona w fotelu po drugiej stronie stołu, mówiła dobitnym głosem, a w chwilach mocniejszych pochylała się nad stół, ukazując piękną jeszcze twarz w kole światła, jakie lampa rozkrążała.
— Panie Mieczysławie, niechże mi pan pomoże bronić żydów, a panny Grünszpan w szczególności, bo pan Karol nie chce, powiedział, że ona nie potrzebuje tego.
— Nic więcej nad to samo nie powiem. Mela... panna Grünszpan nie potrzebuje obrony. Byłoby to samo, gdybym chciał bronić słońca od zarzutów, że zbytnio świeci i grzeje.
Zaczęli potem wszyscy żywiej rozmawiać, ale im przerwał Józio Jaskólski.
Chłopak zapłakany, zaczął jąkać, że Baumowa bardzo chora, że Maks go wysłał do Wysockiego i że on go szukał po całem mieście.
— Idę w tej chwili! Dobranoc państwu.
— I na mnie czas — powiedziała Nina.
— Jest tak pięknie na świecie, że panią odprowadzę. Pan Karol z nami pójdzie?
Karol skłonił się na zgodę, ale nie był zadowolony z projektu Anki, bo mu się spać chciało.
— A propos panny Grünszpan — zawołał doktor ze swego gabinetu, bo już był w palcie. — Miejcie państwo dla niej nieco wyrozumienia, choćby dla tego, że to moja przyszła żona.
Matka zerwała się gwałtownie, ale doktor nie czekał, wybiegł śpiesznie do Baumów.


∗             ∗

Kiedy Maks na wezwanie Józia wybiegł od Trawińskich i przyleciał do domu, matka już co chwila traciła przytomność.
Wielki pokój napełniał brzask zórz zachodnich i obtulał wszystko w mrok czerwonawy, w którym twarz konającej, wpatrzonej w dalekie pustynie nieba, stygła i pokrywała się sinością.
Jedna tylko gromnica, ściskana kurczowo, chwiała mętne, złotawe błyski po jej spokojnej, operlonej rosą konania twarzy.
Frau Augusta klęczała u wezgłowia i rozpłakana modliła się półgłosem.
Stary Baum siedział w nogach łóżka z kamienną, zimną twarzą i rozpalonemi od łez wewnętrznych oczami patrzył w żonę; ani jeden muskuł mu nie drgał, ani jedna łza nie stoczyła się z pod czerwonych powiek. Siedział na pozór spokojny, opierał się o poręcz krzesła i tak silnie ściskał je, że w twardem drzewie pozostawił głębokie ślady paznogci, a gdy spostrzegł wchodzącego Maksa, podniósł oczy i szedł niemi za jego ruchem, jakim tamten rzucił się do matki, klękając przy łóżku.
— Mamo! mamo! — zawołał trwożnie Maks, dotykając się jej ręki zaciśniętej przy gromnicy.
Baumowa oddychała wolno, długo, bardzo długo. Szklane, wypukłe oczy barwiły się refleksami zórz jak toń wodna, prawą ręką odruchowo suwała po kołdrze, jakby za pończochą, która stoczyła się do ściany i nadzianymi drutami, niby jeż stalowy połyskiwała.
Kucharki i służba klęcząca w mroku pokoju wybuchnęli głośnym płaczem.
— Mamo! — jęknął raz jeszcze Maks i duszę tak mu skręciła żałość, że wybuchnął płaczem.
Chora jakby oprzytomniała, odwróciła głowę i utkwiła szklany wzrok w jego twarzy, gromnica wypadła jej z ręki, a ona stygnącą dłonią ujęła rękę syna i trzymała, uśmiech jakby radości ostatniej przewinął się po sinych wargach, poruszyła niemi, ale żaden dźwięk się nie wydobył prócz chrapliwego, rzężącego oddechu.
Uśmiech stygnął jej na ustach, odwróciła twarz do okna i została tak zapatrzoną martwiejącemi oczami w mroki wieczoru, w ostatnie odpryski zórz, co jak kawały miedzi pływały po szarości nieba i gasły zwolna.
Wiatr powiał po ogrodzie i naginał nizkie krzewy bzów do okien; uderzały kiściami kwiatów i niby fioletowemi oczami patrzyły na stężałą, nieruchomą twarz konającej, której dolna szczęka opadała coraz niżej.
Maks chociaż wiedział, że to już koniec, posłał zaraz z początku po Wysockiego i czekał go z najwyższą niecierpliwością i co chwila wsłuchiwał z trwogą, czy żyje jeszcze; żyła, ale już życiem odruchów tylko, czasem cichy jęk wydarł się z jej piersi, poruszyła ustami, zrobiła jakiś bezcelowy ruch sztywnymi palcami i leżała znowu godziny całe nieruchoma, martwa, z szeroko otwartemi oczami, zatopionemi w nocy śmierci i w nocy panującej nad ziemią.
Wreszcie przyszedł Wysocki, a za nim wkrótce i Borowiecki, ale po to, aby stwierdzić, że Baumowa skonała przed chwilą.
Maks ukrył twarz w kołdrze i płakał jak dziecko, a stary Baum wstał sztywno, pochylił się nad umarłą, dotknął skroni i rąk zimnych, zajrzał głęboko po raz ostatni w jej oczy otwarte, jakby ze zdumieniem zapatrzone w głąb wieczności, przymknął drżącymi palcami powieki i wyszedł bardzo wolno, oglądając się co krok i przystając.
Dopiero w kantorze pustym i ciemnym usiadł na stosie chustek i długo siedział bez ruchu i bez myśli.
Noc już była głęboka, gdy się ocknął, gwiazdy drgały w przestrzeniach rosą świetlistą, miasto spało w wielkiej ciszy, tylko gdzieś od domów stojących za miastem brzmiał głos harmonijki.
Podniósł się i wolno przeszedł całe mieszkanie pogrążone w ciszy i ciemności.
W składzie rozświeconym płomieniem gazu zobaczył Józia śpiącego na towarze. Nie budził go i poszedł przez szereg pokojów pustych, cichych tą cichością śmierci jaka się rozpostarła nad domem; w stołowym zobaczył znowu Maksa śpiącego na sofie, tak jak przyszedł od Trawińskich, we fraku i w białym krawacie.
Zawahał się chwilę przed pokojem żony, ale wszedł.
Łóżko było wysunięte na środek pokoju, zmarła leżała przykryta prześcieradłem, przez które słabo rysowały się linie twarzy.
Kilka świec woskowych paliło się na stole i kilka robotnic modliło się i śpiewało pieśni za umarłych.
Frau Augusta, z kotami na kolanach, opuchnięta od płaczu, drzemała na kanapce.
W otwartych oknach opuszczone rolety wypinał wiatr i kołysał firankami.
Baum patrzył długo na ten obraz, jakby go chciał zapamiętać na zawsze, albo jakby go nie mógł zrozumieć, bo cofnął się do swojego pokoju, wziął zapaloną benzynową lampkę i jak to robił często w ostatnich czasach gdy spać nie mógł, poszedł do fabryki.
Pawilony stały olbrzymimi czworobokami kamieni ciche i czarne, księżyc już zaszedł, tylko gwiazdy świeciły blado przysłaniane mgławicami przedświtu, jakby zmącone walką nocy z dniem, który się już zaczął w głębokich przestrzeniach wschodu.
Dziedziniec podobny do studni czarnej rozlegał się echem wycia i skowytu psów, których zapomniano spuścić z łańcuchów.
Nic nie słyszał i wszedł w czarne, długie korytarze, podobne do tunelów, zionące ostrem, przegniłem powietrzem; echa jego kroków rozbrzmiewały głucho w pustce i ciszy.
Przechodził wolno salę po sali krokiem automatu.
Sale zalegała ciężka, grobowa cisza, rzędy warsztatów z obu stron przejścia stały niby szkielety pogięte w bezsilności; niby wyprute włókna i żyły wisiały pasy poopadane z kół, pokryte długimi włosami pajęczyn, a wstęgi deseni zwieszały się luźno jak martwa, obwiśnięta skóra.
— Umarła! — szepnął, patrząc na długi szereg sal, nasłuchując w tej śmiertelnej ciszy. — Umarła! — powtarzał od czasu do czasu, ale nie wiadomo co miał na myśli, żonę czy fabrykę i wlókł się coraz wolniej z sali do sali, z piętra na piętro, z pawilonu do pawilonu.


∗             ∗

Wysocki z Borowieckim wyszli od Baumów w bardzo smutnym nastroju.
— Szkoda mi Maksa, ta śmierć matki, którą kochał szalenie, wytrąci go z równowagi na dłuższy czas. I to w takim czasie, kiedy jest przy montowaniu maszyn prawie niezbędnym. Mam pech! Wszystko mi tak idzie! — szepnął Karol ze złością.
— Prędko panna Anna sprowadza się do Łodzi?
— Za tydzień.
— A ślub?
— Akurat to mi w głowie! Muszę wpierw to swoje bydlę ożywić i puścić w ruch. Jak fabryka zacznie iść, co nie może się stać przed październikiem, dopiero pomyślę.
Szli dalej w milczeniu, ale na Piotrkowskiej najniespodziewaniej spotkali Welta.
— Kiedyś przyjechał, Moryc? Pójdziemy gdzie na kawę.
— Przyjechałem w tej chwili i szedłem do domu, ale jeśli idziecie na kawę, pójdę z wami.
— Maksowi umarła matka przed chwilą, idziemy stamtąd.
— Umarła! Nie lubię takich rzeczy.
Wstrząsnął się.
— Co nowego w mieście?
— Prawie nic, a zresztą nie wiem, siedzę całe dnie przy fabryce. Grosglück się ucieszy jak cię zobaczy. Pytał mnie dzisiaj o ciebie.
— Nie bardzo się ucieszy! — szepnął Moryc, wciskając binokle na nos nieco drżącemi rękami i bystro obejrzał twarz Karola.
W hotelu, dokąd poszli na kawę, z powodu późnej godziny były zupełne pustki, w ogrodzie tylko, urządzonym w środku podwórza, siedział Myszkowski z Murray'em.
Przysiedli się do nich.
— Od godziny czekam na jaką żywą duszę, bo mi się już sprzykrzyło pić samemu.
— Nie masz pan Anglika?
— On tylko po czwartej narzeczonej czuje się dobrze, ale po czwartym kuflu jest do niczego.
— Dawno panowie tutaj jesteście?
— Murray przed pół godziną przyszedł z tokowania, a ja trochę dawniej siedzę. Przyszedłem na śniadanie, ale tak jakoś zeszło do obiadu, a po obiedzie przyszło trochę znajomych i nie warto było wychodzić, poczekałem na kolacyę, a po kolacyi cóżbym robił na mieście? Teatru nie lubię, znajomych nie mam, gdzież się biedna sierota podzieję, jeśli nie w knajpie. A potem bardzo ciekawe rzeczy opowiadał o swoich narzeczonych. Jakże fabryka?
— Rośnie.
— Daj jej Boże zdrowie, dobry żołądek i trawienie. Zmizerniałeś pan.
— Ba, robię za dziesięciu i jeszcze nie wystarcza.
— Bądźcie zdrowi! Co który przyjdzie, opowiada zaraz co robił wczoraj, co dzisiaj i co robić będzie jutro, że się spracował i tam dalej. Cóż u dyabła? gdzież ja jestem? Pomiędzy ludźmi, czy wśród maszyn? Tfu psiakrew, takie ogłupienie, takie sprowadzenie się do mechanicznych funkcyj! Ja chciałbym wiedzieć co myślą, co czują, jak widzą, a oni mi gadają, że pracują. Dajno piwa dla wszystkich! — zawołał na garsona.
— My kawę będziemy pili.
— Pijcie.
— Kto ma czas myśleć o niebieskich migdałach, kogo stać na to? — szepnął drwiąco Moryc.
— Wołu tylko nie stać na to, bo go pędzą do roboty.
— Bo to grunt, panie Myszkowski, a reszta dodatek.
— Nie powiadaj pan tego, bo że pan jesteś dodatkiem do własnego pugilaresu, to mnie nie dziwi, tłomaczy pana wasza łajdacka i głupia rasa, ale że tak samo twierdzi Borowiecki i doktor, to mnie irytuje.
— Ja niczemu nie przeczę i nic nie potwierdzam, stawiam teraz fabrykę, a jak ją skończę, zacznę dopiero bawić się w filozofowanie.
— A ja idę do domu, jestem szalenie zmordowany — powiedział Wysocki i zaraz wyszedł.
Karol spiesznie wypił herbatę i wyszedł z Morycem.
— Zostańcie ze mną — prosił Myszkowski Murray'a. — Pomówimy o miłości.
— Nie mogę, jutro poniedziałek, muszę wstać o piątej do fabryki.
— Czy macie już miejsce po Borowieckim?
— Robotę po nim wziąłem całą, ale pensyi tylko połowę — rzekł wychodząc.
Myszkowski pozostał sam i zadumał się smutnie, że trzeba będzie wracać do domu i tak go ta myśl zgnębiła, że zaczął się kiwać nad stołem.
— Jaśnie panie, zamykamy! — meldował uprzejmie kelner.
Spojrzał sennie dookoła, było pusto, mroczno, ciemno, służba sprzątała nakrycia i zestawiała na kupę stoły.
Myszkowski włożył kapelusz, zapłacił i doszedł tylko do drzwi, bo taka niechęć go przejęła do wracania do domu, tak się bał samotności, że powrócił do stolika i zawołał:
— Kelner, butelkę piwa i dwie szklanki, musisz się ze mną napić. Powiedz numerowemu, żeby mi naszykował jakie spanie. Psiakrew z takiem życiem.
Splunął ze złości.



X.


— Dwa dni jesteśmy, a jeszcze nie mogę uwierzyć, że naprawdę mieszkamy w Łodzi — ozwała się Anka z werendy.
— A jednak to już Łódź naprawdę! — odpowiedział pan Adam, siedzący na swoim wózku w ogrodzie pod werendą i przysłonił dłonią oczy od blasków słońca i rozglądał się dookoła po czerwonych murach fabryk i kominów, stojących gęstą ciżbą, zatrzymał wzrok dłużej na rusztowaniach fabryki Karola, wznoszącej się w końcu ogrodu i westchnął cicho.
— Tak, to Łódź! — szepnęła Anka ciszej i wróciła do mieszkania pomiędzy paki pootwierane, meble w nieładzie, sprzęty okręcone w słomę, pomiędzy chaos rzeczy pospiesznie rozpakowywanych i ustawianych przez kilku robotników z Mateuszem na czele.
Pomagała porządkować, sama zawieszała firanki, czasem żywo rozmawiała z Mateuszem, ale najczęściej siadała na jakiej pace lub na parapecie okna i smutnym wzrokiem wodziła po mieszkaniu.
Było jej smutno, i takim dziwnym smutkiem ogarniał ją ten dom obcy, te szeregi pokojów świeżo odnowionych, pachnących jeszcze farbami zaciąganych podłóg, że uciekała na wielką werendę, ciągnącą się przez pół domu i osłoniętą zielonymi festonami wina dzikiego, ale i tam się nie uspakajała, bo oczy przywykłe do bezmiaru pól zielonych, do lasów siniejących na krańcach, do rozkoszy olbrzymiej nieba nie zasłanianego niczem, uderzały się o domy, o fabryki, o lśniące w słońcu dachy, o tę Łódź właśnie, która ją niby kamiennym pierścieniem ściskała ze stron wszystkich, o tę Łódź, o której marzyła, która miała dać jej ziszczenie wszystkich pragnień, a która ją teraz przejmowała głębokim, nieuzasadnionym smutkiem przeczuć lękliwych i ciemnych.
Wracała do mieszkania, jakby wstydząc się własnej słabości i z trudem tłumiąc te dziwne łzy nieokreślonej tęsknoty, napełniające jej oczy.
— Może ojcu czego potrzeba? — pytała od czasu do czasu, wychylając się przez okno.
— Niczego Anka, niczego, przecież już jesteśmy w Łodzi i za godzinę Karol przyjdzie na obiad — odpowiadał głośno, krzykliwie nawet, bo nie chciał, aby dziewczyna widziała, że i on się mazgaił wewnętrznie, więc dla pokrycia smutku zaczął podśpiewywać:

Miała babuleńka kozła rogatego
Tych bych, tych bych.


— A pchnijno Waluś!
Ale Walusia nie było, pozostał w Kurowie, a zastępował go Mateusz tymczasowo.
Westchnął pan Adam i zamilkł; zapatrzył się w brudne kłęby dymów, bijące z kominów fabryk Müllerowskich.
Odetchnął głęboko i zakaszlał się gwałtownie, bo powietrze było przesycone zapachem wapna rozrabianego i gotującego się asfaltu, którym wylewano sale w fabryce Karola.
Przysłonił usta chusteczką i zapatrzył się w długą uliczkę ogródka, biegnącą do fabryki, osadzoną przepyszną ramą krzewów centyfolii, obsypanych kwiatami białych i różowych róż.
Czas był bardzo piękny, cichy i ciepły; ogród chwiał się lekko i połyskiwał czerniawymi liściami czereśni, przysypanymi pyłem węglowym i sadzami.
Kilkadziesiąt drzew owocowych wznosiło korony o przyżółkłej już nieco zieleni i patrzyło łakomie w słońce i ku czystym przestrzeniom pól, zaczynających się niedaleko.
Ocknął się wreszcie i zagwizdał na kosa, wiszącego na werendzie, ale kos nie odezwał się na znane hasło, siedział na spodzie klatki osowiały, z opuszczonemi skrzydłami, senny, podniósł głowę, popatrzył tępo na swego pana i znowu drzemał.
— Nie idzie Karol? — zapytała Anka z mieszkania.
— Nie, dopiero za pół godziny będą gwizdać na obiad. Anka! chodźno dziewczyno.
Przyszła i usiadła na poręczy wózka i patrzyła w starego.
— Co ci to, Anka, co? Odważnie dziewczyno, tylko się nie daj, tylko się nie mazgaj. Widzisz ją, to mi zuch dopiero!... Ho, ho! jeszcze zapomnisz, że jakiś Kurów istnieje na świecie. Co tam, głowa do góry i marsz! — mówił prędko, pocałował ją, pogłaskał po głowie i zaczął gwizdać zapamiętale i wybijać takt nogą.
Potem kazał się Mateuszowi zawieźć do mieszkania i tam krzyczał, dyrygował robotnikami i podśpiewywał, zważając pilnie, by ten śpiew słyszała Anka.
Później zaś przekomarzał się z Kamą, która przyszła z Wysocką w odwiedziny i trochę do pomocy przy urządzaniu mieszkania, ale tymczasem robiła więcej zamieszania, niż wszyscy razem, bo stare podwórzowe i myśliwskie psy, przywiezione z Kurowa i włóczące się po mieszkaniu i ogrodzie z pospuszczanymi łbami, związała w sforę i harcowała z nimi po werendzie.
— Kama, co ty wyrabiasz? Cioci powiem, no i pan Horn będzie wiedział, że bawisz się w psiarczyka! — strofowała ją Wysocka, zatykając uszy od wycia i szczucia psów.
— Co mi tam! Ja się nikogo nie boję. Panna Anna mnie obroni — wołała rozgrzana ruchem i zabawą, rzucała się na Ankę, wycałowała ją ogniście i uciekała bo psy ją ciągnęły do ogrodu.
— Zagraj! Łapa! Kruczek! kot!... kot!... kot!... — wołała z całych sił, puszczając psy na białego kota i razem z nimi goniła go zajadle po ogrodzie.
Przewróciła się parę razy, ale nie zważała na to, podnosiła się i goniła z krzykiem, psy odpowiadały jej krótkiem szczekaniem wśród daremnej pogoni, bo kot skoczył na drzewo i parskał groźnie.
Kama wlazła za nim i już, już go miała uchwycić za grzbiet, ale kot się naprężył i skoczył na sąsiednie drzewo, a stamtąd na parkan, gdzie się przyczaił i najspokojniej patrzył zielonemi oczami na psy, drapiące się po murze i skomlące z wściekłości i na Kamę tak zmęczoną, że ledwie oddychała.
— Zuch dziewczyna, zuch Kama. A chodźno ty smyku, niech cię ucałuję — wołał pan Adam, śmiejąc się z radości.
— Zmachałam się na nic. Jezus! ledwie mogę zipać. Psy do niczego... już w kącie ogrodu pod agrestem miały go w zębach, tylko futro mu się zasypało, ale się wyrwał i chlusnął na drzewo, my za nim, strzęsłam go, zleciał, psy do niego, a on mi parsknął w oczy i znowu chlust na tę dużą wiśnię. Wlazłam za nim... a on prawie przeze mnie skoczył dalej. U... zmachałam się... — wołała rozpromieniona, trąc kolano o kolano bo przy włażeniu na drzewo poobcierała sobie nogi i paliły ją teraz nieco.
Pan Adam ucałował ją w głowę i odgarnął z twarzy, rozsypaną, spoconą czuprynę.
— Chciałabym, żeby pan był moim wujaszkiem! — zawołała, obejmując go za szyję.
— Oho! pan Karol idzie z Morycem. Wie pan, ja panu będę mówiła wuju, dobrze?
— Dobrze, dobrze, bo ja nawet przez twoją ciotkę jestem jakimś twoim krewnym.
— Panno Anno! pan Karol z czarnym Morycem idą na obiad! — krzyknęła z werendy i poszła naprzeciw idących, bo bardzo lubiła Karola; psy poszły zgodnie za nią i zaczęły wedle starego kurowskiego obyczaju naszczekiwać na gości.
— Cicho Kurta, cicho pieski, to wasz pan, a tamtego żyda nie można gryźć, bo nie pachciarz! — uspakajała, głaszcząc po łbach.
— Ja się z panami nie witam, pan Karol nie był u nas dwa tygodnie, a pan Moryc z tysiąc lat.
— Za to ja pannie Kamie przywiozłem coś z Berlina, tylko nie mam przy sobie, ale przyniosę do domu.
— My takie obietnice dobrze znamy na Spacerowej, tak samo i pani Stefania nie wierzy panu Karolowi, bo obiecuje przychodzić, a nie był dwa tygodnie — wołała Kama, wprowadzając ich na werendę, gdzie podano obiad.
Moryc był bardzo blady dzisiaj, dziwnie nerwowy i dziwnie niespokojny.
Usiłował być rozmownym i zabawnym, bo ustawicznie żartował z Kamy, która się zniecierpliwiła w końcu i ze zwykłą porywczością chlusnęła mu szklankę wody w oczy, za co usłyszała taką burę od Wysockiej, że ze łzami przepraszała.
— Moryc! niech się pan nie gniewa, bo jak się pan będzie gniewać i powie pan cioci, to ja tyle nagadam w domu na pana, tyle nagadam, że i ciocia i panna Stefa i Wanda i pan Sierpiński i wszyscy, wszyscy pogniewają się na pana.
— A Horn cię wyzwie i zastrzeli z nowej armaty! — dodał w jej tonie Karol.
— A zastrzeli! Co? nie? Pan myśli, że Horn nie umie strzelać? W niedzielę w strzelnicy trafiał z pistoletu w asa piętnaście razy na dwadzieścia, sama widziałam.
— A to Kama chodzi do strzelnicy? dobrze wiedzieć.
— Ja nie mówiłam... ja...
Rozczerwieniła się gwałtownie, zagwizdała na psy i uciekła do ogrodu.
— Cudna dziewczyna! Szkoda, że się tak marnuje w Łodzi — szepnął pan Adam.
— Pewnie, że byłoby jej lepiej na pastwisku z pastuchami, ale cóż, jej mama tak wiele tego używała dla siebie, że już dla córki nie starczyło — ironizował Karol.
— Najlepsze dziecko pod słońcem — powiedziała Wysocka, patrząc za nią w ogród.
— Mogłaby być trochę mądrzejszą.
— Zmądrzeje jeszcze, ma czas.
— Nie tak wiele, ma przecież z piętnaście lat, a zupełnie surowa dziczka.
Obiad skończył się szybko, szybko również wypili kawę i powrócili do fabryki, bo gardziele gwizdawek ryczały ze wszystkich stron swoją zwykłą pobudkę poobiednią.
Gdy wyszli, a pan Adam kazał się zawieźć w cień ogrodu na drzemkę, Wysocka przysunęła się do Anki i bardzo radosnym głosem mówiła:
— Muszę ci powiedzieć, że już jestem spokojna o Miecia. Nie było go dwa dni w domu, wyjeżdżał do Warszawy, przyjechał wczoraj i przy obiedzie powiada mi, żebym była spokojną, bo się z tą... Grünspanówną nie ożeni, że ona nie chciała wyjść za niego... Słyszysz, Anka, Grünspanówna nie chciała wyjść za mąż za Wysockiego, za mojego syna! To przechodzi pojęcie, taka bezczelność żydowska!
Pachciarka jakaś... nie chciała wyjść za mojego syna!... Dobrze się stało, dałam na mszę świętą z radości, ale swoją drogą nie mogę jej darować... Jak ona śmiała odmówić mojemu synowi... i to kto, prosta żydówka!... Pokazał mi list jej, w którym ona najbezwstydniej powiada, że go kocha, ale za niego wyjść nie może, bo na zmianę religii jej rodzina się nigdy nie zgodzi. Pożegnała go tak czule, że doprawdy, gdybym nie była wiedziała, że to pisała żydówka, i gdyby to nie chodziło o mojego syna, to płakałabym z żalu nad nią Chcesz, to przeczytaj ten list, tylko nikomu Anka ani słowa.
Anka czytała długo, bo list był na czterech stronach, drobnem pismem i taki przepełniony łzami, miłością, żalem, zaparciem się siebie, że nie mogła doczytać do końca i rozpłakała się nad jej cierpieniem.
— Ależ ona umiera z bólu... Pan Mieczysław jeśli ją kocha, nie powinien na nic zważać...
— Pan Bóg jej wynagrodzi te cierpienia. Nie bój się, nie umrze z miłości, wyjdzie za mąż za jakiego milionera i pocieszy się prędko. Nie znasz żydówek.
— Cierpienie w każdem sercu jest cierpieniem — odpowiedziała Anka smutnie.
— To się tak mówi, a w rzeczywistości jest zupełnie inaczej.
— Nie... nie...
Zerwała się gwałtownie, bo od fabryki rozległ się trzask, potem huk i jakiś nieludzki ryk z kilkunastu piersi rozległ się po ogrodzie.
Po chwili na ścieżce od fabryki ukazała się Kama, biegnąc co tchu.
— Rusztowanie!... Jezus... wszyscy zabici... O Jezus, o Jezus!... — wołała nieprzytomnie, trzęsąc się ze strachu i przerażenia.
Anka w najwyższej trwodze pobiegła, ale przy furtce wiodącej z ogrodu na dziedziniec fabryczny stał człowiek i nie chciał puścić, tłumacząc, że nic strasznego się nie stało, że to tylko rusztowanie szczytowe się zwaliło i przygniotło kilku ludzi, że właśnie pobiegł tam pan Borowiecki, a jemu kazali nikogo nie wpuszczać.
Anka wróciła do mieszkania, ale gdy Wysocka z Kamą odeszły, nie mogła wytrzymać dłużej, zdawało się jej, że słyszy jęki rannych...
Posłała Mateusza, żeby się dowiedział szczegółów, a nie mogąc się go doczekać, zabrała swoją podręczną apteczkę, wypróbowaną tylokrotnie w Kurowie i poszła.
Ze zdumieniem zobaczyła, że w fabryce idzie robota w dalszym ciągu.
Mularze pogwizdując stali na rusztowaniach przy głównym korpusie, blacharze rozwijali na dachach wielkie arkusze blachy cynkowej, podwórze było zapchane wozami, cegłą i wapnem, a w przyszłej przędzalni najspokojniej ustawiano maszyny.
Karola nigdzie nie zobaczyła, wyszedł na miasto, jak ją objaśniono, wskazując jednocześnie salę, w której pracował Maks Baum.
Wyszedł do niej spiesznie, był w niebieskiej bluzie, z twarzą poczernioną, z pozlepianymi od potu włosami, z fajką w zębach i z rękami w kieszeniach.
— Co się stało? — zapytała.
— I... nic. Zwaliło się rusztowanie, które i tak rozbierać miano.
— Nie było żadnego wypadku z ludźmi?
— Karol nie zginął wyszedł z Morycem przed chwilą — odpowiedział sucho.
— Wiem o tem, ale czy robotnicy nie ucierpieli, bo słyszałam krzyk...
— Podobno jest ktoś potłuczony, bo również słyszałem ryczenie.
— Gdzie oni są? — zapytała trochę rozkazująco, bo już ją niecierpliwiła niedbałość jego odpowiedzi i jakby wyzywający nieco wyraz twarzy.
— Za trzecią salą w korytarzu. Po co pani ten widok?
— Doktór jest?
— Posyłano, ale nie było go w domu. Jaskólski opatruje ich tymczasem, on się zna na medycynie, bo przecież kiedyś na swoim folwarku, puszczał krew bydłu. Nie, ja pani tam nie puszczę, po co się denerwować, to widok nie dla pani, nic im wreszcie pani nie pomoże — powiedział stanowczo, zastępując jej drogę.
Obraziła się i spojrzała na niego tak z góry i dumnie, że cofnął się bezwiednie, odsłaniając drzwi i wskazując ruchem drogę.
Powrócił do przerwanej roboty, ale od czasu do czasu zaglądał ukradkiem na korytarz, gdzie leżeli ranni.
Szeroki, oświetlony od podwórza szklaną ścianą korytarz, służył za tymczasowe schronienie.
Leżało ich pięciu w jednym rzędzie pod ścianą, na świeżych heblowinach i słomie.
Jaskólski przy pomocy robotnika opatrywał im rany.
Jęki przepełniały korytarz, a od porozbijanych i leżących niby kłody ludzi, sączyły się po białej podłodze strugi krwi i krzepły w duszącem cieple, jakie biło od sal sąsiednich i przez ścianę wystawioną na prażące upałem słońce.
Anka aż krzyknęła zobaczywszy te okrwawione postacie i bez namysłu zaczęła pomagać Jaskólskiemu w opatrunkach.
Trzęsła się na widok połamanych, obrzmiałych już nóg, strachem ją przejmowały te sine, uwalane w ziemi i krwi twarze, a ich jęki przejmowały ją takim bólem, że miała pełne łez oczy i po kilka razy robiło jej się tak niedobrze, że musiała wychodzić na powietrze, ale powracała, przemogła zgrozę, przemogła obrzydzenie i pełna współczucia i litości obmywała im rany i jak mogła tamowała szarpiami krew płynącą.
Ujęła wszystko w swoje ręce, bo Jaskólski więcej wzdychał niż robił, posłała Mateusza, aby natychmiast sprowadził pierwszego lepszego doktora i felczera.
Po fabryce pomiędzy robotnikami rozniosła się zaraz wieść, że sama panienka opatruje chorych, bo coraz ktoś zaglądał przez szyby i znikał z potwierdzieniem jej dobroci.
Przyjechał w jakie pół godziny Wysocki, który był urzędowym doktorem przy budowie fabryki i ze zdumieniem przypatrywał się jej promieniejącej i przełzawionej twarzy, jej sukni i rękom pokrwawionym i tym napół trupom, którzy stygnącemi rękami chwytali kraj jej szaty do ucałowania.
Zabrał się żywo do roboty i zaraz stwierdził, że dwóch ma połamane nogi, jeden zgruchotane ramię i obojczyk, czwarty rozbitą głowę, a piąty kilkunastoletni chłopak, który mdlał ciągle, jakieś wewnętrzne obrażenie.
Trzej ciężej rannych odstawiono na noszach do szpitala, po czwartego zgłosiła się żona i wśród krzyków i płaczów zabrała go do domu, pozostał tylko chłopak, którego wreszcie otrzeźwił doktór i kazał kłaść na nosze, ale chłopak ryknął płaczem i uchwycił się sukni Anki.
— Nie dajta mnie pani do szpitala, nie dajta me pani... loboga nie dajta! — krzyczał.
Zaczęła mu tłómaczyć i uspakajać, ale nic nie pomogło.
Chłopak drżał ze strachu i obłąkanym wzrokiem śledził ruchy ludzi, stojących przy noszach.
— No dobrze, ale powiedz gdzie masz matkę, to cię tam odniosą, a ja będę pamiętać o tobie.
— Nie mam matki.
— A gdzie, u kogo mieszkasz?
— Ja ta nikaj nie mieszkam.
— Musisz przecież gdzie sypiać?
— A sypiam... w cegielni Karczmarkowej i zawżdy rano przyjeżdżam z ceglarzami.
— Cóż z nim zrobić?
— Do szpitala pójdzie — zawyrokował doktór, co chłopaka tak przestraszyło, że uczepił się znowu Anki i zemdlał.
— Panie Jaskólski, niech go zaniosą do nas, do tego pustego pokoju na górze — zawołała żywo Anka. — Nie bój się, będziesz się leczył w domu, u nas! — powiedziała do niego, gdy oprzytomniał.
Chłopak nic nie odpowiedział, tylko gdy go położyli na nosze i nieśli, patrzał w nią z uwielbieniem pełnem zdumienia.
Umieścili go na górze. Wysocki go opatrzył, odkrywając, że chłopak ma trzy żebra złamane.
Dzień potoczył się dalej zwykłą koleją.
Wieczorem, przy kolacyi, na której był i Moryc, Anka wyszła odwiedzić chorego, bo dostał gorączki i majaczył nieco, dosyć długo tam siedziała i powróciła bardzo wzruszona, tak, że ręce się jej trzęsły przy nalewaniu herbaty. Miała właśnie powiedzieć o chłopaku Karolowi, gdy on odbierając herbatę, powiedział cicho z naciskiem:
— Masz szczególne zachcianki, żeby chorych sprowadzać do domu.
— Szpitala bał się, rodziny żadnej nie ma, sypiał po cegielniach, cóż miałam zrobić?
— W każdym razie nie zamieniać naszego domu na szpital dla włóczęgów.
— Przecież... przecież spotkało go nieszczęście przy twojej fabryce... więc...
— Nie robił za darmo — powiedział Karol gniewnie.
Anka spojrzała na niego ze zdumieniem.
— Pan to seryo mówi? Więc miałam go zostawić na ulicy lub oddać do szpitala, żeby umarł ze strachu, bo już mdlał, dowiedziawszy się, że go tam odwiozą.
— Lubi pani sentymentalizować, bardzo zwykłe rzeczy. Ładne to, ale zupełnie niepotrzebne.
— To zależy jak kto odczuwa ludzkie cierpienia.
— Niech mi pani wierzy, że i ja odczuwam, ale nie może pani ode mnie wymagać, abym się roztkliwiał nad każdym niedołęgą, nad każdym psem kulawym, kwiatkiem zwiędniętym lub motylkiem zdeptanym.
Ostra, złośliwa ironia zamigotała mu w oczach.
— On ma trzy żebra złamane, rozbitą głowę i krwotok płucny, więc nie jest z kategoryi kwiatków zwiędniętych, ani motylków zdeptanych. Cierpi...
— A niech sobie zdycha z Bogiem — rzucił ostro, dotknięty jej wyniosłością tonu.
— Pan nie ma litości... — szepnęła ciszej z wyrzutem.
— Mam litość, tylko mnie nie stać na filantropię. Szkoda, że pani wszystkich nie kazała znieść do mieszkania naszego.
— Nie było potrzeba, ale gdyby było, pewnie, że nie namyślałabym się...
— Szkoda, że się tak nie stało, byłby ładny widok. Mieszkanie zamienione w szpital, a pani w siostrę miłosierdzia.
— Byłby widok piękniejszy, bo pan z pewnością kazałbyś ich wyrzucić na ulicę — powiedziała z gniewem i już się nie odzywała, nozdrza się jej poruszały, a oczy rzucały ostre, mocne błyskawice; zagryzała usta, aby pokryć drżenie zdenerwowania.
Nie tyle była gniewna na niego, ile rozżalona na jego niespodziewane okrucieństwo, nie mogła uwierzyć, żeby to on miał duszę tak twardą i zamkniętą na niedolę ludzką.
To ją głęboko zabolało, spoglądała na niego z niedowierzaniem i obawą, ale Karol unikał jej spojrzeń, rozmawiał z Morycem i z ojcem i wreszcie podniósł się do wyjścia.
Gdy ją całował w rękę na pożegnanie, szepnęła cicho:
— Pan się gniewa na mnie? — i patrzyła mu prosząco w oczy.
— Dobranoc pani. Chodź-że Moryc. Czy Mateusz poszedł?
— Zaraz z wieczora wysłałem go do twojego mieszkania — powiedział pan Adam, bo Anka rozgniewana wyszła z jadalni na werendę.
— Walcz i zwyciężaj w Łodzi, jeśli ci w domu podstawia nogę mazgajowaty sentymentalizm — odezwał się na ulicy Karol.
Moryc szedł w milczeniu i bez humoru.
— To jest logika kobiet, że dzisiaj porwie ją dola wrony zdychającej, a jutro bez wahania poświęci rodzinę dla kaprysu chwilowego — mówił po chwili, mocno rozdrażniony.
Moryc znowu się nie odezwał.
— Kobiety lubią uszczęśliwiać ludzkość kosztem swoich obowiązków najbliższych.
— Nic mnie to nie obchodzi, czy one są takie czy inne, niech tylko będą ładne jeśli są kochankami, a bogate — jeśli mają być żonami.
— Gadasz głupstwa.
— A ty... ty nie masz pieniędzy, czuję to po twoim humorze.
Karol uśmiechnął się melancholijnie i nie zaprzeczył.
Mieszkanie było oświetlone i Mateusz czekał z szumiącym samowarem.
Karol po przyjeździe Anki sprowadził się z powrotem do dawnego mieszkania, chociaż mu było bardzo niewygodnie z powodu oddalenia.
— Był z wieczora zaraz pan Horn i zostawił na biurku kartkę do pana dyrektora — meldował Mateusz.
Horn donosił, że po południu aresztowano Grosmana, zięcia Grünszpana, silnie podejrzanego o podpalenie.
Horn dlatego donosił o tem, bo wiedział, że Grosman jest w interesach z Morycem.
— Moryc, masz tutaj wiadomość dla siebie — zawołał Karol, idąc do jego pokoju.
— Nic wielkiego, można spać przy takim kłopocie, kto mu dowiedzie? — szepnął Moryc, przeczytawszy.
— A ty jak myślisz?
— Ja wiem, że on jest czysty jak sztuka perkalu prosto z blichu.
— Z apretury — poprawił go Karol i wrócił do swego pokoju.
Cisza zapanowała w mieszkaniu.
Karol pisał i obliczał u siebie, Moryc również pisał i obliczał w swoim pokoju, a Maks, który od śmierci matki nie wychodził na miasto wieczorami, tylko prosto z kolacyi od ojca powracał do domu, kładł się do łóżka i czytywał Biblię, albo sprowadzał swego kuzyna, słuchacza teologii i wiódł z nim zacięte rozprawy teologiczne, kłócił się godzinami z najbłahszego powodu.
Mateusz co jakiś czas roznosił herbatę po pokojach i wracał pod piec w jadalnym, drzemiąc i czekając rozkazów.
— Psiakrew! — zaklął Karol, rzucił pióro i zaczął chodzić po pokoju.
Jadły go już od kilku dni nieustanne kłopoty pieniężne, zawody dostawców, opóźniających jakby umyślnie terminy różnych dostaw. Maszynę popsuli mu robotnicy, narażając na wielkie straty.
Na domiar złego w fundamentach zakładanych pod skład pokazała się woda tak obficie, że musiano zaprzestać robót, a tu znowu ten wypadek dzisiejszy i kłótnia z Anką rozstroiły go zupełnie; rozstrajało go to ostatnie, tem silniej, że czuł się wobec niej winnym i że miał coraz większy żal do niej.
Przeszkadzała mu.
— Moryc! — zawołał przez pokój. — Sprzedaj resztę bawełny, bo już nie wytrzymam, a od lichwiarzy nie chcę pożyczać.
— Masz wielkie wypłaty?
— Cóż u dyabła, pokazywałem ci dzisiaj rachunki.
— Rachunki widziałem, sądząc, że masz na ich pokrycie.
— Nic prawie nie mam i w dodatku zawodzi mnie wszystko... Sprzysięgli się na nas, czy co? Gdzie utknę o kredyt — odmowa. Nawet Karczmarek chciał weksli z trzymiesięcznym terminem. Coś w tem jest. Kto nam może szkodzić? Bo że to jakaś konkurencyjna sprawa, to zaczynam widzieć... Jakto! czterdzieści tysięcy rubli gotówki włożyć i nie módz dokończyć fabryki? nie znaleźć na drugie tyle kredytu i to w Łodzi, gdzie taki łajdak, plajciarz jak Szmerling buduje ogromną fabrykę, nie mając ani grosza, gdzie byle parch robi wielkie interesy kredytem, ja muszę się udawać do prywatnych pożyczek!
— Weź spólnika z gotówką, albo z kredytem dużym, znajdziesz łatwo.
— Dziękuję ci za radę, sam zacząłem, to i sam skończę, albo padnę. Wziąć spólnika z pieniędzmi, to znaczy iść do służby, iść znowu w zależność dlatego, żeby się męczyć dalej i stworzyć jeszcze jedną tandeciarnię. Chcę fabryki i chcę pieniędzy, ale tandety wyrabiać nie będę.
— Źle obliczasz, tandeta daje największe zyski.
— A ty liczysz jak kramarz, jak Zuker, Grünszpan i wszyscy wasi fabrykanci. Chcesz zarobić rubla na rublu i to zarobić zaraz, dzisiaj, nie licząc się z tem, że odbiorca może się tylko raz złapać, a na drugi raz pójdzie kupić do kogo innego, a ty będziesz czekał na sucho nowego głupca.
— Nigdy ich nie braknie.
— W handlu braknie ich prędzej niż przypuszczasz, bo z podniesieniem ogólnego dobrobytu wzmagają się wymagania. Chłop na wsi kupi chustkę Zukera dla kobiety, ale ten sam chłop przeniesiony do miasta weźmie na drugi raz już Grünszpanowską, a jego dzieci, chociażby były wyrobnikami, sięgną po Meyerowskie. Już ogół kupujących zaczyna rozumieć, że taniość towaru leży w jego dobroci, a nie w nizkiej cenie. Bucholc, Meyer, Kessler dobrze to rozumieją i robią interesy na towarach solidnych.
— Robią, prawda, ale znacznie prędzej robi miliony Szaja, Grünszpan i stu innych i dla dwustu nowych jest jeszcze wielkie miejsce i czas do zrobienia majątku.
— Otóż wątpię, czy starczy czasu tym stu nowym tandeciarzom do zrobienia pieniędzy.
— Aha, więc tylko dlatego chcesz uszlachetniać łódzką produkcyę?
— Muszę się przecież liczyć z zapotrzebowaniami rynków, z przyszłością... Dobry, wysoki gatunek może iść lepiej, więc go robić będę.
— Rozumiem cię dobrze, ale wielkiego zaufania nie mam do tego jutra, wolałbym dzisiaj robić interesy. To, coś powiedział o wyrabianiu się wyższych zapotrzebowań u kupujących, o ich zwiększaniu, to może być prawdą, o tem możnaby nawet obszerniej pomówić i napisać piękny ekonomiczny artykuł, ale na tem trudno opierać fabrykę, z tego nie wyciągniesz milionów.
Zamilkli obaj na długo i rozmyślali.
— Ile ci potrzeba?
— Muszę w sobotę mieć dziesięć tysięcy rubli.
— Hm... zapomniałeś o Müllerze! Przecież sam ci się ofiarował z pożyczką...
— Pamiętam, wiem, że na jedno słowo otworzyłby mi kasę na rozcież... ale... tego słowa powiedzieć nie mogę... niestety, nie mogę...
— Jeśli idzie o fabrykę, o całą przyszłość, to jabym się długo nie namyślał... jabym wszystko puścił... a powiedział to słowo... — szepnął znacząco Moryc.
— Nie mogę... choćbym chciał... nie mogę.
— A jeśli będziesz musiał?...
— Tymczasem tego musu jeszcze niema. Nie mówmy o tem!
Wstrząsnął się.
— Ty Karol jesteś przesądny, a to nie pomaga w interesach. Ty o wielu rzeczach już myśleć umiesz, ale boisz się jeszcze je wprowadzać w życie. To cię może drogo kosztować, bo na przesądy trzeba mieć duży grosz...
— Myślisz, że to, co nazywasz przesądami, to garderoba, którą w każdej chwili zmienić można? To wgryzło się w krew i dlatego taka ciężka z niem walka, a ciężka i dlatego, że jeszcze nie zupełnie jestem przekonany o bezużyteczności tych przesądów, a czasami myślę... ale mniejsza z tem.
— To źle. Z takiemi głupstwami można być najlepszym kolorystą w świecie, ale trudno być średnim nawet fabrykantem w Łodzi. Może się wahasz? Może masz ochotę powrócić do Knolla, przyjmie cię... — drwił Moryc, skubiąc brodę nerwowo.
— Daj pokój. Nie powraca się do dzieciństwa.
— Nie, ale można z niego nigdy nie wyrastać.
Karol się nie odezwał, tylko uważniej spojrzał w jego oczy.
— Mogę ci dostarczyć pieniędzy.
— Pożyczysz?
— Nie, powiększę swój wkład spółkowy. Nie opłaci mi się pożyczać, a i tobie będzie wygodniej, nie będzie ci ciężył termin spłaty, a przytem w stosunku do wysokości wkładu mogę się zająć częścią interesów fabryki, po cóż się masz zapracowywać! — mówił wolno, niedbale prawie, z uwagą oglądając sobie paznogcie.
— Mógłbym ci wystawić weksle z sześciomiesięcznym terminem.
— Stanowczo pożyczka mi się nie opłaci, bo wolałbym te pieniądze puścić w ruch, obróciłbym w tym samym czasie kilka razy. Przyjmujesz?
— Dobrze, jutro pomówimy obszerniej. Dobranoc.
— Dobranoc! — szepnął Moryc, nie odrywając oczów od paznogci, aby się nie zdradzić z radością, jaką mu sprawił ten interes, a gdy Karol wyszedł, zamknął za nim drzwi na klucz, zasłonił okno, otworzył małą, wmurowaną w ścianę kasę ogniotrwałą, z której wyjął ceratową kopertę, pełną notat i rachunków i owiniętą w papier dużą paczkę banknotów.
Pieniądze przeliczył i schował je zaraz z powrotem.
— Gruba operacya! a jeśli się nie uda? — skrzywił się nerwowo z obrzydzeniem i spojrzał na drzwi. Wydało mu się, że usłyszał kroki wielu osób i szczęk broni.
Uśmiechnął się z przywidzenia i z zapałem zabrał się do studyowania bilansu fabryki Borowieckiego.
Cały stan czynny i bierny jego interesów miał w notach i rachunkach, które mu skopiował jego człowiek, pracujący w kantorze budowy.
Karol zaś, chociaż przystał pozornie na powiększenie jego udziału w spółce, obiecywał sobie solennie, że musi się z tego wykręcić, że znajdzie jakiś sposób wyeliminowania go zupełnie ze spółki.
Zbyt dobrze znał Moryca, aby mógł mu ufać.
A zresztą ta bezinteresowność dziwna u człowieka, dla którego rubel był Bogiem jedynym, a z jaką Moryc narzucał mu się od pewnego czasu, zastanawiała i czyniła go jeszcze ostrożniejszym.
Maksa się nie obawiał, bo znał jego uczciwość i wiedział, że Maksowi potrzeba tylko do szczęścia wielkiej pracy i pozorów pewnej samodzielności.
Maks pragnął robić u siebie, ale było mu to dotychczas obojętnem, czy jego dziesięć tysięcy rubli wkładu, da mu dziesięć tysięcy procentu, czy też będzie żył tylko z pensyi, jaką miał pobierać za prowadzenie przędzalni i tkalni.
Moryca zaś się obawiał.
W tej walce podjętej w imię: „Kto kogo prędzej okpi“, musiał być nadzwyczaj ostrożnym.
Wzmianka o Müllerze wzburzyła nieco Borowieckiego.
Anka mieszkała już w Łodzi, w mieście wiedziano o jego narzeczeństwie, ożenić się z nią musiał...
Przypominał to sobie dobrze i dosyć często, bo przecież jej pieniędzmi w połowie prowadził budowę.
Ale w głębi nie wierzył, że się z nią ożeni i dlatego nie zrywał zupełnie z Madą, nie zaniedbywał krótkich, przypadkowych niby odwiedzin sąsiadów i mówienia dziewczynie wiele znaczących grzeczności.
Prowadził podwójną grę zupełnie świadomie, ale jeszcze nie wiedział, na czem się ona skończy, dokąd ją doprowadzić, bo chciał przedewszystkiem skończyć fabrykę.
Przesądy, o których Morycowi wspominał, walki jakie z nimi niby staczał, były to tylko pewne myślowe pozostałości, przeżytki, rozpryski dawno leżącej w gruzach etyki, sumaryczne zestawienia z automatycznych wyrazów, nic więcej, bo te przesądy, ich treść, zupełnie nie kierowały jego wolą, jego postępowaniem i nie wpływały na postanowienia.
Nie przesądy mu przeszkadzały do ujawnienia swoich dążeń, do otwartego robienia tego, co po cichu uważał za konieczne, a tylko pewna wstydliwość, wzgląd na ojca i gruba warstwa towarzyskiego savoir-vivru, zabraniająca czynienia źle w formach jaskrawych i brutalnych.
Był za dobrze wychowanym na to, aby robić łajdactwa, no i nie był organicznie zdolnym do czynów, jakieby z zimną krwią i spokojnie popełnił Moryc.
Nie umiałby przecież podpalić własnej fabryki wysoko zaasekurowanej, ani zarwać czyjegoś zaufania, ani wyzyskiwać robotników. To byłoby dla niego zbyt ordynarnem, takimi środkami brzydził się i czuł do nich pogardę człowieka kultury.
Tyle innych sposobów jest do zrobienia pieniędzy...
Zło miało dla niego wartość wtedy, jeśli było koniecznem i opłaciło się, cnotę kochał, bo była piękniejszą, a uwielbiał, jeśli dawała zyski większe.
Myślał właśnie o tych i tym podobnych rzeczach, uśmiechał się nieco cynicznie i czuł dużo goryczy i smutku, rozmyślając nad sobą.
— A w końcu wszystkiego — śmierć! — szepnął i zabrał się do czytania listów.
Przeczytał tylko list od Lucy, w którym go błagała, aby jutro się z nią zobaczył koniecznie, resztę zostawił na później i poszedł do pokoju Maksa, bo nie mówił z nim prawie od pogrzebu matki.
— Cóż u ojca słychać? Nie miałem jeszcze czasu go odwiedzić. Trawiński weksle wykupił?
— Wykupił; ale to wszystko nie pomoże.
— Dlaczego?
— Stary już na nic. Dwadzieścia warsztatów jest czynnych z pięciuset! Trzy miesiące, pół roku najwyżej, a fabryka zdechnie z nim razem.
— Czy się co nowego stało?
— Nie, tylko z większym rozpędem idzie do końca. Szwagierkowie go dogryzą, bo wystąpili urzędownie o uregulowanie działów po matce.
— Bardzo naturalne żądanie.
— I jemu też wszystko jedno, kazał im robić co chcą tylko, kazał im sprzedać place, byle mu pozostawili fabrykę samą. Całe dnie siedzi w kantorze z Józiem, chodzi na cmentarz, a w nocy łazi po fabryce. Początki melancholii. No, ale mniejsza, chciałem ci powiedzieć, żebyś zwrócił uwagę na Moryca.
— Dlaczego? Wiesz co? — zapytał żywo Karol.
— Jeszcze nic nie wiem, ale już z jego pyska widzę, że przeżuwa jakieś łajdactwo. Za dużo plajciarzy przychodzi do niego.



XI.


— Co tak żujesz? — zagadnął Karol rano przy herbacie.
— Interesy, grube interesy — odparł Moryc, odrywając oczy od szklanki z herbatą, którą trzymał w obu rękach, ale nie pił, głęboko zamyślony.
— To znaczy, pieniądze?
— Duże pieniądze. Idę właśnie zrobić dwie operacye, które, jeśli się udadzą, postawią mnie na nogi. Ale pieniądze możesz mieć przed wieczorem. A co z bawełną zrobić?
— Nie sprzedawaj jeszcze, mam pewną ideę.
— Dlaczego Maks spojrzał na mnie jak zbój, nie przywitał się i poszedł?
— Nie wiem, wczoraj mi tylko wspomniał, że nosisz w twarzy jakieś nowe łajdactwo, że coś zamierzasz...
— On jest głupi, co ja za łajdactwo mogę nosić w twarzy, przecież ja mam twarz zwykłą, porządnego człowieka twarz, nieprawdaż Karol?
Oglądał się w lustrze starannie i swoim ostrym, jakby przyczajonym do skoku rysom, nadawał dobroduszny wyraz.
— Nie dziw mu się, jest zgnębiony sprawami ojca.
— Radziłem mu dobrze: wziąć starego pod kuratelę, obezwłasnowolnić; w fabryce zaprowadzić swoją administracyę. Nie zgodził się, chociaż córki i szwagrowie chcieli. W ten tylko sposób mogli coś uratować.
— Maks powiada, że majątek ojca, więc stary może go nawet zmarnować, jeśli mu się tak podoba.
— On jest za mądry, żeby tak myślał szczerze tam coś innego być musi.
— Może i nie być, bo bądź co bądź, to dosyć nieprzyjemnie ogłaszać waryatem własnego ojca.
— Ja też nie mówię, że przyjemna taka afera. Ojciec... duża rzecz, ale fabryka, interesy, także są warte, aby dla nich coś poświęcić... Ty jakbyś zrobił?
— Nie potrzebuję o tem myśleć, bo mój ojciec nie ma prawie nic...
Moryc się roześmiał wesoło i zamilkł, ubierał się do wyjścia, ale zwlekał, wymyślał Mateuszowi, przebierał się kilka razy, przymierzał całe stosy krawatów.
— Ubierasz się jakby do oświadczyn...
— Może będą i oświadczyny... może... — odpowiedział, uśmiechając się blado.
Ubrał się wreszcie i wyszedł razem z Karolem, ale był tak roztargnionym, że dwa razy powracał do domu po zapomniane przedmioty, a gdy wciskał binokle na nos, ręce mu drżały, a upał jaki się już podnosił, zdenerwował go jeszcze bardziej.
Drżał cały w sobie i nie mógł utrzymać laski, wylatywała mu kilka razy z rąk.
— Wyglądasz jakbyś się czego bał.
— Zdenerwowany jestem, musiałem się przepracować — szepnął cicho.
Wstąpili razem do kwiaciarni, gdzie Karol kupił ogromny pęk róż i gwoździków i kazał go natychmiast zanieść Ance. Chciał kwiatami załagodzić wczorajszą swoją brutalność.
Moryc poszedł do swojego kantoru na Piotrkowską, ale nic robić nie mógł; zajrzał do składów bawełny, wydał polecenia Rubinrothowi, wypalił kilka papierosów, nie przestając ani na chwilę myśleć o Grosglücku i o interesie, z jakim miał iść do niego.
Wstrząsał się od czasu do czasu febrycznie i wtedy bezwiednie dotykał ceratowej koperty z pieniędzmi, jaką miał w kieszeni i uspakajał się, na chwilę wracał mu swobodny wyraz twarzy i odwaga, przenikała go energia i chęć natychmiastowego działania.
W jednej z takich chwil odważnie poszedł do Grosglücka, ale cofnął się już z przed kantoru, spacerował czas jakiś po Piotrkowskiej i słuchając myśli, jaka mu przyszła w tej chwili, kupił bukiet najpiękniejszych i najdroższych jakie były kwiatów, kazał je związać bardzo kosztowną wstążką i wypisawszy na swoim bilecie adres Meli Grünszpan, wysłał, polecając zostawić bilet razem z kwiatami.
Wpisał wydatek w notes pod tytuł: „nieprzewidzianych — osobistych,“ ale „osobistych“ wykreślił i napisał „firmowych“ i chociaż było dosyć wcześnie poszedł do „Kolonii“ na obiad.
— Trzeba jeszcze obmyśleć — usprawiedliwiał się przed sobą.
W jadalnym sprzątano porozkładane roboty i nakrywano do obiadu, w drugim pokoju turkotały maszyny i słychać było głosy rozmów.
Stołownicy schodzili się zwolna.
Najpierw przyszedł Malinowski i cicho usiadł pod ścianą, był taki zbiedzony i smutny, że pani Stefania przysiadła się do niego.
— Co panu jest?
— Chory jestem... chory!
Przesuwał palcami po czole, westchnął i wpatrzył się w nią zielonemi oczami tak boleśnie, że nie wiedząc co mówić — odeszła.
Nic się nie odzywał, gdy już zebrali się wszyscy i jeść zaczęli, dopiero gdy przyszedł Horn i usiadł przy nim, powiedział mu cicho:
— Wiem gdzie ona mieszka.
— Kto?
— Zośka w Stokach, w pałacu Kesslera...
— Zajmujesz się nią jeszcze?
— Nie, nie... ale byłem ciekawy gdzie mieszka.
Zamilkł.
— Wiecie państwo, że Grosman, zięć Grünszpana aresztowany? — zapytał Horn.
— Wiemy, wiemy. Odpocznie sobie ptaszek, ochłodzi się od fajerów...
— Grosman, to szwagier pięknej panny Meli? — zagadnęła pani Stefania.
— Tak. Niedawno stało mu się nieszczęście, spaliła mu się fabryka, biedny człowiek, byłby się pocieszył asekuracyą, a tu go cap za kołnierz i do kozy.
— Pomyłka. Grosman jeszcze dzisiaj będzie wolny! — odezwał się Moryc.
— Oni są zawsze niewinni, oni się zawsze mylą, biedny naród ci żydzi... — drwił Sierpiński i zaczął wymyślać i dowodzić Morycowi, że jego rasa jest najpodlejszą na świecie.
— Gadaj pan zdrów, to panu dobrze zrobi na trawienie, ale czemu to pan tego nie powie swojemu pryncypałowi Baruchowi, pan myślisz może, że on szlachcic? — odpowiadał pobłażliwie Moryc, bawiąc się zacietrzewieniem Sierpińskiego, którego zaczęli popierać inni tak gorąco, że aż się zawiązała kłótnia.
— Panie Horn, niech pan tutaj siądzie przy nas — wołała Kama, robiąc mu miejsce.
— Ja chcę się pana o coś spytać — dopowiedziała, gdy usiadł przy niej.
— Słucham z uwagą.
— Czy pan ma metresę? — zawołała głośno.
Umilkli wszyscy ze zdumienia, a potem wielki wybuch śmiechu rozległ się w całym pokoju.
— Co ty wygadujesz dziewczyno! — krzyknęła rozczerwieniona ciotka.
— No cóż w tem złego! Przecież w każdym francuskim romansie młodzi ludzie mają swoje przyjaciółki — tłomaczyła się niezmieszana.
— Papuga jesteś, powtarzasz słowa, których znaczenia nie rozumiesz po polsku.
— Jezus! nic nie rozumiem, za co ciocia krzyczy na mnie!
Wzruszyła ramionami i poszła do saloniku, ale gdy przyszedł za nią Horn, zawołała porywczo:
— Ja jestem papuga i z panem wcale nie mówię.
— Ciocia tak Kamę nazwała, a nie ja. Chciałem się dowiedzieć, dlaczego się Kama ze mną nie przywitała? Dlaczego Kama mnie tyranizuje? Dlaczego Kama robi miny? Co?
— Kama min nie robi, Kama nie tyranizuje, ale niech Horn idzie sobie do szansonistek, na łobuzerkę... Ja wiem wszystko, wszystko...
— Cóż to Kama wie? — zapytał poważnie, tłumiąc wesołość.
— Wszystko, wszystko, że pan niegodziwy, niedobry, obrzydliwy, łobuz... Pan Fiszbin powiedział mi, dlaczego to pan w niedzielę u nas nie był... Był pan w Arkadyi!... Upił się pan, śpiewał pan... i... i... całował pan te... Ja pana nienawidzę, ja się panem brzydzę...
— A ja Kamę kocham jeszcze więcej.
Chciał ją ująć za ręce, ale się wyrwała i uciekła za stół.
— To tak, jak pan był nieszczęśliwy, to pan do nas przychodził, żebyśmy pana pocieszały, żebyśmy kompresy przykładały panu na głowę, żebyśmy płakały nad panem.
— Kiedyż to ja byłem taki nieszczęśliwy? — zapytał Horn.
— Kiedy? a zanim pan dostał miejsce u Szai.
— Nigdy nie czułem się nieszczęśliwym, a wtedy właśnie bawiłem się najlepiej, bo miałem czas.
— Jakto! nie był pan nieszczęśliwym? — zawołała, przyskakując do niego.
— Nigdy.
— I nie jest pan nieszczęśliwym? — pytała gorączkowo, głosem pełnym łez, żalu i oburzenia.
— Ani mi się śniło. Kama, co tobie?
— Pan nie był nieszczęśliwym!... A ja się modliłam za pana, a ja dałam na mszę na pańską intencyę, nie kupiłam kapelusza, bo nie śmiałam stroić się; płakałam, myślałam ciągle o panu, nie sypiałam, byłam taka nieszczęśliwa, a pan nie był nieszczęśliwy! O mój Boże... mój Boże jaka ja jestem nieszczęśliwa! — szeptała urywanym, gorączkowym, pełnym głębokiego żalu głosem i łzy jak groch zaczęły się toczyć coraz gęściej po jej twarzy.
— Kama moja! Dziecko drogie, Kama! dzieciaku cudny! — szeptał porwany i rozrzewniony, całując ją po rękach.
Kama wyrwała je, zasłoniła sobie twarz i przez łkanie wołała:
— Ja pana już nie kocham! Żeby pan był nieszczęśliwym... tobym... tobym... za panem poszła w ogień... na śmierć... ale... ale pan jest obrzydliwy... zły człowiek. Pan nie jest nieszczęśliwy... pan mnie oszukiwał...
Płakała spazmatycznie, Horn już nie wiedział co robić, próbował się tłomaczyć, ale Kama nie chciała słuchać, a jemu pomimo rozrzewnienia śmiać się chciało z jej dzieciństwa, więc usiadł przy niej. Odsunęła się gwałtownie, pochwyciła pieska z kanapy i zastawiając się nim, wołała:
— Gryź go Picolo, gryź, bo to niedobry człowiek, oszukał Kamę, bo go już nie kocham.
Uśmiechnął i zwrócił się ku wyjściu, bo i fabryki zaczęły już ryczeć swoją pieśń poobiednią.
— Pan się nawet ze mną nie żegna? To pan mnie nawet nie przeprasza? — zawołała prędko, ocierając łzy. — Dobrze. Od dzisiaj się nie znamy. Dobrze. Od dzisiaj będę chodziła na spacer z Malinowskim, albo z Krzeczkowskim, albo z Blumenfeldem, albo z tymi, z którymi będzie mi się podobało. Tak, tak, zrobię to, jak ciocię kocham, żeby pan nie myślał, że idzie mi o pańskie towarzystwo...
— I mnie wszystko jedno, bo się będę lepiej i weselej bawił w Arkadyi niż z Kamą.
— Wszystko mi jedno, niech je pan całuje, niech się pan upija jak Bum-Bum.
— A więc żegnam Kamę na zawsze — zawołał patetycznie i wyszedł.
Patrzyła srogo za nim, z kamienną obojętnością słuchała zamykania drzwi, ale gdy usłyszała, że już schodzi po schodach, zrobiło się jej strasznie żal, że może już naprawdę nie przyjdzie.
Wyjrzała oknem, widziała jak przechodził na drugą stronę Spacerowej i znikał w bocznej uliczce, wtedy ciężko upadła na kanapkę, przycisnęła Picola do piersi i wybuchnęła.
— Picolo mój jedyny, jaka ja jestem nieszczęśliwa!
Ale nie mogła płakać, przejrzała się w lustrze, poprawiła rozwichrzoną czuprynę, krokiem poważnym poszła do ciotki, wzięła ją za rękę i z tajemniczą twarzą przyprowadziła do saloniku, a rzucając się jej na szyję, zawołała tragicznie:
— Już się stało! Już się nigdy nie zobaczymy z Hornem! Ciociu, jaka ja strasznie jestem nieszczęśliwa!
Ale zobaczywszy, że ciotka nie okazuje zbytniego zainteresowania, odsunęła się i zapytała boleśnie, z wyrzutem:
— I ciocia nawet nie płacze?
— Cóż to znowu za bziki?
— Panno Kamo, czy dzisiaj dostanę buzi na do widzenia — wołał Moryc, uchylając drzwi z przedpokoju.
— Picolo pana pocałuje! — zawołała, rzucając się z psem do niego, ale Moryc nie czekał i wyszedł.
Na ulicy znowu zaczął się ociągać i zwlekać z pójściem do Grosglücka; zaczął przypominać sobie, czy niema gdzieindziej pilniejszego interesu do załatwienia, potem, że musi się w pewnej sprawie widzieć z Kesslerem, że powinien zajrzeć do domu.
Przemógł się wreszcie i wszedł do kantoru bankiera.
— Szef u siebie? — zapytał, witając się ze Stachem Wilczkiem.
— Jest. Od paru dni ciągle posyła po pana.
— Skończyłeś pan z Grünszpanem?
— Dopierośmy zaczęli, jesteśmy w piętnastym tysiącu...
— I jeszcze nie koniec? — zapytał ze zdumieniem.
— Nie jesteśmy nawet w połowie.
— Nie przerachuj się Wilczek! Ja panu dobrze życzę.
— Radziłeś mi pan sam przecież trzymać się mocno.
— Radziłem? Ja radziłem? Być może, ale wszystko ma swoje maximum — mówił niezadowolony, bo radził mu przyciskać Grünszpana wtedy, gdy nie miał zdecydowanych zamiarów na Melę, ale teraz, gniewało go to serdecznie.
— Ale, przyjdź pan do kantoru Borowieckiego podpisać kontrakt na dostawę węgla.
— Dziękuję panu bardzo... bardzo — szeptał uradowany Wilczek, ściskając mu ręce.
— Tylko mam z panem coś do pogadania.
— Powiedz pan otwarcie, co mam dać za to?
— Określimy później. Mam na pana większe zamiary. Za pół godziny wyjdę, odprowadź mnie pan, wtedy to pomówimy.
Moryc wolno ściągnął palto, zatarł ręce i raz jeszcze spojrzał na zaciemnioną gwałtownie ulicę, bo deszcz zaczął padać i brzęczeć po szybach.
— Co będzie to będzie, dobrze będzie — myślał i wszedł do gabinetu bankiera, który na jego widok zerwał się z krzesła.
— Jak się pan ma, jak się kochany pan ma! — wołał, całując go. — Ja byłem tak niespokojny o pańskie zdrowie! To bardzo niepoczciwie zostawiać swoich przyjaciół w takiej długiej niepewności. Myśmy się wszyscy kłopotali o pana! Nawet Borowiecki bardzo się pytał o pana.
Moryc się uśmiechnął nieznacznie z tej troskliwości.
— Cóż wełna? A jednak ja się grubo stęskniłem za panem.
— Dziękuję. Pan jesteś bardzo dobry człowiek.
— Kto może mówić inaczej o mnie! Ja wczoraj dałem dwadzieścia pięć rubli na kolonie letnie. Patrz pan, tu stoi to wydrukowane!
Podsunął mu gazetę.
— Cóż nasza wełna? — zapytał dość niecierpliwie.
— Pan wiesz jak place idą w górę, jak cegła podskoczyła, co?
— Wiem, bo my trochę robimy w placach. Zacznie się w Łodzi duży ruch. Słyszałeś pan co na mieście o Grosmanie? — zapytał nieco ciszej.
— Policya... tak...
Uśmiechnął się.
— Sza... sza... — syknął, obejrzał się na wszystkie strony, zajrzał do kantoru, czy kto nie podsłuchuje i mówił mu do ucha: — Jego wczoraj prawie aresztowali.
— Już wczoraj wieczorem o tem słyszałem, zaraz po przyjeździe, że go zupełnie aresztowali.
— Łódź to jest bardzo plotkarskie miasto. Oni się zaraz potrzebują interesować wszystkiem. Co to komu do tego, co drugi robi! Grosmana denuncyowali ale jemu nic nie zrobią, bo on jest czysty jak ja.
Moryc znowu się uśmiechnął dwuznacznie.
— Ale czy to potrzebne, żeby policya się mieszała do prywatnych interesów.
— Pan wysoko angażowany w tym interesie?
— Na całe trzydzieści tysięcy! On byłby się wylizał trochę! No cóż, nieszczęścia chodzą i po fabrykach i po ludziach i po towarach, a asekuracya droga i płacić potrzeba zadarmo! Jak kto ma pech, to mu i ogień zdechł...
— Nic mu się nie stanie, Grosman uczciwy człowiek.
— Mówię to samo, jabym nawet za niego zaręczył, ale cóż pan poradzisz, jest tyle łajdaków w Łodzi, co gotowi przysięgać, że widzieli jak on... bo ja już wiem, czego oni nie powiedzą. Cóż z naszą wełną?
— Kupiłem i zaraz sprzedałem za gotówkę.
— To dobrze, bo mnie dzisiaj dużo potrzeba gotówki.
— Komu nie potrzeba dużo gotówki! — powiedział melancholijnie Moryc.
— Pan ją będziesz miał, bo pan masz głowę. Masz pan przy sobie pieniądze?
— Nie mam — odparł wolno i spokojnie, chociaż serce uderzyło mu mocniej.
— Przyślij mi pan przed czwartą koniecznie, mam wekslowe wypłaty. Dużo zarabiamy? — zapytał, częstując go cygarem.
— Ja zarabiam dosyć, ale pan...
— No, przecież do spółki, mój kapitał... — zaczął prędko.
— Kapitał mój, bo jest u mnie — rzucił Moryc, zapalając cygaro.
Bankier nie usłyszał dobrze, czy nie mógł uwierzyć lub zrozumieć, bo odbierając od niego zapałkę, zapalał swoje cygaro i mówił:
— Umówiliśmy się na dziesięć procent po odtrąceniu kosztów.
— Zapłacę panu dziesięć procent rocznie, ale kapitału nie zwrócę — ciągnął spokojnie Moryc.
— Co? Co pan gadasz? Pan masz małe rybki w głowie! — krzyknął.
— Mówię panu otwarcie, że pieniądze ulokowałem w swój interes.
— Moje pieniądze!
— Pańskie pieniądze. Pożyczyłem od pana na długi termin...
Bankier odskoczył, stał chwilę zdumiony, nie wierząc uszom własnym.
— Panie Moryc Welt, wypłać mi pan natychmiast moje trzydzieści tysięcy marek!
— Panie Grosglück, pieniędzy panu nie oddam, wziąłem je dla siebie, potrzebne mi są do poprowadzenia większego interesu, zapłacę od nich dziesięć procent rocznie, a oddam jak się dorobię — mówił zimno Moryc i już odzyskał zupełny spokój i równowagę.
— Pan zwaryowałeś! Pan jesteś chory, zmęczony drogą i interesami, odpocznij pan trochę.
— Antoni! przynieś wody szklankę! Antoni! przynieś wody sodowej! Antoni! przynieś butelkę szampańskiego — zmieniał gorączkowo rozkazy, podbiegając za każdym razem do służącego stojącego w progu.
— To te upały uderzają do głowy, ja wiem, mnie samego o mało już którego dnia szlak nie trafił... Kochany pan Moryc, prawda, pan jesteś bardzo blady, pana pewnie serce boli, może zawołać doktora?
Moryc uśmiechnął się drwiąco z jego wystraszonej miny.
— Uspokój się pan trochę. Zaraz, ja tu mam kolońską wodę, wytrę panu głowę.
Zmaczał chustkę i chciał ją położyć na skroniach Moryca.
— Daj pan pokój, jestem zupełnie zdrów i przytomny.
— To mnie bardzo cieszy. Aj, aj! jak mnie pan przestraszył, to się na mojem zdrowiu odbije. Ale pan jesteś dowcipny, ha, ha, ha! żeby mi takiego figla urządzić, a ja się szczerze przyznam, że uwierzyłem, ha, ha, ha! to mi się podoba. No, dajno pan pieniądze, bo w kasie czekają na nie. Bardzo dowcipne, bardzo...
— Nie mam. Powiedziałem już panu, że pożyczyłem je sobie.
— Co to jest? To gwałt, to złodziejstwo! to rozbój w biały dzień! — krzyczał, rzucając się ku niemu.
Ale Moryc ściskał silniej kij w ręku i spojrzał zimno.
— Panie Blumenfeld, każ pan telefon połączyć z policyą! — krzyknął do kantoru. Ja z panem pogadam inaczej! Ty złodzieju. Ja cię każę zgnoić w kryminale, wyszlę na Sybir, okuję w kajdany!
— Cicho pan bądź, bo pana wsadzę do kozy za obelgi, a policyą pan nie strasz... Gdzież są dowody, że te pieniądze, któreś mi pan dał w czeku na Lipsk, są pańskie, a nie moje, co? — zapytał zimno.
Bankier oprzytomniał, usiadł i długo patrzył na niego, patrzył z nieopowiedzianem uczuciem bezsilnej wściekłości i żalu, aż mu łzy zaszkliły się w oczach.
— Idź Antoni, już niczego nie potrzeba. On się ocuci w więzieniu! — dodał ciszej, złamanym głosem.
— Nie gadaj pan głupich słów na próżno, bo mi się to przestaje podobać. Mówmy ze sobą jak ludzie.
— A ja panu tak wierzyłem, ja pana tak uważałem jak syna, co to jak syna, jak syna i córkę razem, a pan zrobił takie łajdactwo, takie łajdactwo, co pana Pan Bóg może skarać za to, bo tego się nie robi przyjacielowi, który zaufał na całe trzydzieści tysięcy...
— Nie zawracaj pan głowy. Pożyczyłem od pana trzydzieści tysięcy marek na termin nieograniczony, bo muszę zacząć duży interes. Wystawię panu zobowiązanie, nawet kiedyś je spłacę, a tymczasem pieniądze już poszły w ruch.
— W Berlinie, ja wiem gdzie... w Amor Saale... ja wiem... — szeptał zgnębiony.
— Pomówmy nareszcie po przyjacielsku — zawołał zniecierpliwiony Moryc.
— Pan jesteś złodziej, nie przyjaciel! Oddaj pan pieniądze! — krzyknął, porwany znowu żalem i rzucił się do rewolweru, leżącego w pół otwartej szufladce biurka, ale szufladę zatrzasnął, zamknął, klucz schował do kieszeni i zaczął się rzucać po pokoju, klął, wymyślał, przyskakiwał z pięściami do Moryca, ale ten siedział z kijem w ręku, uśmiechał się drwiąco, a gdy bankier uspokoił się nieco, zaczął opowiadać mu swoje plany:
— Ja mam trzydzieści lat... czas mi zacząć... Mam dobry plan, a nie miałem pieniędzy. Cóż pan chcesz, z agentury można żyć, ale kapitałów nie będzie, a i tak żyło się kredytem; gdyby zlikwidować przyszło, miałbym parę tysięcy długów na czysto... Teraz dam sobie radę. Pan mi pożyczyłeś pieniędzy, to muszę panu opowiedzieć, na co były mi potrzebne. Borowiecki jest osaczony, gotówki już niema, ciągnie lichwiarskim kredytem, ja mu dam pieniądze... a przy sposobności wejdę do zupełnej spółki i już tak dalej pokieruję, że on będzie tylko dyrektorem w swojej fabryce... Mam dobry plan. On ma w fabryce swojej gotówki czterdzieści tysięcy, to można od niego zainkasować w rok... dwa, wyjdzie na czysto. Wszystko obmyślałem i ręczę panu, że się powiedzie! — mówił spokojnie Moryc, popierając swoje wywody szeregiem cyfr i rozmaitych podstępów, łajdactw, oszustw, któremi chciał zabić Borowieckiego.
Mówił długo, wyczerpująco, otwarcie.
Bankier się uspokajał, gładził już palcem bokobrody, pociągał nosem jakby wyczuwając padlinę, przy której i on mógłby się pożywić, błyskał oczami, uśmiechał się, bo zaczynał go porywać ten projekt łajdacki, zapomniał nawet, że to jego pieniędzmi będzie prowadzona ta kampania, przytakiwał całem sercem, czasem rzucił jakie słowo, jakiś plan uboczny, który zaraz Moryc chwytał w lot i uzupełniał, wcielał do swojego projektu i budował dalej, mówiąc coraz ciszej i poufniej.
Grosglück napił się wody, otworzył lufcik i krzyknął do ludzi, wywożących ze składu platformy naładowane wańtuchami wełny.
— Zaczekać na podwórzu!
— Deszcz, wełna zamoknie.
— Zaczekać mówię ci chamie!
Zatrzasnął lufcik, spoglądał czasami w zadeszczone niebo i szybko coś pisać zaczął.
Moryc umilkł i zapatrzył się na szereg wozów moknących na coraz gęstszym deszczu, a w końcu rzekł spokojnie:
— Wełnie nie wiele przybędzie wagi, bo widzę, że wańtuchy nowe.
— Pan jesteś za... sprytny! — odezwał się bankier i kazał pokryć wełnę oponami.
— Ja znałem dobrze pańskiego ojca — zaczął znowu, uprzejmie podając mu cygaro.
— Mądry człowiek, tylko głupią plajte zrobił.
— Jak się komu nieszczęści, to i z pięści zachrzęści! — rzekł sentencyonalnie.
— Cóż pan powiesz na mój plan?
— A pańska matka była moją kuzynką, pan wiesz?
— Sprzedawała resztki na Piotrkowskiej i trochę na fanty dawała...
— Pan jesteś do niej podobny, ona była śliczna kobieta, obszerna, duża kobieta. Ja panu coś powiem. Pan masz głowę, pan mi się podobasz... A że ja lubię jak młodzi mają rozum, że ja lubię mądrym pomagać, to ja panu pomogę. Mnie się podoba pański projekt.
— A ja wiedziałem, że pan jesteś mądry człowiek.
— Zrobimy spółkę.
— Dasz pan pieniędzy?
— Dam panu.
— Dużego kredytu?
— Wyrobię panu.
— Dobrze, to możemy się pocałować na początek spółki.
— Ślicznie! Lepiej się sto razy pocałować, jak raz stracić trzydzieści tysięcy.
Obszernie przedyskutowali punkty przyszłej spółki i ułożyli program działania.
— To jeden interes, idę zrobić drugi, oświadczyć się.
— Jaki posag?
— Mela Grünszpan.
— Poczekaj pan, niech oni tę sprawę z Grosmanem wpierw skończą.
— Właśnie teraz zgodzą się prędzej, bo może im co pomogę.
— Bardzo mi się podobasz, Moryc, tak mi się podobasz, że gdyby moja Mery była dorosła, dałbym ją panu, a ona ma sto tysięcy.
— Za mało.
— Dałbym sto dwadzieścia poczekaj pan rok.
— Nie mogę. Za rok dwieście, nie opłaci mi się taniej czekać.
— Mniejsza z tem, a przyjdź pan do mnie w niedzielę na obiad, będzie trochę gości z Warszawy, a potem ja panu powiem jeden mały plan, od którego pachnie milionem.
Ucałowali się raz jeszcze najbardziej po przyjacielsku, co nie przeszkadzało, że bankier mu przypomniał, aby napisał rewers na te 30 tysięcy.
— Pan mi się tak podobasz, że ja się już w panu zakochałem — wołał bankier rozpromieniony, chowając rewers do kasy.
Moryc zabrał z kantoru Wilczka i wyszedł, ale w bramie domu stał jakiś człowiek z miną złodzieja i zastąpił Stachowi drogę.
— Przepraszam, przyjdę do pana jutro, bo muszę z tym obywatelem się rozmówić — tłomaczył się Stach, skinął mu głową, rzucił jakiś znak człowiekowi i poszedł przez Dzielną ku kolei.



XII.


— Chcieć, a wszystko się stanie! — myślał Moryc, idąc ulicą.
Chciał i ma teraz w kieszeni trzydzieści tysięcy marek.
Dotykał ręką ceratowej koperty z przyjemnością.
Chce zjeść Borowieckiego, ma apetyt na jego pieniądze i na pracę jego — i zje.
Chce się ożenić z Melą: ożeni się, z pewnością się ożeni.
Nie rozumiał w tej chwili niepodobieństw.
Pierwsza wielka wygrana rozpierała go dumą i szaloną pewnością sił własnych.
— Trzeba mieć tylko odwagę chcieć — myślał i uśmiechał się do słońca, które wychyliło się nad miasto i wesoło rozbłyskiwało w lśniących od deszczu trotuarach i dachach.
— Muszę sobie co zafundować za to — szepnął, przyglądając się wystawie jubilerskiej.
Wszedł do sklepu; podobał mu się bardzo pierścionek z wielkim brylantem, ale usłyszawszy cenę, ochłonął i wyszedł nie kupiwszy.
Poszedł natomiast do sklepu galanteryjnego i kupił rękawiczki i krawat.
— Pierścionek i tak muszą mi kupić na zaręczyny — myślał i szedł już, aby zaraz z miejsca załatwić ten drugi interes, z Melą.
Od swatki, która po cichu obrabiała jego sprawę w rodzinie Grünszpanów, wiedział o zerwaniu z Wysockim i o tem, że Bernard Endelman oświadczył się listownie i dostał odkosza i dlatego podobno przeszedł na protestantyzm i miał się żenić z jakąś „małpą francuską“.
Wiedział również, że kilku synów dobrych firm reflektowało na Melę, ale napróżno.
— Dlaczego ona może mnie nie zechcieć?
Bezwiednie przejrzał się w jakiejś wystawowej szybie i uśmiechnął się do własnego odbicia. Był bardzo przystojnym. Pogładził kruczą brodę, nasadził głębiej binokle i szedł dalej rozważając swoje szanse.
Pieniędzy miał trochę, kredyt przez Grosglücka wielki, skrupułów żadnych, więc najświetniejszą przyszłość widział przed sobą.
Mela była bardzo piękną partyą i od dawna czuł do niej wielką sympatyę. Ma ona wprawdzie swoje polskie fanaberye, lubi szlachetność, wspomaganie i rozmowy o wzniosłych rzeczach, ale to kosztuje niewiele i dobrze robi w salonie. On sam kiedyś za studenckich czasów w Rydze ileż razy podnosił podobne tematy, ileż pięknych rzeczy mówił, jak piorunował na współczesny ustrój, był nawet socyalistą przez dwa semestry, a przecież dzisiaj to mu nic nie przeszkadza w robieniu interesów, dobrych interesów.
Rozmyślał, uśmiechając się, bo mu się przypomniała przestraszona twarz Grosglücka.
— Moryc, zaczekaj.
Odwrócił się szybko.
— Szukam cię po całem mieście — mówił Kessler, ściskając mu rękę.
— Interes?
— Chciałem cię prosić do siebie na dzisiejszy wieczór, będzie parę osób.
— Mała domowa knajpa? jak w przeszłym roku, co?
— Nie, przyjacielska herbata, pogawędka i kilka niespodzianek...
— Niespodzianki tutejsze?
— Import, ale będą i miejscowe dla amatorów. Przyjedziesz?
— Dobrze. Kurowskiego prosiłeś?
— Mam już dosyć polskiego bydła w fabryce, niechże będę wolny od niego chociaż w domu. On mnie drażni miną wielkiego pana, któremu się zdaje, że łaskę robi, podając komu rękę. Verfluchter! — zaklął cicho.
— Gdzie idziesz? Mogę cię podwieźć, bo powóz na mnie czeka.
— Aż na Drewnowską.
— Widziałem w tej chwili Grosmana, puścili go za kaucyą.
— O, to nowina, bo ja właśnie idę do Grünszpana.
— Podwiozę cię, muszę tylko wstąpić do fabryki na chwilę...
— Czy te niespodzianki... będą i z twojej fabryki?
— Właśnie chcę wybrać co z przędzalni.
— I tak odrazu, na apel będą gotowe?...
— Wytresowane są, a zresztą jest sposób: Nie — to precz z fabryki.
Moryc się zaśmiał, wsiedli do powozu i w kilka minut stanęli przed gmachami fabryki Endelman et Kessler.
— Zaczekaj chwilę.
— Wiesz, pójdę z tobą, mogę ci być pomocnym w ocenie...
Przeszli wielkie podwórze i weszli do nizkich budynków, oświetlonych z góry, mieszczących w sobie pralnię wełny, sortownię, gremplarnię i przędzalnię.
Przy długich pralnicach, chlapiących dookoła wodą, pracowali tylko mężczyźni, ale przy gremlpach rozlegały się kobiece głosy, które umilkły natychmiast po wejściu Kesslera.
Robotnice oniemiały, z wlepionemi oczami w maszyny stały jak szeregi automatów, otoczone wałami wełny niby brudną pianą tego szumiącego morza maszyn, zwojami pasów i kół warczących dziko, bezustannie.
Kessler szedł naprzód, głowę wcisnął w ramiona, przygarbił się i szedł wolno, ruszając szczękami obrośniętemi czerwonym włosem; ze spiczastej głowy i z długich, ostro zakończonych uszów podobny był do nietoperza czatującego na zdobycz.
Małemi oczkami uważnie oglądał najmłodsze i najprzystojniejsze robotnice, które zwolna pod tem taksującem spojrzeniem czerwieniły się, ale nie podnosiły oczów.
Przy niektórych przystawał, pytał się o robotę, oglądał wełnę i zapytywał Moryca po niemiecku:
— Cóż na to powiesz?
— Resztka dla parobków — odpowiadał z pogardą, ale przy jednej rzekł:
— Ta ma pyszny fason, szkoda, że piegowata...
— Ładna, musi mieć białą skórę! Milner! — krzyknął na majstra, prowadzącego salę.
Gdy tamten stanął przed nim, cicho pytał się o nazwisko dziewczyny i zapisał je w notesie.
Poszli dalej, przechodząc dwa razy salę w różnych kierunkach, nie mogąc nic więcej wybrać odpowiedniego, bo robotnice były przeważnie brzydkie, wynędzniałe i zniszczone przez pracę.
— Chodźmy do przędzalni, tutaj już nic się nie wyłowi, same resztki.
W przędzalni białej, jakby zasypanej śniegiem wełny, zalanej światłem padającem z góry przez szklane dachy, panowała dziwna, ogłuszająca cisza.
Wszystkie maszyny były w szalonym ruchu, pracowały jakby w skupieniu wielkiem, z zapartym oddechem, bez hałasu, czasami tylko rozległ się ostry, krótki skowyt kół rozpędowych i milknął zalany oliwą, porwany przez miliardy drgań, co jak ledwie wyczute pomruki burzy szalały nad maszynami.
Czarne, roztrzęsione pasy i transmisye podobne do zwojów wężów z sykiem goniły się wciąż, rzucały się do sufitu, opadały na błyszczące koła, które obracały, przewijały się wdłuż ścian, leciały wskróś sufitów, powracały i otaczały z obu stron długie przejścia przez sale, jakby pasmami czarnej, szalejącej w ruchu przędzy, przez którą niewyraźnie się rysowały ruchy salfaktorów, podobnych do szkieletów potwornych ryb przedhistorycznych, które skośnym ruchem biegły naprzód, chwytały białymi zębami szpulkę wełny i cofały się ze zdobyczą, snując za sobą setki białych nici.
Robotnicy jakby przykuci do maszyny, zapatrzeni w przędze, poruszali się automatycznie, biegli za salfaktorami, cofali się przed nimi, błyskawicznie zczepiali pęknięte nici i głusi i ślepi na wszystko, co było za niemi, pilnowali ruchów bestyj.
— Tamta czarna, przy przędzy zwijanej, co? — szepnął Kessler, wskazując w drugą połowę sali, gdzie zwijano i motano przędzę, na silną brunetkę o pysznie rozwiniętych kształtach, dobrze się rysujących przez lekką sukienkę i koszulę z rękawami, zapiętą pod szyję, bo z powodu strasznego gorąca wszystkie pracowały rozebrane do możliwości.
— Wspaniała, wspaniała. Nie znacie się jeszcze?
— Dopiero miesiąc robi u nas. Chodził już koło niej Hausner, wiesz, nasz chemik, ale mu szczerze odradziłem.
— Wejdźmy tam — szepnął Moryc z iskrzącemi oczami.
— Pilnuj się, żeby cię jaka maszyna na przywitanie nie wzięła w tryby.
Przechodzili ostrożnie wązkiemi przejściami, z obu stron których pracowały maszyny, zwijające przędzę na wielkie wrzeciona i kręcące ją w podwójne nici.
Rozpylacze wody działały nieustannie; drżący pył wodny, podobny do rozprysków tęczy, siał się i opadał na maszyny, ludzi, stosy przędzy śnieżnej, na te dziesiątki tysięcy wrzecion okręcających się dookoła siebie z przejmującym szmerem, podobnych w jaskrawem świetle słońca, padającem z góry, do tysiąców białych wirów, szalejących w różowawych świetlistych nimbach.
Kessler wynotował jeszcze dwie dziewczyny i wyszli przeprowadzeni nienawistnemi spojrzeniami.
Przechodzili obok maszyn głównych; na progu wieży, w której szalało bezustannie to potworne, rozpędowe koło, stał stary Malinowski, z fajką w zębach i z rękami w kieszeniach, nie zdjął czapki przed Kesslerem, ani mu nawet głową nie kiwnął, stał w wyzywającej postawie i patrzył ponurym, żarłocznym wzrokiem.
Kessler drgnął nieco, spotkawszy się z jego oczami, zrobił ruch jakby chcąc się cofnąć, ale zmiął w sobie obawę i umyślnie wszedł do wieży, obejrzał łoża, w których jak dwie ręce poruszały się tłoki i obracały to koło-potwór, świszczące dziko w swoim szalonym, bezustannym locie.
— Nic nowego? — zapytał półgłosem Malinowskiego, przyglądając się skrzeniom i błyskom powietrza, otaczającego rozbiegane koło świetlistym nimbem.
— Miałem mały interes do pana... — powiedział jakoś cicho stary, posuwając się ku niemu.
— W kantorze prośby, nie mam czasu — rzucił nerwowo i spiesznie wyszedł, bo bardzo mu się nie podobał głos Malinowskiego i jego ruch.
— Ten smolipysk nie jest przyjemnym — zauważył Moryc.
— Tak... tak... trochę kły szczerzy, muszę mu dać nogą w zęby! — szepnął Kessler.
W kantorze dał zaufanemu notatkę, tyczącą się wybranych dziewczyn, który wiedział jak dalej postąpić, i natychmiast odwiózł Moryca na Drewnowską.
— Po szóstej konie będą czekały przed twoim kantorem — powiedział Kessler na rozstanie i odjechał, znikając zaraz w kurzawie drogi, jaka się podniosła za powozem.
— Gruby łajdak! — pomyślał o nim Moryc, wchodząc do Grünszpanów.



XIII.


U Grünszpanów trafił na familijną naradę.
Grünszpan biegał po pokoju, krzyczał i bił pięścią w stół, Regina siedziała pod oknem i również krzyczała, płacząc ze złości na przemian, stary Landau siedział przy stole w wielkiej jedwabnej czapce zsuniętej na tył głowy i odwinąwszy ceratę pisał kredą długie kolumny cyfr. Grosman jakiś blady i zmęczony leżał na kanapce i puszczał melancholijnie kłęby dymu, a czasami z ironią spoglądał na żonę.
— To jest złodziej, to jest największy łódzki złodziej! Mnie przez niego szlak trafi... on mnie zabija! — krzyczał stary.
— Kiedyś wyszedł stamtąd? — zapytał Moryc Grosmana.
— Przed godziną.
— Cóż, bardzo tam przyjemnie? — szeptał drwiąco.
— Przekonasz się sam, nie minie cię to przecież, z tą tylko odmianą, że będziesz siedział za własne grzechy, a nie za grzechy teścia i żony, jak ja.
— Ty Albert nie bądź głupi i nie gadaj takich rzeczy. Moryc jest nasz, Moryc wie jak sprawy stoją ale jak mówisz, to on może uwierzyć, że co w Łodzi mówią o nas jest prawdą — zawołał z gniewem stary, przystając przed nim.
— Co ja wiem o tej sprawie, to druga rzecz, w każdym razie przyszedłem do was jak do swoich, jak do porządnych ludzi — powiedział z naciskiem.
Grünszpan spojrzał na niego niespokojnie, popatrzyli sobie w oczy długą chwilę, mierząc się i sondując, pierwszy stary odwrócił głowę i zaczął znowu kląć.
— Ja do niego przychodzę jak do człowieka, jak do kupca mówię: Sprzedaj mi swój plac. A ten pastuch... ten... tfu! żeby jemu się tak wiodło jak ja mu życzę z całego serca, śmieje się i każe mi oglądać swój śmietnik i powiada, że to jest złota ziemia, że to jest rajska ziemia, której nie sprzeda taniej, niż za czterdzieści tysięcy rubli... Żeby ciebie... żeby ciebie prędka choroba wzięła za taki paskudny pysk! Mela, daj dziecko jakich kropli, bo mnie jest bardzo nie dobrze, bo ja się boję, żeby mnie nie było jeszcze gorzej! — mówił do drugiego pokoju.
— Z kim i o co sprawa? — pytał Moryc cicho, nie rozumiejąc dobrze o co idzie.
— Z Wilczkiem. Mądry chłopak. Chce za cztery morgi czterdzieści tysięcy.
— A warte?
— Warte są dzisiaj pięćdziesiąt.
— Place podskoczyły o trzydzieści procent.
— Właśnie i nie wiadomo na czem się to skończy, a stary musi kupić, bo musi fabrykę rozszerzyć.
— No więc czemu zwleka i robi piekło? Za parę miesięcy może zapłacić podwójnie.
— Bo ojciec jest kramarz, on nie może zapomnieć swojego sklepiku na Starem Mieście i targowania się o kopiejki — szeptał pogardliwie Grosman.
— Dzień dobry, Mela! — zerwał się do niej i podszedł.
— Dzień dobry, Moryc. Dziękuję ci bardzo za kwiaty, sprawiły mi wielką przyjemność.
— Nie było już piękniejszych u ogrodnika, bo byłbym ci je przysłał.
Mela uśmiechnęła się nieco. Była dzisiaj bardzo blada; smutek wiał od jej uśmiechu i od jej oczów pociemniałych, rozszerzonych nieco przez lekkie wpadnięcie, podkrążonych sinawemi piętnami. Poruszała się dziwnie miękko a ociężale, jak ludzie wyczerpani cierpieniem. Podała ojcu cukier nasycony kroplami, spojrzała zimno na siostrę i nie zauważywszy umyślnie wyciągniętej do siebie ręki Grosmana, wyszła do drugiego pokoju.
Przez otwarte drzwi Moryc widział jej twarz pochyloną nad babką, wiecznie siedzącą w fotelu, pod oknem. Gonił oczami jej powolne ruchy i szlachetną linię głowy i czuł, że mu serce bije szybciej, że jakieś dobre wzruszenie ogarniać go poczyna. Więc już nie wiele słyszał skarg starego, ani płaczliwych żalów Reginy, narzekającej, iż Grosman źle się tłumaczył przed sędzią śledczym, że przez swoją głupotę gotów ich zgubić.
— Sza... sza... dzieci, dosyć! Wszystko będzie dobrze... Trochę się straci, ale zawsze cały geszeft da siedemdziesiąt pięć procent. Ja zaraz pojadę do Grosglücka, niech załatwi się z denuncyantami przez swojego człowieka, my nie możemy się w to mieszać.
— On musi się tem zająć szczerze, jeśli za swoje trzydzieści tysięcy nie chce wziąć — pięciu!
— Tak, bo jak dobrze pójdzie, dostanie piętnaście, dwadzieścia najwyżej! — szepnął cynicznie Grosman, patrząc na teścia.
— Mądre słowo powiedziałeś Albert! Damy mu całe dwadzieścia! No, dosyć z tą sprawą. Musimy mówić o odbudowaniu. Ty już Albert nie wrócisz do tej budy. Ja zrobiłem wielki plan. Kupi się plac od Wilczka i w połączeniu z moją fabryką wybudujemy sobie wielki akcyjny interes pod firmą Grünszpan, Grosman i S-ka. Mój adwokat już się zajmuje stroną prawną, a mój budowniczy ma za tydzień złożyć szczegółowe plany. Ja długo myślałem o tym interesie, teraz jest dobra pora. Kilkunastu kapcanów dyabli wzięli, to jest miejsce po nich. Poco mamy posyłać do apretury? żeby inny zarabiali na nas! My będziemy mieli swoją apreturę. Poco mamy kupować przędzę? Wybudujemy przędzalnie, będzie na tem dwadzieścia pięć procent. Zrobimy sobie fabrykę kompletną, ze wszystkiemi wykończalniami. Spróbójemy się trochę z Meyerem. Ja myślałem o tem jeszcze przed twojem nieszczęściem, Albert, ale kiedy się ono stało, to nam pomoże trochę.
Opowiadał szczegółowo plany przyszłego akcyjnego Towarzystwa.
Regina wzruszona i porwana rzuciła się ojcu na szyję.
Moryc również był olśniony projektem i w myśli prawie już dodawał do dwóch nazwisk firmy, swoje trzecie.
— Ale o tem jeszcze ani słowa. Niech się sprawa Alberta wpierw skończy. Moryc, ty nie powiesz przecież, boś ty nasz.
— Chciałbym być bliższym jeszcze — odpowiedział poważnie.
Grünszpan patrzył na niego długo, obliczająco, Regina również, tylko Grosman uśmiechnął się z powątpiewaniem.
— Dlaczego nie, interes jest do zrobienia — powiedział stary zimno.
— Przyszedłem właśnie w tym celu.
— Możesz iść do Meli i rozmówić się.
— Potrzebuję wpierw z panem pomówić.
— Mnie już coś Bernsztajnowa o tem mówiła. Wiesz, co ci Mela powie?
— Jeszcze nie wiem, ale chcę wpierw słyszeć co pan mi powie...
— Zaraz... zaraz...
Pożegnał Reginę, uścisnął rękę Grosmanowi, odprowadził ich do sieni i powrócił.
— Landau może słyszeć...
Usiadł na krześle, założył nogę na nogę i bawił się długim złotym łańcuszkiem od zegarka.
Moryc skupiał myśli, gryzł gałkę laski, gładził brodę, wciskał binokle i namyślał się, w jaki sposób kwestyę posagu postawić, ale w końcu rzekł otwarcie i prosto:
— Co pan dajesz Meli?
— Co pan masz?
— Mogę panu jutro przedstawić pasywa i aktywa swojego interesu i akt spółki, jaką zawarliśmy dzisiaj z Grosglückiem. Ja nie potrzebuję pana oszukiwać. Moje interesy są murowane, moja gotówka nie jest z asekuracyi trochę zakwestyonowanej przez sędziego śledczego — powiedział umyślnie z silnym naciskiem. — Niech pan powie swoje słowo...
— Co pan masz? Powiedz pan cyfrę, jutro możemy sprawdzić...
— Trzydzieści tysięcy rubli gotówki! Do tego mój kredyt dwa razy tyle, ja jestem skromny. Moje wykształcenie, moje przyjazne stosunki ze wszystkimi milionerami łódzkimi, moja uczciwość, ani razu nie zbankrutowałem, to ważne...
— Bo się to panu nie opłaciło pewnie... — wtrącił spokojnie Landau.
— Więc tak licząc sumarycznie, plus minus, jestem wart najmniej dwieście tysięcy rubli, ja jestem skromny człowiek, ja się nie chwalę. A co pan dajesz Meli?
— Ona całe dziesięć lat uczyła się na bardzo drogiej pensyi. Jeździła za granicę, miała specyalnych metrów od różnych języków. Ona mnie dużo gotówki kosztuje.
— To jej osobisty, nieruchomy majątek, z którego ja nie będę miał ani jednego procentu.
— Pan z niej nie będziesz miał ani jednego procentu! A jej wykształcenie? Ona w salonie wygląda jak królowa! a jak ona gra na fortepianie, a jakie ona ma maniery! To jest śliczna dziewczyna, to jest moje najdroższe dziecko, to jest czysty brylant — wykrzykiwał z zapałem.
— Więc w jaką sumę pan go oprawisz?... — zapytał Moryc.
— Landau et Companie decydowali się na pięćdziesiąt tysięcy — rzekł wymijająco.
— Mało! Panna Mela jest brylant, jest śliczna kobieta, jest mądra, jest anioł, cały anioł, ale pięćdziesiąt tysięcy za mało.
— Mało! Pięćdziesiąt tysięcy to gruby grosz. Pan mnie w rękę za nią pocałować powinieneś. Albo ona brzydka, kulawa, ślepa, żebym ja miał dawać więcej.
— Zupełnie zdrowa nie jest, często choruje, ale ja z tego kwestyi nie robię.
— Co pan gadasz, Mela nie jest zdrowa? Pan zwaryował. Mela jest samo zdrowie, pan zobaczysz jaka ona zdrowa, ona będzie miała co rok dziecko. Pan mi pokaż w Łodzi drugą taką pannę. Z nią się chciał żenić włoski książę, pan wiesz.
— Szkoda, że za niego nie wyszła, byłbyś pan temu księciu sprawiał spodnie i buty.
— A pan co za firma? Co to za firma interes komisowy Moryc Welt? Co to za papier?...
— Pan zapominasz o mojej spółce z Borowieckim.
— Jesteś tam pan na dziesięć tysięcy rubli; oj, oj, gruby kapitalista!
Zaśmiał się.
— Dzisiaj jestem na dwadzieścia tysięcy, a za rok fabryka będzie moją, ja panu ręczę...
— To może wtedy pogadamy — rzekł obojętnie Grünszpan, ale w rzeczywistości kontent był z oferty Moryca bo go uważał za dobrego gründera.
— Wtedy pogadasz pan z kim innym. Mnie dzisiaj Grosglück dawał sto tysięcy i Mery swoją.
— Ona jest taka, że Grosglück jak da dwieście, to jeszcze będzie zięcia szukał.
— Ale ona nie ma ojca i szwagra zaplątanych w ogniowe sprawy.
— Ciszej pan mów! — zawołał stary, zaglądając do sąsiedniego pokoju.
— Pan myślisz, że to przyjemnie, że to dodaje kredytu być zięciem firmy Grünszpan et Landsberger, to się pan grubo mylisz.
— W Łodzi wiedzą co jestem wart — odparł spokojnie.
— Gdzie wiedzą? kto wie? policya? — szepnął zjadliwie.
— Nie powtarzaj pan plotek — rzucił ze złością.
Zamilkli na długo.
Stary chodził po pokoju, wyglądał przez okno na ogród, Landau skulony siedział przy stole, a Moryc zdenerwowany już nieco, z niecierpliwością czekał końca targu. W duszy już się godził na pięćdziesiąt tysięcy, ale chciał jeszcze próbować, czy mu się nie uda co więcej wycisnąć.
— Czy Mela chce wyjść za pana?
— Zaraz będę wiedział, ale ja chcę naprzód wiedzieć, co pan jej dajesz?
— Powiedziałem, moje słowo nie wiatr.
— Nie mogę. Potrzebuję do interesu więcej. Mnie się nie opłaci sprzedawać za pięćdziesiąt tysięcy. Moje wykształcenie, moje stosunki, moja uczciwość, moja firma jest znacznie więcej warta. Pan się namyśl, panie Grünszpan. Ja nie jestem Landau, ani Fiszbin, ani żaden kantorowicz. Ja jestem Moryc Welt-firmal! Pan ulokujesz swoją córkę na sto procent. Mnie potrzeba pieniędzy nie na hulanki. Dasz pan pięćdziesiąt tysięcy gotóką, a drugie tyle w terminie dwuletnim? — zapytał stanowczo.
— W zasadzie zgoda, ale po odtrąceniu kosztów wesela, wyprawy i co wydałem na jej wykształcenie.
— To jest świństwo, panie Grünszpan, tak krzywdzić własną córkę! — wykrzyknął.
— No, pomówimy jeszcze o tem, niech się sprawa Alberta wpierw skończy.
— Pan dla tej sprawy powinieneś dołożyć z dziesięć procent córce, bo ona jest zniesławiona. My musimy bronić was przed ludźmi. No, ostatnie słowo?
— Powiedziałem, masz pan moje słowo.
— Słowo można zlikwidować bez zysku. Ja potrzebuję gwarancyi.
— Jak mi Mela powie, że wyjdzie za pana, to wszystko się zrobi porządnie.
— Zgoda. Idę zaraz do niej.
— Ja panu życzę, żeby się ona zgodziła, bo pan mi się podobasz, Moryc.
— Grünszpan, ty jesteś stary macher, ale ja ciebie szanuję.
— Będziemy żyli w zgodzie.
Podali sobie ręce.
Moryc znalazł Melę w małym buduarku, leżała na otomance z książką w ręku, której nie czytała, trzymając oczy utkwione w oknie.
— Przepraszam cię, że się nie podniosę, trochę niezdrowa jestem. Siadaj! masz taką uroczystą minę?...
— Rozmawiałem właśnie z ojcem o tobie.
— A! — szepnęła przeciągle, przypatrując mu się uważnie.
— Właściwie ja rozmawiałem, ja zacząłem...
— Aha! kwiaty... rozmowa z ojcem... rozumiem... Więc?...
— Stary mi powiedział, że to od ciebie zależy, tylko od ciebie Mela — powtórzył ciszej i tak miękko i tak serdecznie, że spojrzała znowu na niego.
Zaczął opowiadać jej o sobie i o tem, jak ona mu się bardzo i dawno podoba.
Podparła głowę na ręku i znękaną, smutną twarz zwróciła na niego. Smutek dziwnie bolesny, smutek łez niewypłakanych, smutek niepocieszonych nigdy, jaki ogarnia ludzi po stracie najdroższych, ścisnął jej sercem. Zrozumiała od pierwszego słowa, że przyszedł się oświadczyć. Patrzyła na niego bez gniewu i oburzenia, patrzyła i słuchała z początku obojętnie, ale w miarę jak on mówił coraz dłużej i coraz obszerniej, niepokój nią owładnął i żal zaczął przejmować jej sercem.
— Czemu to on przyszedł i mówił jej o małżeństwie?... Czemu to on, Moryc, a nie tamten, ukochany nad wszystko, nie Wysocki?...
Ukryła twarz w poduszce, aby ukryć łzy, aby nie widzieć mówiącego i słuchała jego wywodów z zapartym oddechem, ze zmąconą świadomością kto mówi do niej! Nie chciała wiedzieć o tem, całą mocą nie chciała. Łzy zalewały jej duszę. Całą mocą serca kochającego, wszystkiemi siłami wyobraźni, tęsknot, pożądań i miłości wołała do tamtego, aby przyszedł i wyrwał ją z męki i siadł tam, w miejsce Moryca i przemienił się w niego i mówił do niej... Tak silnie tego pragnęła, że chwilami miała złudzenie, iż się to już stało! Że to Wysocki siedzi teraz przy niej i mówi o swojej miłości.
Wstrząsała się przenikana jego słodkim głosem, nie słyszała Moryca, a słuchała tych dźwięków, które w tamten wieczór u Róży zapadły jej na dno mózgu i teraz niby z kliszy fonografu dźwięczały i owiewały ją czarem, rozkoszą, szczęściem...
Słuchała długo, niektóre słowa powtarzała bezwiednie z lubością i już miała ochotę powiedzieć: kocham — i przeniknęło ją szalone pragnienie rzucenia mu się na szyję, całowania. Otworzyła oczy i długo patrzyła z przerażeniem.
To Moryc siedział z kapeluszem w ręku... piękny Moryc... Moryc!...
I nie o miłości mówi, nie o szczęściu życia we dwoje, nie o uniesieniach serca spragnionego kochania, nie o wzruszeniach miłości.
Moryc mówi spokojnie, że będzie im razem dobrze, że założy fabrykę; mówi o kapitałach, o posagu, o interesach jakie robić zamierza; mówi, że jej nigdy niczego nie będzie brakowało, że może będą mogli trzymać konie i powóz.
To Moryc, Moryc, przypomina sobie usilnie i na pół przytomnie pyta:
— Kochasz mnie Miec... Moryc?
Poprawia się szybko i chciałaby cofnąć to zapytanie, ale Moryc odpowiada ze wzruszeniem:
— Nie umiem ci tego powiedzieć, Mela! Ty wiesz, że ja jestem kupiec, ja nie potrafię określić ładnie tego co czuję, ale jak cię widzę Mela, to mi tak dobrze, że już niczego nie pragnę, że nawet zapominam o interesach. A przytem, ty jesteś taka piękna i taka niepodobna do naszych kobiet, że ja ciągle myślałem o tobie. Więc powiedz, chcesz wyjść za mnie?
Patrzyła znowu na niego, ale znowu widziała inną twarz, inne oczy; słyszała gorący, namiętny, przyciszony szept wyznania miłosnego. Przymknęła powieki, bo ją zapiekły tamtego pocałunki. Wstrząsnęła się w rozkosznym dreszczu przypomnień, wyprężyła się, przyciskając plecami do otomany, bo się jej zdawało, że ją tamten obejmuje ramionami i przytula do siebie.
— Mela, czy chcesz zostać moją żoną? — powtórzył znowu, zmieszany jej milczeniem.
Oprzytomniała zupełnie, stanęła i powiedziała szybko, bez namysłu.
— Dobrze. Pójdę za ciebie. Umów się z ojcem o wszystko. Dobrze Moryc, zostanę twoją żoną...
Chciał pocałować ją w rękę, ale cofnęła się łagodnie.
— Idź już, jestem taka niezdrowa, idź... przyjdź jutro, popołudniu...
Nie chciała więcej mówić, a on tak był uradowany zrobieniem interesu, że nie zauważył nawet jej dziwnego zachowania się i pobiegł do papy Grünszpana, aby jak najprędzej ustalić cyfrę posagową.
Grünszpana nie było, bo go wezwano do kantoru.
Moryc powrócił, aby prosić Meli o powiedzenie ojcu wszystkiego.
Zastał ją stojącą na tem samem miejscu gdzie pozostawił, patrzyła w okno wzrokiem, który nigdzie nie patrzył i nic nie widział, była blada jak płótno, poruszała ustami jakby coś mówiła z duszą własną lub ze wspomnieniami.
— Dobrze, Moryc, powiem ojcu, będę twoją żoną, dobrze! — powtarzała monotonnie.
Nie wyrwała mu ręki gdy ją całował, nie słyszała nawet, że już wyszedł; położyła się na otomanie, wzięła książkę do ręki i leżała bezmyślnie, zapatrzona w róże, kołyszące się za oknem i w złotą szklaną kulę, błyszczącą nad klombami...
Moryc był tak uradowany, że Franciszkowi, który palto podawał, dał całe dziesięć kopiejek i doróżką pojechał do Borowieckiego fabryki.
— Powinszuj mi, żenię się z Melą Grünszpan — zawołał, wpadając do kantoru.
— I to pieniądz niezły — rzekł Karol, podnosząc głowę z nad papierów.
— To pieniądz gruby — poprawił Moryc.
— Tak, jeśli towarzystwo asekuracyjne wszystko wypłacić zechce — powiedział Karol z naciskiem, bo go zirytowała ta wiadomość, że Moryc za jednym zamachem zdobywał piękną pannę i duży posag, a on, on musi się wiecznie męczyć...
— Przyniosłem ci pieniądze.
— Właśnie się obliczałem, że może nie będę potrzebował brać od ciebie. Znalazłem kogoś, który chce mi dać na weksel z terminem półrocznym i na osiem procent tylko — powiedział umyślnie, bo pieniędzy nie miał, ale chciał mu zrobić przykrość.
— Bierz! Ja umyślnie dla ciebie pieniądze wydobyłem i zapłaciłem procent z góry.
— Zatrzymaj pieniądze dni kilka, gdybym nie wziął, zwrócę ci koszta.
— Nie lubię takich warunkowych interesów — mówił niezadowolony.
— Więc panna Mela cię przyjęła? Dziwi mnie to trochę...
— Dlaczego? Cóż mi masz do zarzucenia? — pytał prędko, gniewnie.
— Wyglądasz na kantorowicza, ale to nie przeszkadza, tylko że...
— Powiesz, proszę cię...
— Tak się podobno kochała w Wysockim — powiedział tonem zdziwienia, pełnego złośliwości.
— To jest taka prawda, jakby kto mówił o bankructwie Szai.
— Dlaczegóż nie miałaby się w nim kochać? Ona piękna, on przystojny. Oboje mają pewne wspólne społeczne bziki, oboje namiętni, widziałem u Trawińskich, jak się zjadali oczami. Mówili tam o ich małżeństwie... — ciągnął nieubłaganie, bawiąc się cierpieniem, jakie znać było na twarzy przyjaciela.
— Może i tak było, nic mnie to nie obchodzi.
— Mnieby obchodziła przeszłość narzeczonej. Nie ożeniłbym się z kobietą ze wspomnieniami.
Uśmiechnął się tak złośliwie, że Moryc zerwał się gwałtownie.
— Po co mi to mówisz?
— Nie ubliża to ani tobie, ani pannie Meli, mówię co mi na myśl przyszło. Bardzo się cieszę nawet, że się żenisz tak świetnie.
Uśmiechnął się znowu zjadliwie.
Moryc trzasnął drzwiami i wybiegł wzburzony i wściekły na Karola.
Taki był zaperzony, że zaczął krzyczeć na robotników, którzy pompowali wodę z fundamentów.
— Ruszać się chamy! Robicie jak z łaski, od wczoraj nic wody nie ubyło.
— A to czego? — zapytał jeden z robotników dosyć głośno.
— Co ty pyskujesz, do kogo ty tak pyskujesz? Ja cię zaraz łajdaku wyrzucę z roboty.
— Wynoś się parchu pókiś cały, bo ci mordę przekręcę, żebyś widział gdzie uciekać — szepnął jakiś mularz, przykładając mu pięść do nosa.
Moryc cofnął się spiesznie i podniósł taki wrzask, że Karol ukazał się przy robotnikach i Maks wybiegł z przędzalni.
Moryc wrzeszczał, żeby robotnika oddalić natychmiast, bo mu ubliżył.
— Daj pokój Moryc, nie wtrącaj się do nieswoich rzeczy.
— Jakto nie do swoich rzeczy! mam takie same prawo jak i ty — krzyczał.
— Na chwilę przypuśćmy, że takie samo prawo, ale ci to jeszcze nie daje prawa wymyślania robotnikom, wymyślania wcale niesłusznie.
— Co to jest, przypuśćmy! Moje dziesięć tysięcy rubli tyleż warte co i twoje.
— Nie krzycz tak, chcesz się przed robotnikami pochwalić, że masz dziesięć tysięcy rubli?
— Ty nie potrzebujesz mnie uczyć, co ja mam mówić.
— A ty nie potrzebujesz tego krzyczeć, mogąc po ludzku powiedzieć.
— Ja to robię, co mnie się podoba.
— Krzyczże sobie, kiedy ci się to podoba — zawołał Karol pogardliwie i wrócił do kantoru.
Moryc wykrzyczał się jeszcze przed Maksem i wybiegł, odgrażając się głośno, że musi zaprowadzić tutaj inne porządki, że tak dalej iść nie może, że Karol buduje pałac, nie fabrykę.
— Pewny posagu Grünszpanówny i dla tego taki głośny — powiedział Karol Maksowi, ale żałował swego uniesienia, bo liczył na jego pieniądze, potrzebne mu były koniecznie.
— Ile razy dam się porwać pierwszemu popędowi — robię głupstwa.
Moryc pomimo przykrości, jaką mu Karol zrobił, wspominając o miłości Meli, myślał i czuł tak samo, a nawet więcej jeszcze żałował swego uniesienia, bo czuł swoją śmieszność.
Byłby wrócił do Borowieckiego, ale nie śmiał na razie, zostawił to do wieczora, bo tymczasem było już po szóstej.
Konie Kesslera już czekały przed kantorem, pojechał do siebie, przebrał się i natychmiast kazał ruszać wyciągniętym kłusem przez miasto.
Z przyjemnością wyciągał się na miękkich siedzeniach powozu i niedbale kiwał głową spotykanym znajomym.



XIV.


Kessler mieszkał o kilka wiorst za miastem przy wielkiej farbiarni, której był właścicielem, będąc zarazem głównym akcyonaryuszem i dyrektorem firmy: Kessler et Endelman.
Pałac, a raczej zameczek w stylu gotycko-łódzkim wznosił się na szczycie wzgórza na tle wysokiego sosnowego lasu, a przed nim, na stokach dosyć stromych, zielenił się wielki angielski park, zbiegający do bystrej, ujętej w drewniane cembrowiny rzeczki, płynącej w głębokim jarze, obrośniętym wierzbiną i olszynami.
Z prawej strony parku z poza drzew wychylały się czerwone kominy i mury farbiarni, a z lewej, daleko, szarzały słomiane dachy wsi rozrzuconej po obu stronach rzeczki, na dnie jaru, wśród kęp sadów i zarośli.
— Mieszkasz jak prawdziwy książę łódzki — zawołał Moryc na przywitanie, wyskakując z powozu przed pałacem.
— Robiłem co mogłem, żeby się jako tako urządzić w tym barbarzyńskim kraju — mówił Kessler, prowadząc go w głąb domu.
— Trafiłem na uroczystość? — zawołał, bo Kessler był we fraku i w białym krawacie.
— Gdzieżtam, nie zdążyłem się jeszcze przebrać, jeździłem z urzędową wizytą...
— Jest już kto?
— Jest Wilhelm Müller, przyjechał umyślnie z Berlina, po cichu przed ojcem. Jest Oskar baron Meyer, jest Martin, znasz go? wesołe francuskie bydlę. Jest kilku jeszcze naszych z Łodzi i Berlina. No i jest część niespodzianek...
— Ciekawym. Masz kogo coby robił honory domu?
— Zobaczysz...
Na wielkiej tarasie, od strony rzeki, zamienionej w letni salon, siedziało całe towarzystwo.
Indyjskie, przepyszne maty z traw kolorowych, zaścielały podłogę; meble były ze złoconego bambusu, pokryte jedwabnemi poduszkami.
Ściany werendy tworzyły chińskie maty ze słomy, nanizanej różnokolorowymi paciorkami, nie wiązanej, a tylko jednym końcem, u góry ujętej w szeroki złoty fryz, z pod którego spływała ku podłodze niby falami włosów skrzących się róznokolorowym szkłem i cicho dźwięczących za najlżejszem dotknięciem powietrza.
Moryc przywitał się z wszystkimi i usiadł w milczeniu.
— Co pijesz? My chłodzimy się szampańskiem.
— Dobrze, zgoda na szampańskie.
Za chwilę wniósł służący wino, a za nim weszła Zośka Malinowska, która robiła honory domu, własnoręcznie nalała i usiadła przy nim na biegunowem krześle.
Milczenie zaległo werendę, bo wszystkich oczy wpiły się z chciwością w jej twarz piękną, w odsłonięte ramiona w całą postać doskonale rozwiniętą.
Zmieszały ją nieco te spojrzenia ciekawe, ale to dodało jeszcze żywości jej bardzo ruchliwej twarzy i powlekło ją lekkim, delikatnym karminem.
— Kołysz mnie pan — powiedziała nakazująco do Moryca.
— Czy pani myśli, że to będzie dla mnie kara? — szepnął, wciskając binokle, bo mu się bardzo podobała.
— Nic nie myślę, czem to dla pana będzie, bo chce się tylko bujać — odpowiedziała dosyć twardo i zapatrzyła się przez nieosłonięty kawałek werendy w park staczający się po równi pochyłej aż do błyszczącego srebrem i błękitem strumienia, za którym leżały płaty łąk ciemno-zielonych, a potem pola podnosiły się w górę; pola pocięte w pasy długie rozmaitymi odcieniami zieleni zbóż.
— Może się przejdziemy, pokaże wam park i menażeryę — powiedział Kessler.
Poszli wszyscy prócz Müllera.
— Nie chce mi się chodzić... zmęczony jestem drogą... — powiedział na usprawiedliwienie.
— Wierz mi pan, że to napróżno — szepnął Kessler, rzucając okiem na Zośkę.
— Co takiego? ani myślałem... — rzucił prędko, zły, że odgadnięto jego intencyę, ale nie zmienił zamiaru, a gdy Kessler wyszedł, przysunął się do Zośki.
— Ten Müller jest jeszcze zupełnie jugend — odezwał się Kessler do Moryca, idąc za całem towarzystwem, na przełaj wspaniałych trawników.
— Warum?
— Umyślnie został dla mojej dziewczyny, myśli, że ona pomienia mnie na niego.
— Kobiety mają nieraz niespodziewane gusta.
— Ale stale lubią tych, co mają dużo pieniędzy.
— Nie zawsze, nie zawsze — rzucił ciszej, bo mu przyszła na myśl Mela i Wysocki. — Skąd wydobyłeś taką dziewczynę? Wspaniała samica.
— Co? podoba ci się?
— Przystojna i czuć, że ma temperament, że...
— Za dużo go ma i strasznie przytem głupia, mam już jej dosyć.
Skrzywił się i zaczął laską ścinać czubki krzewów, a po chwili odezwał się ciszej:
— Mogę ci ją odstąpić, chcesz?
— Oferta wspaniała, ale do tej licytacyi nie stanę, za mało mam pieniędzy...
— Ty się mylisz zupełnie. To jest polka, ona chce żeby ją kochać rano, w południe i wieczorem, żeby być jej wiernym i w końcu żeby się z nią ożenić. Mówię ci, że to głupia dziewczyna. Płacze mi po całych nocach i ciągle wyrzeka, a na odmianę robi mi awantury, że muszę ją nieraz uspokajać po swojemu.
Błysnął oczami i silniej świsnął laską po krzewach.
— Chcesz ją, to ci ułatwię... Muszę się jej i tak pozbyć w jaki sposób, bo się pewnie ożenię.
— Słyszałem coś o tem na mieście... z Müllerówną?
— Interes dopiero w robocie, nic jeszcze pewnego. W każdym razie byłbym bardzo wdzięczny temu, ktoby mnie oswobodził od tej dziewczyny. Może chcesz?...
— O, dziękuję ci, ma brata i ojca, którzy podobno nie są zbyt dobrze wychowani... mogliby nie uszanować mojej skóry... A przytem i ja się żenię.
Przyłączyli się do towarzystwa.
Kessler zaprowadził wszystkich do wielkich żelaznych klatek, w których żyła gromada małp. Długim kijem, przez kraty, zaczął je drażnić; małpy na sam jego widok zaczęły się cofać w głąb, a przestraszone kijem rzucały się na sufit, czepiały się bocznych krat i przeraźliwymi głosami wściekłości i rozpaczy pobudziły Kesslera do wesołego śmiechu i do zaciętszego ich podrażniania.
Zwierząt było dosyć w innych klatkach, ale prawie wszystkie na widok swego pana głupiały ze strachu lub szczerzyły kły.
Para tonkińskich niedźwiedzi, zupełnie czarnych, ze wspaniałymi żółtymi napierśnikami, rozwścieklona biciem, rzuciła się na kraty z takim rykiem, że wszyscy odskoczyli z przerażenia, tylko Kessler się nie poruszył, przysunął bliżej twarz do wyszczerzonych kłów, bił prętem po rozwartych potężnych szczękach i rozkoszował się ich bezsilną wściekłością.
— To pod moim adresem tak mruczą słodko — zauważył z uśmiechem.
Prowadził dalej, do jeleni spacerujących w ogrodzeniu, z którymi żył przyjaźnie, do klatek psów, tak zdziczałych, że rzucały się drapieżnie ku patrzącym; z psami był w dobrych stosunkach, bo wszedł do środka i pozwalał się im lizać po rękach i twarzy.
Na zakończenie pokazał gościom swoim stado białych pawi o cudownych tęczowych ogonach.
Kessler zakrzyczał i pawie roztoczywszy wachlarze ogonów, biegły całą gromadą po zielonych trawnikach, ale zatrzymały się zdala patrzących i zaczęły krzyczeć blaszanymi, rozdzierającymi głosami.
Wracali wolno do pałacu.
Wieczór się już rozlewał nad ziemią, wzgórza jeszcze świeciły złotawymi blaskami zachodu, ale nad całą doliną wznosiły się lekkie mgły, które się poruszały i rozsnuwały jak zwoje przędzy sinej, rozdzieranej co chwila przez czuby drzew i grzbiety ostre dachów.
Od rzeki, od drzew i traw podnosił się cichy monotonny szmer, pokrywany co chwila rojnem huczeniem chrabąszczów, które z brzękiem przelatywały nad głowami.
Żaby od chłopskich rowów i sadzawek rechotały chóralnie.
Wilgotny a ciepły wiatr powiewał z zamglonej dali i niósł głos dzwonów bijących długo a żałośnie, jakby na śmierć czyjąś; przyduszone ciężkie echa drgały w powietrzu jak płaty stygnącego metalu i konały pod konarami lasu, w gąszczu czerwonych pni, stojących gęstą ścianą tuż za pałacem.
Na werendzie Zośki już nie było, tylko Wilhelm Müller kołysał się na fotelu.
— Cóż, ładna, prawda? — zapytał go Kessler drwiąco.
— Nie tyle ładna ile... ordynarna.
— Nie mogłeś się pan porozumieć z nią?... — zapytał Kessler.
— Nie próbowałem nawet — odpowiedział ze złością i wykręcał wąsiki, aby ukryć pomieszanie i twarz z prawej strony zarumienioną nieco.
Kessler uśmiechnął się i zapraszał na kolacyę, bo właśnie lokaje otwierali drzwi na oścież, ukazując w amfiladzie szereg salonów umeblowanych z przepychem nadzwyczajnym.
Kolacyę podali w wielkiej okrągłej jadalni, zamienionej na ogród podzwrotnikowy, pełen palm i kwiatów; w środku ustawiono okrągły stół, tak zapełniony srebrami i kryształami, że robił wrażenie wystawy jubilerskiej, wśród której niby drogie kamienie barwiły się kwiaty róż i storczyków ubierających obrus i zastawę.
Przy jednem z okien siedziały dwie z wynotowanych w fabryce robotnic, bo drugie dwie nie przyszły; siedziały bogato wystrojone, sztywne, onieśmielone i z trwogą patrzyły na wchodzących mężczyzn.
Po jadalni chodziły wolno i swobodnie się śmiały tancerki.
Była to właśnie ta niespodzianka importowana, jaką Kessler zapowiadał Morycowi, a którą Müller przywiózł z Berlina na dzisiejszy wieczór. Było ich trzy tylko, ale hałasowały za dziesięć i ordynarną, tingeltanglową wrzawą zapełniały pokój.
Postrojone były krzykliwie, obwieszone sztucznymi kamieniami, wydelkotowane do pół piersi, wymalowane, ale pomimo to zupełnie przystojne, o wysmukłych i doskonałych w rysunku figurach.
Kolacya wlekła się dosyć długo i nudnie.
Nikt nie miał humoru, byli zbyt przytomni, tylko tancerki rzucały cyniczne uwagi i okrzyki i kpiły z robotnic, które pomieszane, zdenerwowane, nieprzytomne prawie, nie wiedziały jak jeść, co robić ze sobą, gdzie patrzeć.
Zajęła się niemi Zośka, a za nią i Moryc obok niej siedzący, zaczął się do nich odzywać po polsku, aby je ośmielić.
Kessler nic prawie nie mówił, z namarszczoną brwią, z głową w ramiona wciśniętą siedział chmurny i nienawistnie spoglądał na Zośkę, żywo rozmawiającą z Morycem, to na lokajów, którzy czując jego wzrok na sobie, uwijali się z pośpiechem pełnym trwogi.
Zazdrość nim szarpała. Chciał ją odstąpić, a teraz widząc jej twarz wesołą, uśmiechniętą, dziwnie jasną a piękną, pochyloną do tamtego; widząc jak chciwie słuchała jego słów, jak często rumieniła i z kokieteryą bardzo wdzięczną nalewała mu wino — zazdrość nim owładnęła.
Byłby kazał jej przyjść i siedzieć przy sobie, ale wstydził się okazywać zazdrość przy wszystkich, więc siedział ponury, zdenerwowany tem gwałtownem uczuciem i koniecznością panowania nad sobą.
Po kolacyi przeszli do salonu, umeblowanego na sposób wschodni; wielkie sofy jedwabne zarzucone poduszkami stały pod ścianami, ściany były obciągnięte zieloną jedwabną materyą w żółte płomienie, jakiś również zielono-żółty dywan zaścielał całą podłogę.
Lokaje poustawiali przed sofami nizkie kwadratowe stoliki, zapełnili je całą bateryą butelek i odsłonili coś w rodzaju estrady, na której znalazł się zaraz skrzypcowy kwartet i grać zaczął.
Porozwalali się na sofach gdzie komu było wygodniej i zaczęli pić; zaraz z miejsca poszły dosyć gęsto likiery i koniaki do kawy, którą lokaje obnosili co chwila, a po kawie poszły wina w takiej ilości, w tylu gatunkach, że wkrótce się popili.
Muzyka wciąż grała, tancerki zniknęły, aby się przebrać odpowiednio, a tymczasem na środku salonu rozciągnięto gruby dywan z linoleum, odpowiednio wykredowany.
Gwar się zaczął zrywać, śmiechy, dowcipy, żarty obiegały salę, razem z robotnicami, które popychane od jednego do drugiego, podawane z rąk do rąk, całowane, szczypane, obejmowane, pojone winem, traciły przytomność do reszty i zaczynały szaleć, podbudzone jeszcze dźwiękami muzyki, która żar wlewała do żył i szaleństwo.
— Tańczyć — krzyknął Kessler, trzymając wpół Zośkę pijaną zupełnie i tak rozbawioną, że co chwila tarzała się po sofie i krzyczała.
Tancerki ukazały się z małymi tamburynami w rękach, wzniesionemi do góry, prawie nagie, bo prócz zwojów gazy nic nie osłaniających, więcej nie miały na sobie.
Stanęły na środku i zgodnie uderzyły w tamburyny, wtedy muzyka przeszła w najdelikatniejsze pianissima, ledwie dosłyszalne, a melodyę tańca poprowadził flet namiętnym głosem, podobnym do miłosnego śpiewu ptaków.
Tancerki zaczęły „danse du ventre“ dosyć wolno i ospale, pod wpływem win, jakie w przerwach tańca literalnie w nie lano i pod wpływem fletu rozogniły się i tańczyły namiętnie ten dziwny, ohydny taniec wschodu, pełen epileptycznych drgawek, kurczów, wyrzucań całem ciałem, lubieżnych pragnień, taniec rozszalałych rozpustą.
Flet lał niestrudzenie swój słodki, namiętny śpiew i przenikał coraz bardziej wszystkich niepowstrzymaną żądzą zatopienia się w szaleństwie.
Oczy płonęły, piersi podnosiły się szybko, krótkie okrzyki zrywały się z piersi, ramiona wyciągały się do tańczących, odgłosy mocnych pocałunków tonęły w tej dzikiej wrzawie rozpasania, jaka zapanowała w salonie.
Śmiechy, słowa, szczęk kieliszków, okrzyki zlewały się w wielki, odurzający gwar, nad którym tylko głos fletu panował, a one tańczyły coraz lubieżniej, coraz jaskrawiej, coraz namiętniej; na zielonem tle ścian, w obłoku gaz przejrzystych szalone ruchy ich ciał nagich tworzyły obraz bachanckiej wizyi.
Ryk śmiechu i zadowolenia rozlegał się wciąż po sali, tylko Zośka podniosła głowę i pijanemi oczami patrzyła długo na tanecznice.
— To świństwo, to ostatnie świństwo! — zawołała z jakąś bezwiedną grozą oburzenia i wybuchnęła strasznym, pijackim płaczem, aż ją Kessler kazał lokajowi zanieść do jej pokoju.
Ale wesoła zabawa łódzkich królewiąt trwała dalej, do końca...



XV.


— Może jeszcze herbaty pan pozwoli, panie Józefie?
— Dziękuję pani — odparł Józio, wstał, ukłonił się i rozczerwieniony czytał dalej gazetę panu Adamowi.
Anka siadła w głębokim fotelu na biegunach, kołysała się, słuchała czytania, ale częściej spoglądała na drzwi od werendy i nasłuchiwała, czy nie usłyszy kroków Karola.
— Mateusz, niech samowar nie zgaśnie, bo pan pewnie zaraz przyjdzie! — zawołała do kuchni, obeszła pokój, wyjrzała na świat ciemny przez wszystkie okna, chwilę stała z czołem opartem o szybę i znowu powróciła na fotel i z wzrastającą niecierpliwością oczekiwała.
Nie było to po raz pierwszy od czasu jak w Łodzi mieszkała, to jest od dwóch miesięcy.
Dla Borowieckiego czas ten płynął bardzo szybko, ale dla niej i dla ojca wlókł się ze straszną powolnością.
Zamknięci w domu i w tym chorym kawałku ogródka, który im musiał zastępować Kurów, cierpieli straszną nostalgię za wsią, za wielkiemi przestrzeniami i z trudem zmuszali się do nowego życia i otoczenia.
Anka zmizerniała nie tyle z nudów, ile ze zmartwień różnych, jakie wciąż na nią spadały i ze zgryzot tajonych a których źródłem był Karol.
Urządziła sobie życie jak tylko mogła najczynniejsze, najbardziej wyczerpujące, ale pomimo to jakiś nieokreślony smutek przegryzał zwolna duszę.
Nie wiedziała co myśleć o Karolu.
Wierzyła, była przekonana, że ją kochał, ale od czasu przyjazdu do Łodzi zaczynała wątpić w to chwilami.
Jeszcze nie miała żadnej pewności, jeszcze nawet podejrzeń swoich się wstydziła, a pomimo to sercem odgadywała tę bolesną dla siebie prawdę.
A przytem, codziennie, ze zdumieniem pełnem boleści przekonywała się, że on, ten, który był dla niej ideałem człowieka, którego sobie ubrała we wszystkie blaski własnej szlachetnej duszy, o którym myślała z dumą i radością, którego kochała pierwszem czuciem, który miał być jej mężem — ten jej chłopak kochany, jak go nazywała w duszy, jest taki inny, i niepodobny w rzeczywistości do tamtego, którego ubóstwiała.
Przekonywała się o tem codziennie i cierpiała coraz boleśniej.
Bywał czasami dla niej dobry, kochający, serdeczny, uprzedzający jej życzenia wszystkie, ale bywał i zimny, szorstki, nieubłagany w ironizowaniu jej wiejskich zwyczajów, a wtedy wyśmiewał z ostrością bolesną jej dobre serce, jej opiekowanie się biednymi, jej pojęcia nawet, jak nazywał, parafiańskie, wtedy jego stalowe oczy paliły ją niesłychanym bólem, a surowa twarz pełna była wyrazu zimnej obojętności.
Tłumaczyła jego postępowanie, jak i on to robił w chwilach lepszych, zdenerwowaniem i kłopotami jakich miał wiele przy budowie fabryki.
Wierzyła temu z początku i znosiła cierpliwie zmienność jego humoru, a nawet robiła sobie wyrzuty, że nie umiała mu być uspokojeniem, że nie umiała tak go przywiązać do siebie, aby przy niej zapominał o wszystkich kłopotach i zmartwieniach.
Próbowała to robić nawet, ale przestawała, spostrzegłszy raz jego drwiąco dziękczynne spojrzenie, jakie jej rzucił.
A potem ona tego nie umiała, ona go kochała prosto i szczerze, umiałaby dla niego poświęcić wszystko, ale nie umiała pokazywać swojej miłości, nie umiała zadzierzgać tych tysiącznych nici spojrzeń, frazesów, dotknięć, niedomówień; tego sztucznego czaru, który tak lubią mężczyźni i biorą zwykle za miłość najgłębszą, a który jest tylko flirtem i wstrętną minoderyą panien chcących się dobrze sprzedać.
Brzydziła się tem jej prosta i szlachetna dusza oburzała się do głębi na myśl takiego podniecania mężczyzn i tem trzymania ich przy sobie.
Miała silnie rozwinięte poczucie własnej godności, była dumną, czuła się człowiekiem.
— Dlaczego nie przychodzi? — myślała z głęboką przykrością.
Józio czytał cichym, monotonnym głosem i od czasu do czasu podnosił spoconą twarz, spoglądał lękliwie na Ankę, wtedy pan Adam stukał kijem i wołał:
— Czytaj, czytaj! a to dobrodzieju mój kochany ciekawe, ciekawe! Ten Bismarck to sztuka, oho! Szkoda, że niema księdza tutaj, szkoda... Słuchasz Anka?
— Słucham — szepnęła, nasłuchując szumu drzew w ogrodzie i głuchego łoskotu Müllerowskich fabryk, czynnych i w nocy.
Czas się wlókł strasznie wolno.
Zegar bił godziny za godzinami, cisza potem rozlewała się tem głuchsza, w której tylko głos Józia coraz senniejszy rozlegał się słabo, aż i on skończył gazety i zabierał się do wyjścia.
— A ty Józiu gdzie sypiasz? — zagadnął pan Adam.
— W kantorze starego pana Bauma.
— Cóż nie lepiej mu?
— Pan Baum powiada, że nic mu nie jest, że jest zupełnie zdrowy. Pan Wysocki był dzisiaj, chciał go obejrzeć, to się tak rozgniewał, że go prawie za drzwi wyrzucił.
— Fabryka idzie jeszcze?
— Dziesięć tylko warsztatów czynnych. Dobranoc państwu.
Ukłonił się i wyszedł.
— Pan Maks opowiadał wczoraj, że od października zamykają zupełnie fabrykę. Stary Baum podobno zupełnie obłąkany, całe noce przesiaduje w fabryce i porusza warsztaty. Onegdaj znalazł go Maks w głównej sali, jak chodził od warsztatu do warsztatu i robił na nich. O, Karol idzie! — zawołała radośnie, podnosząc się z fotelu.
Karol wszedł, przywitał się w milczeniu i rzucił się na krzesło.
— Z miasta idziesz? — zapytał stary.
— Jak zwykle — odpowiedział opryskliwie, zirytowany, że musi się tłomaczyć, ale spostrzegłszy niespokojny wzrok Anki, rozjaśnił twarz i miękkim głosem zapytał:
— Cóż tu nowego słychać? Nie mogłem być na obiedzie, bo jeździłem do Piotrkowa, przepraszam, że nie zawiadomiłem, nie było już czasu, bo wyjechałem niespodziewanie. Była tu pani Trawińska?
— Była, ale popołudniu odwiedziła nas pani Müllerowa z Madą.
— Müllerowa z Madą? — zapytał ze zdumieniem.
— Przyszły po sąsiedzku. Bardzo przyjemne kobiety i tak obie zgodnie wychwalały pana. Narzekały, że pan o nich zapomina.
— Także pretensye, byłem u nich parę razy zaledwie.
Wzruszył ramionami.
Anka spojrzała zdziwiona, bo Mada mówiła wyraźnie, że Karol na wiosnę bywał u nich prawie codziennie na herbacie.
— Prawda, jaka z tej panny Mady typowa gęś?
— Mnie wydała się bardzo rozsądną i bardzo prostą i szczerą, nawet za szczerą... Dziwię się, czemu pan Maks odzywa się o niej zawsze z taką niechęcią.
— Maks łatwo się uprzedza.
Wiedział dlaczego Maks jej nie lubi.
Pił herbatę śpiesznie, zmuszając się do tego, aby Ance odmową nie robić przykrości i rozmyślał nad tą dziwną wizytą.
Po co one przyszły?
A może Anka umyślnie szukała zbliżenia.
Wypytywał się o szczegóły wizyty, Anka opisywała mu wszystko z drobiazgowością i szczerze wyrażała swoje zdumienie z ich przyjścia.
— To Mady robota, sprytna dziewczyna! — myślał, ale nie był zadowolony.
Jeszcze się przecież nie wyrzekł zupełnie myśli zostania zięciem Müllera, więc wolałby, żeby żyły zdaleka od siebie, mniej trudną miałby pozycyę wobec obu panien.
— Trzeba będzie ich rewizytować — zauważył niedbale.
— Nie bardzo chciałabym zabierać nowe znajomości.
— Wierzę, a tembardziej znajomości mocno nieodpowiednie.
— Pójdę do nich którego dnia z ojcem i na tem się skończy.
Zaczął z pewnem politowaniem opowiadać o ich grubych obyczajach i dorobkiewiczowskich fantazyach Mady i starego Müllera, ośmieszał ich z przesadą umyślną, żeby Ance odebrać chęć zabierania z niemi bliższej znajomości, jeśli ją miała, a w końcu zeszedł na własne sprawy i kłopoty.
Anka słuchała z uwagą i ze współczeniem przypatrywała się jego podkrążonym oczom i zmęczonej twarzy, a gdy Karol skończył, zapytała:
— Daleko jeszcze do końca?
— Za dwa miesiące muszę w ruch puścić fabrykę, a choćby tylko jeden oddział, ale tyle jest jeszcze roboty, że boję się myśleć o tem.
— Powinien pan później odpocząć czas dłuższy.
— Odpocząć! Ależ później będzie jeszcze więcej roboty, całych lat potrzeba pracy wytężonej, zabiegów, szczęśliwych warunków, dobrych odbiorców, kapitałów, żeby stanąć jako tako, wtedy dopiero będzie można myśleć o odpoczynku.
— I to gorączkowe, wyczerpujące życie ciągle, ciągle?...
— Ciągle i w dodatku z troską, żeby się to wszystko zdało na co.
— W Kurowie nie potrzebowałby się pan tak męczyć.
— Seryo pani to mówi?
— I ja to samo powtarzam — odezwał się pan Adam, układający sobie pasyansa.
— Myślałam o tem długo — szepnęła, przysunęła się do niego bliżej i oparta o jego ramię, zaczęła z zapałem i tęsknotą malować spokojne, dobre życie na wsi.
Uśmiechał się pobłażliwie... Niech fantazyuje, kiedy jej to sprawia przyjemność.
Wziął w rękę koniec jej ogromnego warkocza i oddychał przedziwnym zapachem jej włosów.
— Byłoby tam zupełnie dobrze, nie psuliby nam ludzie spokojnego i trwałego szczęścia — ciągnęła Anka, zapalając się.
Karol porównywał jej słowa z zupełnie podobnemi słowami tylu kobiet, które tak samo, poruszone miłością, marzyły o szczęściu z nim; to samo mówiła mu Lucy przed godziną, bo od niej wracał.
Uśmiechnął się i dotykał końcami palców chłodnych rąk narzeczonej i stwierdził, że nie elektryzują tak silnie, jak tamtej, że nawet są znacznie brzydsze.
Anka mówiła dalej, snując barwną nić swoich marzeń i tęsknot z wielką szczerością.
— Gdzie ja to samo słyszałem, kto mi to przedtem mówił? Aha! myślał i przypomniał sobie długie wieczory spędzane z Likiertową, przypominał sobie tyle innych kobiet jeszcze, tyle twarzy, ramion, uścisków, pocałunków, przysiąg, miłości.
Był bardzo znużony po dzisiejszej schadzce i tak jeszcze pełnym tamtej, że wstrząsał się nerwowo i zapadał w jakąś głęboką ciszę z wyczerpania nerwowego, słuchał głosu Anki, a zdawało mu się, że to mówi kto inny, że to te wszystkie dawne jego miłości, zmartwychwstałe we wspomnieniu tylko, są obok, mówią, snują się, dotykają go, słyszał prawie szelesty ich sukien, zdawało mu się, że widzi blade profile, że uśmiechy i słowa pełne dziwnego czaru otaczają go dookoła, że je spostrzega...
Wzdrygnął się i ogarnął Ankę ramieniem i przycisnął rozpalone jeszcze tamtej pocałunkami usta do jej skroni... Podniosła twarz ku niemu, zdziwiona tym nieoczekiwanym pocałunkiem, a on zobaczył wtedy po raz pierwszy, przez bezwiedne prawie skojarzenie, że ona nie jest piękną, jest niesłychanie miłą, wdzięczną, szlachetną, dobrą, ale piękną nie jest...
Ankę ten wzrok badawczy i zimny dziwnie dotknął i zarumienił, wyciągnęła mu z kieszeni na piersiach jedwabną chusteczkę i zaczęła się nią chłodzić.
— Co to za perfumy? — zapytała, aby coś powiedzieć, bo to spojrzenie zmroziło jej zapał dawny.
— Fiołki, o ile pamiętam.
— Te fiołki są heliotropem, pomieszanym z różami! odezwała się z uśmiechem i bezwiednie obejrzała chusteczkę.
Była to wykwintna chusteczka jedwabna, obszyta koronkami, z monogramem na środku, zabrał ją Lucy i zapomniał schować głębiej.
— Prawda, to heliotrop! — zawołał, żywo odbierając chusteczkę i chowając ją zbyt śpiesznie — Mateusz, pomimo zakazu, perfumuje mnie ciągle zamiast pilnować, aby w pralni nie zamieniali drobiazgów — mówił niedbale, ale czuł, że Anka nie uwierzyła w to niezręczne tłomaczenie.
Posiedział jeszcze chwilę, próbował nawet szerokiej, serdecznej rozmowy, ale spotykał się ciągle z niedowierzającym wzrokiem dziewczyny, więc wstał do wyjścia.
Anka wyprowadziła go jak zwykle na werendę, gdzie już Mateusz czekał z latarnią.
— Mateusz, nie perfumujcie panu chusteczek tak silnie — powiedziała cicho.
— Ja ta nie perfumuje, u nas ta nijakich perfumów niema — odparł zaspanym głosem.
Anka drgnęła nieco, patrząc na zakłopotaną twarz Karola.
— Może pan z nami jutro pojedzie do kościoła?
— Jeśli będę mógł, to dam znać rano.
Z tem się rozstali.
Anka wolno powróciła do mieszkania, kazała pogasić światła, wydała polecenia na jutro, powiedziała ojcu dobranoc i znalazłszy się w swoim pokoju, stanęła przy oknie i długo patrzyła w ciemne przepaście nieba, długo rozczuwała wszystko.
— A wreszcie, to mnie już nic nie obchodzi — szepnęła do siebie.
Ale to była nieprawda, obchodziło ją to więcej nawet, niż pragnęła, tylko nie chciała poddać się tym bolesnym, upokarzającym jej dumę spostrzeżeniom, tym brutalnym faktom, jakie przed nią stawały.
— Nie stanę mu pewnie na drodze do szczęścia — powiedziała sobie rano, po nieprzespanej nocy, zacięła się w sobie i w takiej dumie, która nie pozwalała się skarżyć i płakać.
Zamknęła wszystko w sobie.
Przy śniadaniu była jak zwykle spokojna. Służąca dała znać, że gromada robotników przyszła i koniecznie ją chce widzieć.
Anka wyszła na werendę, nie wiedząc o co im chodzi.
Pana Adama też za nią wtoczyli.
Na werendzie było kilku mężczyzn i kobiet, ubranych świątecznie, z bardzo uroczystemi twarzami.
Na jej wejście wysunął się zaraz Socha, który teraz był furmanem u Borowieckiego, pocałował ją w rękę, schylił się do nóg wedle odwiecznego zwyczaju, cofnął się nieco, chrząknął, obtarł nos rękawem surduta, obejrzał się na żonę stojącą z boku i rzekł mocno.
— A to myśwa się zmówili i przyszli podziękować naszej dziedziczce kochanej za tego chłopaka, co go to połamało, a u panienki się likował, za te kobite, co to una wdową ostała, po tym Michale, co go te rusztowanie zabiło i za te dziecioki co ostały, niby po tym Michale, co go to rusztowanie zabiło i za te dobrość jaką im panienka robi — wypowiedział jednym tchem i obejrzał się na żonę i na kolegów, którzy potakiwali głowami i poruszali ustami, jakby mówiąc z nim razem.
Odetchnął i mówił dalej.
— My jesteśwa biedne sieroty, a panienka chociaż ani nam warzona ani pieczona, a dobra kiej matka rodzona. Naród się zmówił, coby za to wszystko podziękować z serca. Przez podaronków myśwa przyszli, ale podaronki... ale... podaronki... całujta ścierwa panienke po rączkach, obłapta za nóżki! — zawołał, nie mogąc dokończyć mowy.
Jakoż po tem energicznem przemówieniu otoczyli Ankę kołem i całowali ją po rękach, a mniej śmieli po łokciach.
Ankę zalała ogromna radość i rozrzewnienie, mówić nie mogła ze wzruszenia, więc pan Adam przemówił słów kilka od siebie i kazał im dać wódki.
Na sam koniec sceny nadszedł Karol i, dowiedziawszy się o co im chodzi, kazał dać po raz drugi wódki i coś w rodzaju śniadania, i uścisnął bardzo serdecznie ręce robotników, ale uśmiechał się ironicznie, i gdy ludzie odeszli, powiedział drwiąco:
— Wzruszająca scena. Myślałem, że to dożynki, brakowało tylko pieśni i wieńca ze zbóż, był natomiast spleciony z wdzięczności i z dobrych uczynków.
— Widzę, że to jest łatwa zabawa, ironizowanie wszystkiego, bo zbyt często pan się w to bawi — powiedziała spokojnie na pozór, ale w głębi drżała gniewem.
— Nie moja zasługa, a... sposobności tak częstych.
— Dziękuję panu za szczerość. Wiem teraz już dobrze, że wszystko co robię jest śmiesznem, małostkowem, parafialnem i niemądrem, że to wszystko godne jest ironii, tylko ironii, a pan ją swobodnie wypowiada, bo to mnie tylko boleć może, a pana cieszy nieprawdaż? — mówiła rozdrażniona.
— Co słowo to oskarżenie i to bardzo ciężkie — rzekł Karol.
— I prawda.
— Nie, zupełna nieprawda, przywidzenie dla mnie bardzo bolesne.
— Bolesne! — zawołała ironicznie.
— Panno Anno, Anka! dlaczego się pani gniewa na mnie? Po co mamy sobie zatruwać życie takimi drobiazgami, czyż pani na seryo znajduje w mojem ironizowaniu niewinnem obrazę i krytykę siebie? Ależ daję pani słowo, że nigdy, nigdy tego nie pragnąłem i pragnąć nie mogłem — tłumaczył się gorąco, szczerze zmartwiony i dotknięty jej słowami.
Anka nie słuchała, wyszła z pokoju, nie spojrzawszy na niego.
Karol poszedł do ojca na werendę i skarżył się przed nim.
— Ja jestem trup, ja już nie żyję, ale ci powiem szczerze, krzywdzisz Ankę i zniechęcasz, obyś tego nie żałował później — powiedział stary ze smutkiem i zaczął mu robić delikatne wymówki za zaniedbywanie narzeczonej i za te tysiące drobiazgów w codziennem życiu, którymi Ankę ranił i obrażał jej miłość własną.
— Antonina niech się spyta panienki, czy prędko pojedziemy do kościoła, bo konie już czekają — powiedział Karol do służącej i wzburzony wymówkami ojca, chodził po werendzie, oczekując odpowiedzi.
Służąca przyszła zaraz.
— Panienka poszła do pani Trawińskiej i powiedziała, że dzisiaj nie pojedzie do kościoła.
Borowiecki rozczerwienił się ze złości i wybiegł.
— Pijże sobie piwo, jakieś nawarzył... — mruczał za nim pan Adam.
Anka rozgniewana poszła do Niny.
Nina była sama, siedziała w narożnym pokoju przed małemi stalugami i malowała pastelami bukiet złotawych róż, rozsypanych przed nią na pysznej zielonawej materyi
— Dobrze żeś przyszła, miałam pisać po ciebie.
— Sama jesteś?
— Kazio pojechał do Warszawy, wróci dopiero wieczorem, malowanie mi się już sprzykrzyło, czytać mi się nie chce, więc chciałam ci zaproponować wycieczkę za miasto, na świeże powietrze. Będziesz miała czas?
— Ile tylko zechcesz.
— A Karol?
— Przecież jestem dorosła i wolno mi już rozporządzać sobą i czasem swoim.
— A! — wyrwało się Ninie mimowoli, ale nie pytała więcej, bo służący zameldował Kurowskiego, który dowiedziawszy się, że niema Trawińskiego, chciał wyjść.
— Zostań pan, zjemy razem obiad, a potem we trójkę urządzimy wycieczkę za miasto, będziesz pan naszym opiekunem i pocieszycielem, dobrze?
— Na opiekuna zgoda.
— Ba, kiedy nam koniecznie potrzebny jest pocieszyciel.
— Dobrze, niechaj panie cierpią, a zacznę pocieszać, tylko uprzedzam, że łzom nie uwierzę i pozwolę im płynąć swobodnie, choćby strumieniami.
— Łzom pan nie wierzy?
— Przepraszam, kobiecym łzom.
— Zawiodły pana jedne, a teraz zemsta na wszystkie.
— Tak, zawiodły, a teraz zemsta! — powiedział wesoło.
— Nie będzie pan miał do niej sposobności, bo my należymy do kobiet, które nie płaczą, nieprawdaż Anka?
— A przynajmniej nikt łez ani cierpień naszych nigdy nie zobaczy — odpowiedziała cicho Anka.
— Uwielbiam taką dumę, a gdybym był prawodawcą, nakazywałbym ją wszystkim.
— Niktby nie słuchał, bo ludzie są szczęśliwsi przez to samo, że mogą uchodzić przed drugimi za nieszczęśliwych.
— Duży paradoks, ale i duża prawda; człowiek to przedewszystkiem zwierze liryczne, jeśli nie sentymentalne. Nowy Linneusz powinien je zaklasyfikować pod rubrykę: „Gatunek mazgajowatych“. Pomijając to, czy Karol tutaj będzie dzisiaj?
— Nie wiem, nie wiem czy pana Borowieckiego dzisiaj widzieć będę.
Kurowski bystro popatrzył na Ankę, ale twarz jej nic nie zdradzała, prócz spokojnej obojętności.
Przy skończeniu obiadu, który przeszedł nadzwyczaj wesoło, bo i Anka rozchmurzyła się nieco, po usilnych staraniach Kurowskiego przyszła na stół kwestya, gdzie jechać?
— Byle nie do Helenowa, tam za wiele ludzi dzisiaj.
— Pojedziemy za miasto. Szkoda, że niema Trawińskiego, bo zaproponowałbym państwu podwieczorek u siebie. Mam przy chałupie trochę wody i ogrodu, byłoby nam chłodno.
— Daleko od Łodzi? — spytała Anka.
— Boczną drogą będzie z pięć wiorst.
— Prowadzi pan podobno gospodarstwo?
— Jestem wielki pan, bo mam czterdzieści morgów ornego gruntu, ale... ale gospodarstwo prowadzę tylko w fabryce, bo rolnego nie znam i nie cierpię.
— Pan Karol opowiadał mi na wiosnę, że pana zastał przy własnoręcznej siejbie jęczmienia, a nie w laboratoryum, więc?
— Więc... Karol żartował tylko, upewniam panią, że żartował — powiedział prędko, bo się ukrywał ze swojemi zamiłowaniami gospodarczemi, które pogardliwie wobec ludzi nazywał parobczemi.
— Pokażę paniom jak się w Łodzi bawią w niedzielę szerokie masy — mówił, wsadzając je do powozu i kazał jechać do lasku Milscha.
Miasto było jak wymarłe, sklepy pozamykane, okna poprzysłaniane, szynki ciche, ulice puste, zalane rozdrganem powietrzem i oślepiającymi blaskami słońca, które prażyło niemiłosiernie.
Drzewa na trotuarach stały bez ruchu, z omdlałymi liściami, bezsilne wobec potęgi ognia lejącego z białawego nieba, które niby ciężka wełniana opona, obtulało miasto tak szczelnie, że ani jeden przewiew wiatru nie przedarł się z pól i nie ochładzał rozprażonych bruków, trotuarów i murów.
— Lubi pani ciepło — zauważył, bo Anka przysłaniała parasolką twarz tylko, odsłaniając ramiona i plecy na słońce.
— Ale tylko słoneczne.
— Tamci się smażą jak na patelni — wskazał ruchem brody na nizkie domy, przed którymi w wązkim jeszcze pasku cieniów, rozkładały się całe rodziny, zupełnie rozneglizowane.
— Dziwne, ale ja zupełnie nie czuję tego upału, jaki widzę — odezwała się Nina.
Nikt jej nie odpowiedział, bo Kurowski bardzo pilnie obserwował Ankę. Jego orzechowe wielkie oczy, podobne do oczów tygrysa, ślizgały się po jej twarzy badawczo.
Anka nie zauważyła tego, rozmyślała o Karolu i tłumiła w sobie cichy żal, który ją począł nurtować; żal, że może źle zrobiła, sprawiając mu przykrość.
— Czy tutaj zostaniemy? — zapytała Nina, gdy powóz zatrzymał się przed restauracyjnym ogródkiem, z którego płynęła ogromna wrzawa głosów i muzyki wojskowej.
— Przejdziemy tylko do lasu.
Przepychali się przez zatłoczony ogródek, pełen wrzawy i hałasów.
Kilkaset drzew i drzewek o liściach pożółkłych i spieczonych, rzucało mizerny cień na wydeptane trawniki i na piaszczyste dróżki i alejki, dymiące tumanami kurzu, który rozwłóczył się po ogródku i opadał na drzewa i na setki białych stołów i na tłumy przy nich rozsiadłe, rozkoszujące się piwem, jakie zabrudzeni garsoni roznosili ustawicznie.
Wojskowa orkiestra na estradzie grała sentymentalnego walca, a w głównym budynku restauracyjnym, otoczonym werendami, tańczono z zapałem pomimo tropikalnego gorąca; tancerze byli bez surdutów, a niektórzy i bez kamizelek, ale tem siarczyściej bili obcasami w podłogę i mocno pokrzykiwali.
Pomagali im z zapałem liczni widzowie, cisnący się do drzwi i okien pootwieranych, przez które podawano zmęczonym piwo, a wielu niecierpliwszych tańczyło na werendzie i na trawnikach, w obłokach kurzawy i przy akompaniamencie strzałów w strzelnicy i głuchym, warczącym turkocie wyrzucanych w kręgielni kul i głosów trąbek dziecinnych, brzęczących po całym ogrodzie.
Na małej sadzawce, o martwej, zaropiałej wodzie, kołysało się kilka łódek; kilka tkliwych par smarzyło się na słońcu i pracując wiosłami, śpiewało bardzo czułymi głosami niemiecką piosenkę o gaju, piwie i miłości.
— Wyjdźmy, już nie mogę wytrzymać — szepnęła Nina, wstając od stolika, przy którym siedli.
— Ma pani już dosyć ludowej zabawy i demokratycznego otoczenia? — pytał ironicznie Kurowski, płacąc za piwo, którego nie dotknęli.
— Mam tylko dosyć kurzu i brzydoty. Chodźmy do lasu, może tam będzie świeższe powietrze — szeptała, przysłaniając usta, bo kurz podnosił się coraz gęstszy.
Ale i w lesie nie było świeżego powietrza.
— Więc to jest las? — zawołała Anka, przystając ze zdumienia pod drzewami.
— Tak się to w Łodzi nazywa.
Zapuścili się w głąb.
Las stał cichy i jakby obumarły, tysiące czarnych, smutnych pni rozbiegało się we wszystkie strony, pożółkłe, suchotnicze gałęzie obwisały z bezwładnością konania i tak przysłaniały światło, że było mroczno i smutnie; drzewa stały bez ruchu, a jeśli chwilami powiał po nich wiatr, to trzęsły się jak w febrze i głucho, żałośnie szumiały, a potem znowu stały martwe, czarne, smutne, jakby głęboko zamyślone i pochylały się nad strugą odpływów fabrycznych, która kolorową wstążką wiła się wskroś czarnych pni i mroków, rozsiewała duszące straszne wyziewy i tworzyła w wielu miejscach grzązkie, zaropiałe bagienka, rozsączała się w organizmy potężne drzew, które niby palcami olbrzymów chwyciły się korzeniami ziemi i ssały z niej zwolna śmierć i zatratę.
Ale wśród tych drzew konających, rozkładały się gwarne obozowiska ludzkie.
Katarynki i setki harmonijek grały w różnych miejscach, lasu, samowary dymiły, dzieci jak kolorowe motyle biegały w mroku posępnym, tańczono w wielu miejscach wrzawa skłębionych głosów ludzkich i muzyki huczała głucho.
— Smutna zabawa — zauważyła Anka. — Czemu z nich tak mało się bawi istotnie, czemu wszyscy nie krzyczą, nie śpiewają, nie piją pełną piersią swobody, wypoczynku, życia?
— Czemu? bo nie umieją i nie mają sił. Odpoczywają po wczoraj; nie zapomnieli go jeszcze, a już smutek jutra mroczy im dusze — mówiła Nina, wskazując całe rodziny rozłożone pod drzewami, które siedziały apatyczne, zmęczone i jakby ze zdumieniem rozglądając się po lesie i po tych, którzy tańczyli i śmiali się.
— Chodźmy za las, chcę zobaczyć chociaż kawałek pola — zawołała Anka.
Poszli, ale i tam długo nie byli, bo Anka nie znalazła pola, jakiego szukała, zobaczyła natomiast wielkie, puste już ziemie, na których wznosiły się cegielnie i czerwone kominy jakichś fabryk, piętrowe domy i kilku cyklistów, ciągnących swoje maszyny po wysypanej miałem węglowym drodze.
Wrócili rychło do miasta, Anka spiesznie poszła do domu, sądząc, że zastanie Karola; nie był nawet na obiedzie.
Pan Adam spał w swoim wózku w ogrodzie pod drzewami, cisza pełna dziwnej nudy owiewała dom cały, na pustej werendzie ćwierkały i goniły się wróble, wcale nie zestraszone wejściem Anki, która obszedłszy ogród, zajrzawszy do wszystkich pokoi, nie wiedziała co robić ze sobą.
Wzięła jakąś książkę i siadła na werendzie, ale czytać nie mogła; patrzyła bezmyślnie w białe chmury, jakie od wschodu zaczęły nadciągać, i słuchała godzinek, które w kuchni pełnym głosem śpiewała służąca. To jej tak żywo przypomniało wieś i takiem roztęsknieniem głuchem i bolesnem przepełniło serce, że rozpłakała się, sama nie wiedząc dlaczego.
Czuła się dziwnie samotną, opuszczoną i jakby gdzieś zdala po za całym światem...
Pan Adam zaczął nawoływać, więc poszła i przywiozła go na werendę.
— Karola nie było?
— Nie wiem, przyszłam niedawno.
Milczeli długo, unikając spotkania się oczami, aż w końcu pan Adam rzekł nieśmiało:
— A możebyśmy razem odmówili nieszpory, co?
— Dobrze, o dobrze! — zawołała radośnie i zaraz przyniosła książkę do nabożeństwa.
— Bo... widzisz... przypomni to nam Kurów... — szepnął, zdjął kapelusz, przeżegnał się i zaczął powtarzać za nią, głosem pełnym wiary i uczucia, łacińskie słowa hymnów.
Cisza przedwieczorna zrobiła się jakaś głębsza i rozpościerała się razem ze zmrokiem, który już rozsnuwał swoje pajęcze posnowy na nizkie domy i ogrody, tylko cynkowe dachy i szyby paliły się jaskrawymi blaskami zachodu, a dymy idących i w niedzielę fabryk podobne były do różowych pierścieni, które nieskończonym, spiralnym łańcuchem biły prosto w niebo.
Anka czytała do samego zmroku, jej czysty głos o głębokich akcentach lirycznych, rozlewał się koliskami po werendzie, poruszał lekko obwisłe liście wina i chwiał delikatnymi kwiatami powojów i groszków pnących się po balustradzie, a potem, gdy skończyła, uklękła przy starym i dawnym kurowskim obyczajem zaśpiewała stłumionym nieco głosem:

Wszystkie nasze dzienne sprawy...

Pan Adam wtórował swoim basem, a służąca z kuchni dyszkantem.
Daleko, jakby o tysiące mil, miasto zaczęło huczeć powracającą falą spacerowiczów, turkotami dorożek, głuchym łoskotem fabryk i płaczliwymi głosami katarynek po szynkach.
Podano wkrótce herbatę, ale Karol nie przyszedł.
Anka czekała na niego coraz niecierpliwiej, bo po tej modlitwie uspokoiła się bardzo i postanowiła opowiedzieć mu wszystkie swoje udręczenia i wątpliwości.
Miała nawet postanowienie przeprosić go za swoje wyjście dzisiejsze, byle się już raz skończyły te ciągłe nieporozumienia.
Karol jednak nie nadchodził, przyszła natomiast Wysocka, jakaś bardzo tajemnicza i surowa, długo opowiadała o synu i o mężczyznach w ogólności, długo dzierzgała jakieś tło, na którem chciała uwypuklić tem lepiej sprawę, z jaką przyszła.
Anka słuchała jej ze wzrastającym niepokojem, aż w końcu powiedziała.
— Dlaczego ciocia nie powie otwarcie, poco te półsłówka i kołowania.
— Dobrze, wolę nawet otwarcie, bo mi niezręcznie i nie umiem inaczej. Chodźmy do twojego pokoju. Zamknij dobrze drzwi! — zawołała, gdy się już tam znalazły.
— Słucham cioci — szepnęła, siadając w nizkim foteliku przy stole, na którym paliła się lampa w złotawej osłonie.
— Oto, moje dziecko, przyszłam cię zapytać, jako twoja krewna, czy wiesz, co mówią w Łodzi o tobie i o Karolu?
— Nie myślałam nawet, że mówić mogą — odpowiedziała cicho, podnosząc oczy.
— I nie domyślasz się?
— Zupełnie, nie mam pojęcia nawet, coby mogli mówić — odpowiedziała tak spokojnie, że Wysocka zatrzymała w sobie jakieś słowa, przeszła się kilka razy po pokoju, popatrzyła na nią i zawołała przyciszonym głosem:
— Mówią, że... że Karol chętnie ożeniłby się z Madą Müllerówną, gdyby... gdyby...
— Gdybym ja mu nie stała na przeszkodzie — podchwyciła mocno.
— Więc wiesz?
— Nie, ciocia mi to powiedziała przecież w tej chwili — szepnęła ciszej i zamilkła.
Przechyliła głowę w tył, na wysoką poręcz fotelu i patrzyła przed siebie tępym, przygaszonym wzrokiem; wiadomość nie wstrząsnęła nią do głębi i odrazu, a rozlewała się po jej sercu gorącemi koliskami; przeżuwała ją jeszcze spokojnie, tylko jakieś bolesne drżenie przebiegało po niej, ale go tłumiła całą siłą woli.
— Moja Anko, nie gniewaj się na mnie za złą wieść, która najprawdopodobniej jest tylko złośliwą plotką. Musiałam ci ją powiedzieć... Rozmów się z Karolem otwarcie, bo takie plotki potrafią najmocniejszą miłość zabić i... i... Pobierzcie się jak najprędzej, to tem najlepiej zamknie się usta niechętnym, przestaną się wami zajmować. I nie gniewaj się na mnie, moim obowiązkiem było się uprzedzić.
— Jestem cioci bardzo wdzięczna, bardzo...
Ujęła jej rękę i przycisnęła do ust.
— I nie martw się, to nic, tylko plotki. Karol ma wielu przeprzyjaciół, dużo kobiet liczyło na niego, dużo się w nim kochało, więc nic dziwnego, że się mszczą teraz, a zresztą ludzie nigdy znosić nie mogą spokojnie cudzego szczęścia. Dobranoc.
— Dobranoc cioci.
Anka odprowadziła Wysocką do drzwi.
— A jeśli chcesz, to ja sama powiem o tem Karolowi.
— Nie, dziękuję, ja muszę mu powiedzieć o tem. Może ciocia się zatrzyma, wezmę tylko okrycie i pójdę z ciocią do Trawińskiej.
Wyszły w milczeniu, bo chociaż Wysocka usiłowała zawiązać rozmowę, Anka prawie nie słyszała jej słów i nie odpowiadała, zatopiona w coraz żywszem odczuwaniu tej wieści niespodziewanej.
Żeby dostać się do domu Trawińskich, było najkrócej przejść przez ogród i fabrykę Borowieckiego, ale że fabryka z powodu niedzieli była zamknięta, więc trzeba było iść ulicą, obok pałacu i domu Müllerów.
Okna domu Müllerów były otwarte i oświetlone, a że były słabo przysłonięte i tuż nad trotuarem, więc z ulicy doskonale było widać wnętrze.
Anka przechodziła koło nich, nie patrząc, ale Wysocka spojrzała i zatrzymała się chwilę, pociągając za rękę dziewczynę.
W saloniku siedziała cała rodzina Müllerów z Karolem w pośrodku.
Mada przechylona do niego, opowiadała coś ze śmiechem i radością, a czego Karol słuchał z wielkiem skupieniem.
Anka spostrzegłszy tę scenę, cofnęła się i nie powiedziawszy ani słowa Wysockiej, powróciła do domu.
Nie rozpaczała, ani płakała, bo czuła się tylko obrażoną śmiertelnie, dotkniętą w swej miłości własnej.
Na drugi dzień po obiedzie, Karol zaczął się usprawiedliwiać przed nią, dlaczego nie był wieczorem, ale mu przerwała zimno i dosyć wyniośle:
— Dlaczegóż pan się usiłuje usprawiedliwiać, robi pan to, co jest przyjemniejszem, było panu milej u Müllerów, więc tam pan przepędził wieczór.
— Zaczynam pani nie rozumieć — zawołał dotknięty.
— Nie wiem czy się pan starał o to kiedykolwiek.
— Dlaczego pani mówi w taki sposób do mnie?
— Czy pragnie pan, abym nie mówiła zupełnie?
— To raczej pani zmusza mnie do tego.
— O tak, zmuszam pana, oczekując całe dnie nieraz na jedno słowo, oczekując na próżno... — powiedziała Anka z goryczą, ale pożałowała zaraz tych słów, które jej się bezwiednie wydarły, bo Karol siedział nie poruszony i zły.
Zniechęcenie i nuda wyzierały z jego oczów i słów, nie potrafił się już maskować nawet, podniósł się i, biorąc kapelusz, powiedział zimno:
— Jadę do Kurowa, może pani ma jaki interes?
— Mam kilka nawet.
— Mogę je załatwić.
— Dziękuję, załatwię sama, bo i tak z ojcem za dni kilka tam pojedziemy.
Ukłonił się i wyszedł, ale powrócił już z ogrodu, tknięty mocno potrzebą zgody i jakby w poczuciu win swoich względem niej popełnionych, zastał ją tak, jak opuścił.
Anka siedziała wpatrzona w okno, podniosła na niego pytające spojrzenie.
— Panno Anko, dlaczego się pani gniewa na mnie? Czemu nie jesteś pani szczerą ze mną, jak dawniej, jak w Kurowie? Co się z panią dzieje? Jeśli panią zmartwiłem, jeśli zrobiłem jakąkolwiek przykrość, to przepraszam całem sercem...
Mówił cichym, pełnym uczucia głosem, a porwany własnymi akcentami szczerości, szeptał dalej z serdecznością:
— Ja mam tyle kłopotów, tyle zmartwień ciągłych, że być może nieraz uraziłem panią swoją szorstkością, ale powinna pani wiedzieć przecież, że to mogło się stać tylko mimowoli, nie posądzisz mnie przecież, że mógłbym świadomie cię udręczać, Anka, proszę cię, przemów i przebacz mi. Czy już tak mało cię obchodzę, co?
Pochylił się nad nią i zajrzał w jej oczy, które śpiesznie przymknęła, były pełne łez. Ten głos serdeczny, cichy, przenikał ją ciepłem, otwierał wszystkie rany, budził wszystkie przymilkłe skargi i wszystkie pragnienia kochania, przepełniał jej oczy łzami, a duszę taką dziwną, taką wielką żałością, — a nie mogła się odezwać, nie mogła, bo czuła, że razem z tem słowem rzuci mu się w ramiona, że wybuchnie płaczem, więc nic nie powiedziała, siedziała sztywno, mocując się z dumą własną, zabraniającą pokazywania co czuła w tej chwili i z szalonem pragnieniem miłości i wiary w niego.
Borowiecki nie doczekawszy się odpowiedzi i głęboko tem zmartwiony, wyszedł.
Anka długo żałowała tej chwili straconej dla odzyskania szczęścia i długo płakała po niej.
Płynęły po tem dnie i tygodnie w zgodzie i pozornym spokoju.
Witali się, żegnali z jednaką uprzejmością, rozmawiali nieraz nawet poufnie, ale bez dawnej serdeczności, bez dawnej wiary w siebie i bez dawnej troski o siebie.
Anka usiłowała być inną, dawną, dobrą i kochającą narzeczoną, ale z przerażeniem spostrzegła, że już taką być nie mogła i że miłość do Karola jakby umierała w niej.
Ostrzeżenie Wysockiej miała ciągle w pamięci i potwierdzały go różnymi czasy wyrzeczone słowa Karola, które teraz dopiero nizała na nić uświadomienia i rozpatrywała uważnie.
A przytem i inni ludzie nie żałowali jej półsłówkowych ostrzeżeń. Czasem się z tem wyrywał Maks, a najczęściej Moryc, który z wielką przyjemnością i bardzo delikatnie przysłonięte opowiadał szczegóły o Karolu i jego zamysłach i potrzebach.
Dawniej zupełnie nie zwracała uwagi na to, ale teraz nauczyła się wyławiać prawdę z tych półsłówek, prawdę tak gorzką dla siebie, tak raniącą jej dumę, że gdyby nie wzgląd na pana Adama, byłaby natychmiast wyjechała z Łodzi.
A czasami znowu wzbierał w jej sercu wielki, stłumiony krzyk tej miłości umierającej, krzyk serca, które jeszcze pomimo wszystko kochało i z losem swoim zgodzić się nie mogło.
Na zewnątrz pomiędzy nimi nic jeszcze nie zaszło, ale oddalali się od siebie coraz bardziej.
Borowiecki zajęty wykończaniem fabryki, mało mógł poświęcać i czasu i uwagi narzeczonej, czuł tylko bezwiednie, że Anka jest coraz smutniejszą i że porusza się jakby w obłoku chłodu i obojętności.
Postanowił tę sprawę ostatecznie rozstrzygnąć po skończeniu fabryki, a tymczasem, ponieważ było mu źle w domu, bywał bardzo często u Müllerów i częściej niż dawniej widywał się z Lucy.



XVI.


„Z dniem 1 października puszczoną została w ruch Manufaktura wyrobów bawełnianych pod firmą K. Borowiecki i S-pka. Zobowiązania podpisywać będzie K Borowiecki lub p. p. M. Welt“.
Borowiecki odczytał półgłosem okólnik handlowy i zwrócił się z nim do Jaskólskiego.
— Trzeba zaraz wysłać go do pism, a jutro do różnych firm, pan Moryc dostarczy adresów.
Wyszedł na wielki dziedziniec fabryczny jeszcze zastawiony rumowiskami i rozmaitemi częściami maszyn, bo chociaż urzędownie fabryka była już skończona, ale faktycznie szła tylko przędzalnia, a resztę oddziałów wykończano gwałtownie.
Karol nie chciał i nie mógł już z różnych powodów czekać zupełnego wykończenia, więc puścił tylko przędzalnię i na dzisiaj właśnie naznaczył dzień poświęcenia fabryki i puszczenia w ruch maszyn.
Chodził dziwnie zgorączkowany i niespokojny, w przędzalni długo przyglądał się próbnej robocie, prowadzonej przez Maksa, który spocony z wysiłku, ochrypły od krzyku, zmęczony i brudny, biegał po sali, sam zatrzymywał maszyny, poprawiał je i puszczał znowu, troskliwem okiem przyglądając się warczącym wrzecionom i wyciągniętym na próbę niciom.
— Maks, zostaw wszystko, bo się już zbierają w domu.
— Ksiądz Szymon przyjechał?
— Przyjechał z Zajączkowskim i już się dopytywał o ciebie.
— Za godzinę tam przyjdę.
Karol z pewną przyjemnością przypatrywał się zielonym girlandom z jedliny, jakiemi robotnicy pod wodzą starego Jaskólskiego ubierali głównie drzwi i okna.
Druga partya robotników uprzątała przejścia w dziedzińcu i ustawiała długie stoły obite perkalem, w magazynie, który nie był jeszcze zupełnie skończonym; stoły były dla robotników i pracujących przy budowie, którym miano wyprawić coś w rodzaju śniadania.
W domu zaś z pośpiechem szykowano wystawne przyjęcie dla kolegów, przyjaciół i znajomych fabrykantów, zaproszonych na dzisiejszą uroczystość.
Karol włóczył się po salach i dziedzińcu z dziwnem uczuciem niemocy i jakby żalu, że to już skończone, że to już trzeba zaczynać nową, jeszcze cięższą pracę; przyglądał się murom i maszynom z uczuciem wielkiej życzliwości i jakby głębokiego powinowactwa.
Tyle miesięcy czasu, tyle wysiłków mózgu i nerwów, niedospanych nocy im poświęcił, tak rosły i rozwijały się w jego oczach, siłą jego woli, mocą jego własnych sił i krwi, że dobrze to czuł teraz, iż wielka część jego istoty zamknięta jest w tych czerwonych murach, uwięziona w tych dziwacznych, poskręcanych jak potwory maszynach, które na podłogach leżały jeszcze nieruchome, ciche, ale gotowe do ruchu na jego skinienie, martwe niby, a pełne utajonego skupionego życia.
Nie zwracał uwagi na Dawida Halperna, który chociaż chory i nieproszony, przywlókł się, życzył mu szczęścia i radosnym widokiem obejmował nową fabrykę, oglądał sale, interesował się wszystkiem i powtarzał Maksowi.
— Ja się cieszę, ja się bardzo cieszę panie Baum — bo jak postawiliście fabrykę — to Łodzi znowu przyrosło.
— Nie zawracaj pan głowy! — mruknął Maks. Dawid Holpern się nie obraził, poszedł dalej oglądać, a później, podczas ceremonii poświęcenia, stał z boku z odkrytą głową i z zachwytem przyglądał się fabrykantom i ciżbie ludzkiej i nowemu warsztatowi pieniędzy.
— Czego szukasz? — zapytał Moryc, Karola wchodząc za nim do pustej sali.
— Niczego, patrzę tylko — odparł melancholijnie.
— Czy to przyjęcie dla robotników nie mogłoby się odbyć skromniej?
— To znaczy nie dać im nic, bo i tak jest dosyć skromne.
— A kosztuje czterysta rubli, już mi podali rachunki.
— Odbijemy to jakoś na nich. Nie sprzeczaj się chociaż dzisiaj. Patrz, to jednak nasze dawne marzenie stało się — szepnął, wskazując fabrykę.
— Ale czy długo trwać będzie — odpowiedział Moryc, uśmiechając się jakoś dziwnie.
— Ręczę ci, że dopóki ja żyję, trwać będzie — zawołał z mocą.
— Mówisz jak poeta, a nie jak fabrykant. Kto może zaręczyć, że za tydzień nie będzie to tylko kupa gruzów! Kto wie, czy za rok sam nie będziesz chciał się jej pozbyć. Fabryka, taki dobry towar jak i perkal i tak samo się sprzedaje, jeśli na niej dobrze zarobić można.
— Mógłbyś odświeżyć swoje teorye, bo mi już bardzo spowszedniały — odpowiedział mu Karol i poszli razem do domu, gdzie już kilkanaście osób zebranych na uroczystość, siedziało na werendzie.
Jakoż wkrótce ukazał się ksiądz Szymon w komży i wszyscy ruszyli za nim.
Chwila była bardzo uroczysta, tłumy robotników z odkrytemi głowami, świątecznie ubranych zapełniały dziedziniec i sale fabryczne.
Ksiądz szedł z oddziału do oddziału, odmawiał modlitwy i pokrapiał mury, maszyny i ludzi wodą święconą.
W przędzalni, gdzie przy każdej maszynie stali ludzie i wszystkie transmisye, koła i pasy były napięte siłą, po poświęceniu Borowiecki dał znak i wszystkie maszyny ruszyły zgodnym rytmem, a po kilkuset obrotach stanęły, bo robotnicy poszli na śniadanie do magazynu.
Fabryka była puszczona w ruch.
Całe towarzystwo powróciło do domu i zasiadło do śniadania.
Pierwszy toast za pomyślność i rozwój fabryki wniósł Knoll, który w długiej mowie bardzo życzliwie wspominał prace Borowieckiego w firmie Bucholc i S-ka; drugi toast za to samo, z dodatkiem zdrowia dla dzielnych spólników i przyjaciół podniósł Grosglück i w końcu ucałował Karola, a jeszcze serdeczniej Moryca.
A gdy Zajączkowski wniósł toast „Kochajmy się“, przyjęty dosyć chłodno, powstał Karczmarek, który z początku siedział cicho, onieśmielony obecnością milionerów i tem niezwyczajnem dla siebie zebraniem, ale teraz, po tylu toastach uczciwie spełnionych, nabrał animuszu i swady — nalał pełną szklankę koniaku, trącił się z Myszkowskim i Polakami i mocnym ale ochrypniętym głosem zawołał:
— Rzeknę swoje! Żeby się ludzie kochały, w to nie uwierzę — bo wszyscy bierzemy z jednej miski a każden chce dla siebie najwięcej. Pies z wilkiem się kochają ale ino wtedy, kiedy do spółki cielaka sporządzają abo i barana. Jak komu potrza abo i na rękę, to niech se ta wszystkich kocha, ale nam nie potrza, żebyśmy się kochali ino żebyśmy się nie dali... Czy rozumem... czy kalkulacyą... czy pięścią na ten przykład a niedajmy się... Moc mamy i rozum tyż... to chciałem rzec i tem przepijam do p. Borowieckiego!...
Przepił i chciał mówić dalej ale zagłuszyły go brawa, bite umyślnie, bo niemcy i żydzi poczęli się krzywić, więc przestał i pił dalej z Myszkowskim.
Potem już szły toasty bez końca i gwar się podniósł ogromny, bo wszyscy naraz mówić zaczęli.
Maks tylko był milczący i co chwila wychodził do robotników ucztujących w magazynie, bo tam gospodarzyła Anka, otoczona rojem całujących ją po rękach robotników, a że i tam wznoszono zdrowie Karola, więc musiał przyjść i wypić z nimi i podziękować, ale wychodząc zabrał ze sobą Ankę, tak był nadzwyczajnie wesół i zadowolony, że wziął ją za rękę i wskazując fabrykę, zawołał radośnie:
— To moja fabryka! Mam ją i nie wypuszczę.
— I mnie to raduje niewymownie — odpowiedziała cicho.
— Nie tyle jednak co mnie, nie tyle — mówił z wyrzutem.
— Jakże, pańskie szczęście jest mojem szczęściem — powiedziała i odeszła, bo Nina Trawińska wołała ją do altany w ogrodzie.
— Gniewa się jeszcze, muszę się nią trochę zająć na nowo — myślał, wchodząc na werendę, gdzie wystawiono stoły z jadalni, bo tam było zbyt ciasno i duszno.
Gospodarzył bardzo uroczyście Moryc i zajmował się wszystkiem, odchodząc co chwilę z Grosglückiem na jakieś tajemnicze szepty.
Maks Baum tylko nie brał prawie udziału w ogólnej wesołości, siedział przy swoim ojcu, który zaproszenie przyjął i przyszedł, ale straszył wszystkich swoją ponurą, wyschniętą twarzą, jakby pokrytą pleśnią grobu, nie rozmawiał z nikim, czasem pił, przyglądał się zebranym, a zapytany odpowiadał zupełnie przytomnie i patrzył na nowe, czerwone kominy fabryki.
W małym pokoiku od ulicy siedział ksiądz Szymon, Zajączkowski, pan Adam, a na czwartego Kurowski; grali w preferansa i kłócili się wszyscy z dawną przyjemnością; wszyscy prócz Kurowskiego, który zawsze po rozdaniu kart, znikał dyskretnie, odszukiwał Ankę, zamieniał z nią kilka słów i powracał, kpiąc po drodze z pijanego Kesslera, ale grał źle, ciągle się mylił, psuł grę innym, za co słuchać musiał wymówek pana Adama i krzyków Zajączkowskiego, tylko ksiądz Szymon śmiał się z zadowolenia, bił cybuchem po sutannie i wołał:
— Dobrze, dobrze moje dzieciąteczko kochane. A toś jegomość dobrodzieju mój kochany zadał takiego bobu Zajączkowi, że popamięta. Ha, ha, ha! położyć się bez trzech, to na to już trzeba się nazywać Barankowskim a nie Zajączkowskim, ha, ha, ha!
— To moja wina? — krzyknął szlachcic, waląc w stół pięścią — jak mi panie dobrodzieju każą grać z fuszerami, którzy kart nie umieją trzymać w ręku! Siedem trefli, ręka!
Przelicytowali się i grali już cicho, tylko pan Adam dawnym zwyczajem, ponieważ mu karta szła dobrze, bił nogą w stopień fotelu i przyśpiewywał półgłosem:

„Poszły panny na rydze, na rydze, na rydze, tam!“

Ksiądz Szymon od czasu do czasu pociągał wygasły cybuch i wołał:
— Jasiek, a daj-no smyku ogieńka.
Jaśka nie było, tylko Mateusz stał gotowy na skinienie, bo go specyalnie do usług księdza zarezerwowała Anka.
Kurowski w milczeniu i z uśmiechem przyjmował wymyślania Zajączkowskiego, bo mu bardzo zabawnym wydawał się ten szlachecki przeżytek.
— Może panom potrzeba wina, albo piwa? — odezwała się Anka, wchodząc.
— Niczego moje dzieciątko kochane, niczego. Ale, wiesz Anula, Zajączek położył się bez trzech — wołał ksiądz Szymon, zaczynając się śmiać.
— Jak Pana Boga kocham, ale to nawet nie przystoi księdzu cieszyć się z nieszczęścia bliźnich, to się może skończyć tak, jak się skończyło w Sandomierskiem u Kiniorskich, było to...
— Dobrodzieju mój kochany nic nam do tego, gdzie było, a ty pilnuj gry i dawaj do koloru, atucika, atucika ostatniego, a nie mydlij nam oczu.
— Komu to ja mydlę oczy! — wrzasnął strasznie Zajączkowski.
Zawiązała się znowu kłótnia, aż cały dom i ogród zapełnił się potężnym głosem Zajączkowskiego, że zebrani na werendzie z niepokojem zwrócili oczy na Borowieckiego.
— Panie Wysocki, może mnie doktór zastąpi! — zawołał Kurowski do przechodzącego przez sąsiedni pokój, oddał mu karty i wyszedł za Anką, która spacerowała po ogrodzie z Niną, przyłączył się do nich i poszli do małej altanki, opiętej winem o czerwonych już liściach i obsadzonej rzędami dokwitających astrów i lewkonii.
— Cudowny dzień — zauważył, siadając wprost Anki.
— Chyba dlatego taki piękny, że już ostatni dzień jesieni.
Milczeli długo, oddychając tem dziwnie słodkiem, pieszczotliwem powietrzem, przesyconem ostatnimi zapachami umierających kwiatów i liści więdnących.
Słońce bladawe rozsypywało na ogród złocisty pył, który przysłaniał lekko kontury wszystkiego i oprawiał barwy gasnącego ogrodu w przecudny i przesubtelny ton wyblakłego złota.
Po trawnikach skrzyły się pajęcze siatki i migotały opalami, a w powietrzu cichem i ciepłem leciały niby pasma szklane, długie nici pajęczyn czepiały się żółtych liści akacyi, stojących pod murem, przedzierały się o pół nagie już, trzepocące resztkami czerwonych liści czereśnie, albo uczepione pni chwiały się długo, aż je cichy wiatr uniósł i leciały wysoko, ku dachom miasta i ku tej zbitej masie kominów, które zdawały się kołysać nad morzem domów.
— Na wsi taki dzień jest tysiąc razy piękniejszy — szepnęła Anka.
— O, z pewnością. Ale pomijając to, przepraszam z góry za uwagę, jaką zrobię, dzisiejsza uroczystość, niezbyt raduje panią, panno Anno.
— Przeciwnie, raduje mnie bardzo, jak mnie raduje zawsze niewymownie każde ludzkie pragnienie spełnione.
— Stawia pani sprawę zbyt ogólnie, w to zresztą wierzę, tylko nie widzę aby dzisiejszy dzień był dla pani radosnym.
— Cóż zrobię, że pan tego nie widzi, a jednak cieszę się nim naprawdę.
— Dźwięk pani głosu mówi co innego!
— Czyż jest możebnem, aby był w niezgodzie z tem, co ja czuję?
— A jednak jest w tej chwili, bo każe się domyślać pani obojętności — powiedział śmiało Kurowski.
— Źle pan słucha i jeszcze gorsze wnioski pan wyciąga.
— Być może, jeśli pani chce tego.
— Niech-no pan Ance nie sugestyonuje rzeczy, o których nie myślała.
— Możemy o czemś nie myśleć, ale pomimo to, to coś w nas być może, choćby jeszcze pod linią świadomości. Widzę, że miałem słuszność.
— Najmniejszej. Potwierdza pan tylko samego siebie — zawołała Nina.
— Prawda, że my miewamy słuszność tylko wtedy, jeśli panie raczą nam ją przyznać.
— Zawsze przyznajecie ją sobie sami, nie pytając nas o zdanie.
— Czasami pytamy...
Uśmiechnął się.
— Żeby stwierdzić tylko lepiej jeszcze własną racyę.
— Nie, żeby się okazać uprzejmiejszymi niż jesteśmy.
— Kessler do nas idzie.
— To ja odchodzę, bo mam ochotę tego niemca pożreć.
— I zostawia nas pan bez opieki przed jego nudzeniem — zawołała Anka.
— On jest dziwnie piękny, tą jakąś jesienną pięknością, ostatnią — zauważyła Nina, patrząc za odchodzącym.
— Kurowski, choć do nas, napijemy się — wołał z werendy Myszkowski, siedzący za stołem, w otoczeniu całej bateryi butelek.
— Dobrze, napijmy się raz jeszcze za rozwój i pomyślność przemysłu — zawołał Kurowski, biorąc kieliszek i zwracając się do Maksa, siedzącego przy balustradzie i rozmawiającego z Karczmarkiem.
— Nie piję za taką pomyślność. Niech przemysł zdechnie, a z nim wszyscy jego pachołkowie — zawołał Myszkowski już dobrze pijany.
— Nie bredź, dzisiaj święto prawdziwej pracy, pracy wytrwałej i celowej.
— Cicho Kurowski, święto, prawdziwa praca, praca wytrwała i celowa! Sześć słów, a sto głupstw. Cicho Kurowski, boś i ty sparszywiał pomiędzy tymi parobkami, żyjesz i pracujesz jak bydle i zbierasz grosze. Piję na twoje upamiętanie.
— Bądź zdrów Myszkowski, przyjdź do mnie w sobotę, to pogadamy. Wychodzę już.
— Dobrze, tylko się napij ze mną. Karol pić nie chce, Maks pić nie może, Kessler woli szczerzyć zęby do kobiet, Trawiński ma już dosyć, szlachcice grają w karty i cóż ja biedna sierota pocznę, przecież z Morycem ani z fabrykantami pić nie będę.
Kurowski zatrzymał się jeszcze i pił z nim, a przyglądał się Kesslerowi, który chodził z paniami, bełkotał coś niewyraźnie, poruszał szczękami i w świetle słońca podobnym był jeszcze bardziej do rudego nietoperza.
Towarzystwo szybko się zmniejszało, pozostawali tylko najbliżsi i Müller, który wciąż trzymał Borowieckiego przy sobie i rozmawiał z nim bardzo serdecznie, a Murray który zjawił się już na końcu przyjęcia, przysiadł do Maksa i grupy kolegów i zdumionym, oczarowanym wzrokiem patrzył na kobiety, które z powodu przedwieczornego chłodu powróciły z ogrodu i siedziały otoczone mężczyznami na werendzie.
— Jakże wasze sprawy, żenicie się? — zapytał go po cichu Maks.
Anglik nic nie odpowiedział, aż dopiero nasyciwszy swoją duszę wiecznie głodną widokiem kobiet, rzekł cicho:
— Jabym się zaraz ożenił.
— Z którą?
— Wszystko jedno, jeśli nie można z dwoma.
— Zapóźno wybraliście się, bo jedna jest żoną, a druga nią będzie wkrótce.
— Zawsze zapóźno, zawsze zapóźno! — szepnął z goryczą i drżącemi rękami obciągał surdut z garbu, a potem przysunął się do Myszkowskiego i pił z nim, jakby z rozpaczy.
Wszedł stary Jaskólski i odnalazłszy Karola, szepnął mu do ucha, że ktoś czeka na niego w kantorze i chce się koniecznie z nim widzieć jak najprędzej.
— Kto? nie znasz pan?
— Nie znam go, ale zdaje mi się, że to pan Zuker... — jąkał szlachcic.
— Zuker, Zuker! — powtórzył jakoś trwożnie i dziwnem uczuciem zabiło mu serce. — Zaraz przyjdę, niech zaczeka chwilę.
Przyszedł do pokoju ojca i wziął rewolwer do kieszeni.
— Zuker! chce się widzieć ze mną? Czego on chce? A może?...
Bał się dokończyć myśli...
Powlókł niespokojnie oczami po zebranych i wymknął się cicho.
Zuker siedział w kantorze, pod oknem, oparł się na lasce i patrzył w ziemię, a gdy Borowiecki wszedł, nie przyjął podanej mu ręki, nie rzekł zwykłych słów przywitania, tylko patrzył długo rozpalonemi oczami w jego twarz.
Karola owładnął niepokój, czuł się jakby złapanym w potrzask, ten wzrok palił, mieszał i budził w nim strach. Miał szaloną ochotę uciec, ale zapanował nad sobą, zapanował nawet nad drżeniem serca, zamknął okno, bo wrzawa pijących robotników była zbyt blizką, podsunął mu krzesło i rzekł wolno:
— Bardzo... mi przyjemnie widzieć pana u siebie... żałuję tylko, że nie będę mógł poświęcić mu tyle czasu ilebym chciał, bo, jak pan wie, dzisiaj u mnie święto otwarcia fabryki.
Usiadł ciężko, czując, że w tej chwili nie potrafiłby powiedzieć już ani jednego słowa więcej, te frazesy wypłynęły same.
Zuker wyjął z kieszeni pomięty list i rzucił na biurko.
— Niech pan przeczyta — powiedział głucho i patrzył w niego z uporem.
Była to szorstka i ordynarna w formie denuncyacya stosunku Borowieckiego do Lucy.
Borowiecki długo czytał, chciał zyskać na czasie — bo czytając musiał zużywać całą siłę woli, aby się nie zdradzić; aby zachować obojętną, zimną twarz, pod ognistem śledczem spojrzeniem Zukera, które mu przewiercało wnętrzności.
List przeczytał i zwrócił, nie wiedząc co mówić.
Zapanowała znowu długa chwila męczącej ciszy.
Zuker patrzył, ześrodkował wszystkie władze w tem drapieżnem, chciwem spojrzeniu, pragnął wyrwać tajemnicę z szarych źrenic Karola, który co chwila przysłaniał powiekami oczy i bezwiednie poruszał różne przedmioty na biurku, ale czuł, że jeszcze chwil kilka takiej nieopowiedzianej męki, niepewności, a zdradzi się.
Ale Zuker podniósł się z krzesła i cicho zapytał:
— Co ja mam myśleć o tem, panie Borowiecki?
— To pańska sprawa — rzekł niepewnie, bo przyszło mu na myśl, że może Lucy wyznała wszystko.
Nogi zaczęły drżeć pod nim, poczuł miliony drobnych ukłuć po głowie i skroniach.
— Ja to mam mieć za odpowiedź pańską?
— No cóż pan chcesz, abym odpowiadał na taką podłą twarz.
— Co ja mam z tem zrobić, co ja mam o tem myśleć?
— Poszukać autora listu, wsadzić go do więzienia za fałsz i nikomu o tem nie mówić, ani słowa. Mogę panu pomódz w poszukiwaniach, bo przecież i mnie ta sprawa zahacza.
Odzyskiwał spokój i równowagę, był pewnym już, że Lucy nic nie powiedziała, więc podnosił głowę wyżej i śmiało, bezczelnie patrzył na Zukera, który zrobił kilka bezcelowych kroków, usiadł, oparł głowę o ścianę i oddychał długo, aż zaczął mówić z trudem...
— Panie Borowiecki, ja jestem taki sam człowiek, ja tak samo czuję i tak samo mam swój kawałek honoru. Ja teraz przychodzę do pana i na wszystko, na wielkiego Pana Boga zaklinam pana, pytam: czy prawdę mówi ten list? Czy to wszystko jest prawda?
— Nieprawda! — odparł mocno i stanowczo Borowiecki.
— Ja jestem żyd, prosty żyd, przecież ja pana nie zastrzelę, nie wyzwę na pojedynek, co ja panu mogę zrobić? Nic nie mogę zrobić! Ja jestem prosty człowiek, ja moją żonę kocham bardzo, pracuję jak mogę, żeby jej nic nie brakowało, ja ją trzymam jak królowę. Pan wie, ja ją za własne pieniądze kazałem wykształcić, ona jest dla mnie wszystkiem, a tu mnie list przysyłają, że ona jest pańską kochanką! Ja myślałem, że się cały świat zawalił na moją głowę... Ona ma mieć za parę miesięcy dziecko, pan wie co to jest dziecko? Ja cztery lata czekam na to, cztery lata! A tu teraz takie wiadomości! Co ja teraz wiem? czyje to dziecko? Pan mi powiesz prawdę, pan mi musisz powiedzieć prawdę! — krzyknął nagle, zrywając się z miejsca i rzucił się ku Borowieckiemu jak obłąkany, z zaciśniętemi pięściami.
— Powiedziałem panu, że list jest podłym fałszem — odparł spokojnie Karol.
Zuker stał chwilę z wyciągniętemi rękami i opadł ciężko na krzesło.
— Wy lubicie się bawić z cudzemi żonami, was nic nie obchodzi, co się stanie z tą kobietą, nic was nie obchodzi ani wstyd, ani hańba całej rodziny, wy jesteście... was Pan Bóg ciężko pokarze... — szeptał z trudem, urywanie, głos mu się trząsł, łamał, rwał, przepajał łzami, aż w końcu i łzy zaczęły zwolna wyciekać z zaczerwienionych oczów i padać na twarz siną, na brodę, jak pełne ziarna goryczy nieopowiedzianej.
Mówił jeszcze długo i coraz spokojniej, bo zachowanie się Borowieckiego, jego twarz, jego szczere spojrzenia i wielkie współczucie jakie w nim dojrzał, wlewało w niego wiarę, że to wszystko istotnie jest kłamstwem.
Borowiecki podparł ręką głowę i słuchał i trzymał jego oczy w swojem spojrzeniu, a jednocześnie nieznacznymi ruchami kreślił ołówkiem na kartce papieru, leżącej w wysuniętej nieco szufladzie biurka, słowa:
„Nie zdradź się, zaprzecz wszystkiemu, on jest u mnie, podejrzewa, kartkę spal. Wieczorem tam, gdzie ostatni raz“.
Zdążył papier wsunąć w kopertę i wtedy podszedł do telefonu, który łączył fabrykę z mieszkaniem.
— Niech Mateusz przyniesie wina i wody sodowej do kantoru. Kazałem przynieść wina, bo widzę, że pan bardzo zmęczony i zdenerwowany. Proszę mi wierzyć, że bardzo współczuję z panem. No, ale skoro to nie prawda, to niema się pan czem martwić więcej.
Zuker drgnął, bo w jego głosie i twarzy coś było w tej chwili fałszywego, ale nie mógł patrzeć dłużej, bo wszedł Mateusz z winem, które zaraz Karol nalał w szklankę i podał Zukerowi.
— Niech się pan napije, wzmocni pana trochę. Mateusz! — zawołał przez okno i wybiegł za nim, a spotkawszy, wsunął mu list w rękę i zapowiedział, żeby natychmiast z nim biegł, nie zdradził się od kogo, osobiście oddał i również natychmiast powrócił, jeśli można, z odpowiedzią.
Stało się to tak szybko, że Zuker niczego nie podejrzewał, pił wino, a Karol spacerował po kantorze i szeroko zaczął mówić o fabryce swojej; chciał go przetrzymać do powrotu Mateusza.
Ale Zuker słuchał nie słysząc nic, bo po dłuższem milczeniu znowu zapytał:
— Panie Borowiecki, ja pana zaklinam na wszystkie świętości pańskie, czy to jest prawda czy nie, co tu napisane w tym liście?<br /? — Ależ panie, mówiłem, że nie prawda, daję panu słowo, że ani cienia prawdy.
— Przysięgnij pan. Jak pan przysięgnie, to będzie prawda. Przysięga wielka rzecz, ale tu chodzi o życie moje, mojej żony, dziecka i życie pana. Ja panu mówię prawdę — i o życie pana. Pan przysięgnie na ten obrazek, to jest obrazek Matki Boskiej, ja wiem co to jest wielka świętość u Polaków. Pan mi przysięgnij, że to jest nie prawda! — zawołał mocno, wyciągając ręce do obrazka, który Anka kazała zawiesić nad drzwiami kantoru.
— Daję panu przecież słowo. Ja pańską żonę widziałem zaledwie kilka razy w życiu, a nawet nie wiem, czy ona mnie zna.
— Przysięgnij pan! — powtórzył tak mocno, z takim naciskiem, że Karol zadrżał.
Zuker był siny, trząsł się cały i schrypniętym, dzikim głosem, wciąż powtarzał to wezwanie.
— A więc dobrze, przysięgam panu na ten obrazek święty, że nie mam i nie miałem żadnych stosunków z żoną pańską, że list jest oszczerstwem od początku do końca — powiedział uroczyście, podnosząc rękę do góry.
Głos mu zadrżał takim akcentem prawdy, bo chciał bądź co bądź, ocalić Lucy, że Zuker, list rzucił na ziemię i podeptał.
— Wierzę panu. Pan mi ocalił życie... Ja panu wierzę teraz jak samemu sobie, jak Lucy... Niech pan liczy na mnie, ja się mogę przydać na co... Ja panu tego nigdy nie zapomnę — wołał uradowany, upojony szczęściem.
Mateusz wszedł zziajany i oddał list, w którym były tylko te słowa:
„Będę. Kocham cię... kocham cię“...
— Ja muszę już iść, muszę prędko iść do żony, ona nic nie wie, ale zrobiłem jej wielką przykrość. Jestem teraz bardzo zdrów, bardzo mi dobrze, taki jestem dobry, że ja panu coś powiem na ucho, pod sekretem, niech się pan pilnuje Moryca i Grosglücka, oni chcą pana zjeść. Do widzienia, kochany panie Borowiecki.
— Dziękuję panu za wiadomość, ale nie wiele jej rozumiem.
— Nie mogę więcej powiedzieć. Bądź pan zdrów, niech będzie zdrów pański ojciec, pańska narzeczona, pańskie dzieci.
— Dziękuję, dziękuję. A jeśli jeszcze kto napisze do pana podobnie, to mnie pan zawiadom. Zostaw pan list, muszę zacząć poszukiwania autora.
— Ja tego łajdaka wsadzę do kryminału, on pójdzie na sto lat na Sybir. Kochany pan Borowiecki, ja będę pańskim przyjacielem do śmierci!
Rzucił mu się na szyję, wycałował go serdecznie i wybiegł zupełnie szczęśliwy.
— Moryc i Grosglück! Chcą mnie zjeść! Ważna wiadomość! — myślał i długo o tem rozmyślał później tak silnie, że zapomniał o liście anonimowym, o przysiędze i całej scenie z Zukerem, która go jednak ogromnie zdenerwowała.
W domu, prócz czwórki grającej i Trawińskich nie zastał nikogo, a że już zmrok zapadał, siadł w dorożkę, kazał podnieść budę i pojechał na umówione miejsce oczekiwać Lucy.
Po przeszło godzinnem oczekiwaniu, które go zdenerwowało do reszty, Lucy ukazała się na trotuarze, wychylił się nieco, zobaczyła go i wsiadła, rzucając mu się na szyję i zasypując pocałunkami.
— Co to było, Karl?
Opowiedział jej wszystko.
— Nie wiedziałam dlaczego przyszedł taki uradowany, przyniósł mi ten garnitur szafirów, w który musiałam się zaraz ubrać. Jedziemy dzisiaj do teatru, on chce koniecznie.
— Widzisz z tego, że musimy na pewien czas przestać się widywać, dla uśpienia wszelkich podejrzeń — mówił, przygarniając ją do siebie.
— On mi powiedział, że zawiezie mnie do krewnych, do Berlina, na cały ten czas... wiesz...
Przytuliła się do niego jak dziecko.
— To bardzo dobrze, nie będzie nawet pozorów.
— Ale ty będziesz przyjeżdżał do mnie? Karl, jabym umarła, napewnobym umarła, gdybyś nie przyjechał. Przyjedziesz? — prosiła gorąco.
— Przyjadę, Lucy.
— Kochasz mnie jeszcze?
— Czy tego nie czujesz?
— Nie gniewaj się, ale... tyś teraz taki inny, taki jakiś nie mój, taki... zimny...
— Czy myślisz, że takie wielkie uczucie trwać może całe życie?
— Tak, bo ja kocham cię coraz silniej — odpowiedziała szczerze.
— To dobrze Lucy, dobrze, ale widzisz, trzeba się zastanowić nad naszem położeniem, nie może ono trwać ciągle.
— Karl, Karl! — wykrzyknęła, odsuwając się od niego, jakby pchnięta nożem.
— Ciszej mów, poco doróżkarz ma słyszeć! I nie przerażaj się tem, co powiem. Ja cię kocham, ale my się nie możemy widywać tak często, sama to rozumiesz, nie mogę narażać twojego spokoju, nie mogę cię narażać na zemstę męża, musimy być rozsądni.
— Karl, ja rzucę wszystko i pójdę za tobą, nie wrócę do domu, już nie mogę dłużej się tak męczyć strasznie, nie mogę, zabierz mnie, Karl! — szeptała namiętnie, okręcając go sobą, pokrywając mu twarz pocałunkami. Tak bardzo go kochała, że istotnie, gdyby zechciał, zdeptałaby wszystko i poszła za nim.
Trwożyła go ta wielka, dzika miłość, miał ochotę odrazu i stanowczo powiedzieć, że ma już tego dosyć, ale żal mu się jej zrobiło, bo doskonale odczuwał, że dla niej poza tą miłością już nic nie istnieje, a przytem obawiał się jakiegoś jej wybuchu, który mógłby go skompromitować.
Uspakajał ją, ale nie mógł zatrzeć łatwo wrażenia, jakie zrobiły pierwsze jego słowa.
— Kiedy odjeżdżasz?
— Pojutrze, on mnie odwozi. Przyjedź, Karl, przyjedź... Musisz być i potem... aby zobaczyć to nasze dziecko... — szeptała mu do ucha. — Karl — zawołała nagle — pocałuj mnie jak dawniej. Mocno... mocniej!...
Gdy ją pocałował, odsunęła się w kąt dorożki i płakać zaczęła spazmatycznie i narzekać, że jej nie kocha.
Uspakajał i zapewniał, ale nic nie pomogło, dostała histerycznego ataku, aż musiał zatrzymać dorożkę i biedz do apteki po lekarstwo.
Z trudem się uspokoiła.
— Nie gniewaj się na mnie, ale mi tak żal, tak żal... bo zdaje mi się, że ja cię już nigdy nie zobaczę, Karl — mówiła przez łzy i nim zdążył przeszkodzić, zsunęła się z siedzenia, uklękła przed nim, objęła jego kolana i najżywszymi, wyrywanymi z serca wyrazami, pełnymi miłości i rozpaczy żebrała, aby ją kochał, żeby ją nie skazywał na samotność i na cierpienia.
Tak się czuła nieszczęśliwą tym odjazdem i myślą, że może go nigdy już nie zobaczy, iż traciła przytomność.
Rzuciła mu się na piersi, obejmowała sobą, całowała, oblewała łzami i pomimo, że on poruszony jej cierpieniem, mówił namiętnemi słowami miłości, ten srogi strach, strach konających przytomnie trząsł i rozrywał jej serce bolesnym spazmem.
A potem zmęczona, wyczerpana płaczem i boleścią, położyła mu głowę na piersiach i trzymając go za ręce, milczała długo, tylko łzy sznurami pereł cicho spływały po jej twarzy, a łkanie od czasu do czasu rozrywało jej piersi.
Rozstali się wreszcie, musiał przyrzec tylko, że choćby z daleka, będzie przy jej odjeździe do Berlina i że co tydzień napisze.
Borowiecki czuł się winnym, ale i zupełnie bezradnym wobec jej położenia.
Jechał do domu zmęczony śmiertelnie, smutny, przesycony jej boleścią, pełną łez, rozdrgany akcentami jej słów, rozbolały również.
— Niech pioruny zatrzasną romanse z cudzemi żonami! — zaklął, wchodząc do domu.



XVII.


Fabryka szła, a raczej tylko jeden oddział, przędzalnia, którą zajmował się Maks tak gorliwie, że po całych dniach nie wychodził z niej, bo jak zwykle na początku często się psuły maszyny, więc się zamienił w ślusarza, mechanika, robotnika i dyrektora, który wszędzie był i wszystko sam prawie robił, ale pierwsze partye przędzy już gotowej do sprzedaży, upakowane, opatrzone ich firmą, sprawiły mu taką radość, że czuł się zupełnie zapłaconym za swoje trudy.
Borowiecki zajmował się wykończaniem pozostałych oddziałów, również gorliwie i gorączkowo, bo chciał je puścić w ruch jeszcze przed zimą.
Moryc zaś zajmował się całą stroną handlową fabryki i częścią administracyi.
Pracował również z zapałem, bo myślał, że pracuje dla siebie i coraz mocniejszemi nogami stawał na własności fabryki, która wciąż potrzebowała pieniędzy, a Karol nie miał gotówki, więc Moryc i osobiście i przez podstawionych ludzi, a najczęściej przez Stacha Wilczka, dostarczał pieniędzy na wypłaty i wydatki bieżące po cichu i również przez drugich, wykupywał weksle i zobowiązania Borowieckiego.
I spostrzegł teraz, że istotnie Grosglück miał racyę przewidując, iż po otwarciu fabryki Borowieckiego, Polacy podniosą głowę.
Jakoż już mówiono w Łodzi o kilku planach na fabryki, przez Polaków zamierzone, a co gorsza, że prasa trąbiła o tem głośno, a przez nią budził się pewien opozycyjny ruch wśród pewnych warstw, odbiorców, którym dały się już we znaki tandetne fabrykaty żydowskie.
Wielu agentów, mających do czynienia z domami pierwszorzędnymi, o klienteli bogatej i wykwintnej, zaczęło się informować o rodzaju wyrobów fabryki Borowiecki i Ska.
Ale to były obawy nieuzasadnione, zdradził się z niemi mimowoli Moryc przed Karolem, który roześmiał się wesoło i powiedział:
— Przesada i raz jeszcze przesada. Pomyśl tylko, czy nasza fabryka może zrobić komu konkurencyę? Tam gdzie Bucholc robi rocznie sto milionów metrów, gdzie Szaja Mendelsohn prawie tyleż puszcza na rynek, cóż moich kilkanaście może zaważyć? Komu może popsuć interesy? A tem bardziej jeszcze, że chcę robić gatunki niewyrabiane u nas a sprowadzane z zagranicy. Gdyby szło dobrze, gdyby były pieniądze i możnaby prędko rozszerzać fabrykę, a wtedy, to być może, zrobiłoby się konkurencyę tandeciarzom, o czem zresztą marzę bardzo często i do czego dojść muszę.
Moryc odszedł nic nie mówiąc.
Karol już i tak zwracał na niego baczniejszą uwagę po ostrzeżeniu Zukera i widział z obawą, że Moryc za bardzo stara się o pieniądze i za wiele ich włożył do interesu i przez to stawał się coraz pewniejszym, coraz częściej przeciwstawiał swoją wolę i swoje zapatrywania na prowadzenie interesu, woli Borowieckiego.
Stawał się często nieznośnym, aroganckim, brutalnym, ale Borowiecki musiał zaciskać zęby i milczeć, bo czuł się bezsilnym wobec zależności od niego.
— Pieniędzy! pieniędzy! — wołał wtedy w duszy, a patrząc na swoją fabryczkę, porównywał ją z kolosami obok stojących Müllera i wtedy chwytała go ostra, dokuczliwa zazdrość i złość na samego siebie.
Nie pamiętał, że Müllerowskie gmachy rosły przez lat trzydzieści, że pawilon wznosił się po pawilonie, że lata całe składały się na te potężne, huczące pracą mury; nie, on pragnął mieć odrazu podobną fabrykę.
Przytem obliczył, że gdyby mu nawet szło najlepiej, to jeszcze nie będzie miał czystego dochodu tyle, ile brał pensyi u Bucholca.
To go wstydziło wobec samego siebie.
Chciał stanąć prędko i mocno, chciał obracać milionami, czuć się otoczonym setkami maszyn, tysiącami robotników, szalonym ruchem, powodzią milionów, hukiem i siłą wielkiego przemysłu, do którego się przyzwyczaił u Bucholca, a tu, u siebie, miał fabryczkę, gdzie wszystkie oddziały miały 300 ludzi!
Zamiast bujać — musiał pełzać!
Upokarzała go ta własna małość, jego szeroka natura dusiła się w atmosferze drobnych produkcyj, targów o kopiejki, wstrętnych, bo groszowych oszczędności.
Bolała go wprost ta konieczność szukania tańszych smarów, tańszych farb, tańszych węgli i tańszych robotników i ta ciągła, nieustanna troska o pieniądze.
— Zajdziemy do tandety, jak tak pójdzie dalej — powiedział raz do Moryca.
— Ale i do większych zarobków.
Upłynęło znowu kilka tygodni pracowitych i gorączkowych dla niego.
Fabryka szła, ale dopóki była tylko sama przędza, tę sprzedawali, bo po zimowym krachu bawełnianym i przy wzmożonym ruchu jesiennym, bawełna była bardzo droga i poszukiwana, sprzedawali więc prawie natychmiast po wyprodukowaniu, ale teraz, gdy i inne oddziały były w ruchu, trzeba było robić, składać i czekać z towarem sezonu sprzedażnego, który zaczynał się dopiero w połowie zimy, a tymczasem wciąż było potrzeba nakładów nowych i nieustannych, a kredyt się nie rozszerzał, przeciwnie, zniknął prawie zupełnie.
Zmowa, jaką zainicyował Grosglück, działała solidarnie i ciasną obręczą dusiła fabrykę, podrywaniem zaufania, odmową kredytów i szkodliwemi plotkami o blizkiem bankructwie firmy.
Borowiecki niecierpliwił się tem coraz bardziej i coraz częściej spoglądał na starego Müllera i rozmyślał, czyby nie zażądać tyle razy ofiarowywanej pomocy.
Ale się powstrzymywał jeszcze, nie tyle ze względu na Ankę, bo wiedział już dobrze, pod jakimi warunkami Müller dałby pieniędzy, ale przez dumę, przez zaciętość, która w nim rosła w miarę napotykanych przeszkód.
W chwilach bardzo szczerych rozmyślań nad sobą i położeniem swojem, drwił ze swoich głupich przesądów, przeklinał prawie romantyczność, jak nazywał skrupuły, które go powstrzymywały jeszcze od zerwania z Anką i ożenienia się z Madą, ale im ulegał.
Może nawet dla tego, że Ankę widywał codziennie, że zaczynał rozumieć jej stan, że to nie była ta dawna, wesoła, szczera, ufająca dziewczyna, ale jakaś już zupełnie inna kobieta, pełna smutku i cichej rezygnacyi.
Żal mu jej było.
A Anka?
Anka była cieniem samej siebie. Pomizerniała, uśmiech zniknął z jej twarzy i ustąpił miejsca głębokiemu, jak się jej wydawało, nieuleczalnemu smutkowi.
Przesiadywała całe dnie przy panu Adamie, który jakoś w pierwszych dniach listopada dostał ataku paralitycznego; ledwie go uratowano, ale leżał bezwładny, zaledwie mogąc poruszać rękami i mówić coś niecoś.
Musiała się nim zajmować i znosić wszystkie jego dziecinne nieraz kaprysy. Czytywała mu książki i musiała wymyślać różne rozrywki, bo nudził się, przyzwyczajony, pomimo kalectwa, do życia ruchliwego.
Robiła to wszystko jeśli nie z przyjemnością, to przez wielkie przywiązanie.
Ale przez tę chorobę dom jeszcze bardziej opustoszał i stawał się dla niej czemś w rodzaju grobu, w którym żyć musiała.
Dnie przesuwały się ze straszliwą jednostajnością, nic nie zmieniając ani w chorobie pana Adama, ani w stosunku jej do Karola, który teraz, z powodu ojca, częściej przesiadywał wieczorami w domu, opowiadał o swoich sprawach i częściej zwracał się do niej.
Nie cieszyło ją to, a było coraz obojętniejszem.
Nie chciała się przyznać przed sobą, że czuła się swobodniejszą wtedy, gdy Karola nie było w domu.
Bo jego twarz zmęczona pracą, skłopotana, jego smutne spojrzenia, jakiemi czasami ogarniał jej głowę, rozdrażniały ją i bolały.
Wyrzucała sobie wtedy, że on cierpi przez nią, że to ona winna jest wszystkiemu.
Nie długo jednak trwały wyrzuty podobne, ustępowały miejsca obrażonej dumie i coraz głębszemu rozpoznawaniu jego zimnej, egoistycznej duszy.
Ale wtedy znowu serce jej się rwało z żalu nad nim.
A bywały chwile, w których jak echo odbite powracała — nie jej miłość dawna, lecz pragnienie miłości, pragnienie zatopienia się w uczuciu, powierzania całego życia takiej mocnej fali, byle tylko poniosła, byle skończyła się męka pustki, wyczekiwania, bezcelowych szamotań, tego stania o własnej sile.
Raz, wśród długiej i poufnej pogawędki, Nina wydarła jej tę tajemnicę serca, strzeżoną zazdrośnie i zawołała ze zdumieniem:
— Pocóż się męczysz? Czemuż się nie rozejdziecie natychmiast?
— Nie mogę. Jakże się rozstanę z ojcem, a przytem sama wiadomość o naszem rozejściu się mogłaby go zabić.
— Przecież za mąż nie wyjdziesz, nie kochając.
— Nie mówmy o tem. Nie mogę wyjść za niego, bo popsuję mu jego karyerę, on musi się ożenić bogato, aby módz przeprowadzić swoje plany, aby mógł tam, dokąd pragnie — dojść. A przecież nie mogę mu być zawadą i... nie będę.
— Ty go kochasz jeszcze?
— Nie wiem. Wiem, że czasem go kocham, czasem nienawidzę, a zawsze jest mi go strasznie żal, bo on nie jest szczęśliwym. Ja przeczuwam, że on nigdy szczęśliwym nie będzie.
— Tak jednak trwać nie może.
— Ciężkie jest życie, ciężkie! A przed rokiem jeszcze, nawet na wiosnę byłam tak szczęśliwa. Gdzież jest to szczęście, gdzie? — skarżyła się boleśnie i nie słysząc pocieszeń Niny, zapatrzyła się w okno, w świat zaśnieżony i brudny od dymów fabrycznych.
Nagie szkielety drzew, kołysane wiatrem, wyginały się i ze smutnym, żałobnym jękiem, zaglądały do okien, jakby wyjąc ratunku i zmiłowania.
— Cóż to jest miłość? Ta miłość co trwać ma wiecznie, co łączyć ma dwie dusze na zawsze, co je topi w sobie? Złudzeniem, mgłami, które rozprasza lada jaki wiatr... Przecież ja kochałam! Zdawało mi się, że kochałam na prawdę, całą głębią serca, że całą duszę oddałam uczuciu — gdzież jest to moje wielkie uczucie teraz?
— Jest jeszcze w tej skardze — szepnęła Nina.
— Cóż się stało z tą miłością? Zabiła ją pewność, że nie jestem kochaną. A przecież miłość wielka żywi się i rośnie podobno, zdradą, krwią zawodów, cierpieniami. Nie, to co brałam za miłość, nie mogło nią być, muszę nie być zdolną do wielkiego uczucia, do miłości prawdziwej — skarżyła się na siebie i w sobie tylko szukała źródła zła i siebie tylko obwiniała.
— Tak, są miłości cieplarniane, które w zwykłej atmosferze zamierają. Są miłości ameby, które muszą obwinąć się dookoła ukochania i trwają dotąd, dopóki stamtąd czerpią życie. Są miłości — dźwięki, trzeba je wywoływać, aby były, bo same w sobie nie istnieją. Ale ty się nie obwiniaj, bo nie jesteś winną.
Nie skończyła, bo wszedł Trawiński i stanął, nie chcąc im przerywać.
— Będziesz w domu wieczorem?
— Przyszedłem ci powiedzieć, że wkrótce wychodzę. Dzisiaj sobota, zebranie u Kurowskiego.
— Słyszałam wielkie legendy o tych wieczorach. Co wy tam robicie?
— Pije się i rozmawia, a rozmawia się o wszystkiem. Są to wieczory poświęcone mówieniu sobie prawdy bezwzględnej. Batutę trzyma Kurowski.
— Dziwne, że chcecie ją słyszeć o sobie, bo mówić to bardzo łatwo; człowiek sam sobie, gdyby się nawet najbezwzględniej sądził, krzywdy nie zrobi.
— Rzeczywiście jest dziwne, że i mówią sobie prawdę i słuchają.
— Dowodzi to tylko, że jako tako ukulturowanemu człowiekowi nie wystarczają fabryki, interes i pieniądze, musi od czasu do czasu wziąć zimną kąpiel uświadomienia, a choćby tylko marzenia.
— Masz racyę, bo nawet Kessler tam przychodzi, aby módz pokazać swoją złą duszę i aby nam wymyślać bezkarnie. Jedyna sposobność, więc jej nie traci.
— Człowiek z równą przyjemnością popisuje się złem jak i dobrem — byle miał uznanie.



XVIII.


U Kurowskiego w hotelu byli już zebrani prawie wszyscy, którzy stanowili to ścisłe kółko; siedzieli dookoła wielkiego okrągłego stołu, zastawionego butelkami i oświetlonego srebrnymi kandelabrami, o kilkunastu świecach.
Trawiński przyszedł z Borowieckim, którego zabrał po drodze.
Przyszli właśnie na zajadłą filipikę Kesslera, który schrypniętym, syczącym nienawiścią głosem, mówił:
— Ani jedna, ani dziesięć waszych fabryk nie stworzy przemysłu waszym. Musicie się pierwej ucywilizować, musicie stworzyć sobie pewną kulturę przemysłową, zanim wasze usiłowania przestaną budzić śmiech. Ja was znam dobrze! Wy jesteście bardzo zdolni, bo przecież połowa różnych głośnych grajków i śpiewaków w Europie — to polacy. Wy jesteście zdolni, śliczni wielcy panowie, czemu nie jedziecie do Monaco? Czemu zaniedbujecie sezony w Nizzy, w Paryżu, we Włoszech? Tam budzilibyście podziw, a wy tak lubicie, żeby was podziwiano! Przecież wy wszystko robicie dla podziwu, dla pokazania się przed światem, dla pięknego frazesu! Wasza praca, szlachetność, sztuka, literatura, życie — jest tylko frazesem, mniej więcej dobrze deklamowanym, dla galeryi, a jeśli tej brak — dla samego siebie. Wy jesteście bankruci przedtem, zanim zaczęliście cośkolwiek mieć. Wy jesteście królami flirtu ze wszystkiem. Mówię bez uprzedzeń, mówię to, co zauważyłem, szereg spostrzeżeń czysto anatomicznych, zasadniczych. Jesteście dziećmi udającymi dorosłych.
Zamilkł i pił wino, które mu Kurowski nalewał skwapliwie.
— Masz pan racyę i nie masz pan racyi. Świnia, gdyby rozumowała o orle dajmy na to, rozumowałaby podobnie; gdyby porównała swoje niechlujstwo, swój brudny chlew, swoją ordynarność barbarzyńską, swoją siłę głupią i brutalną, swój wstrętny, rechoczący głos, swój rozum sprowadzony tylko do najobfitszego nażerania się, gdyby to wszystko porównała z pięknościami orła, z jego żądzą swobody, z jego chęcią do podsłonecznych wzlotów, z jego dumą, miłością obszarów — znienawidziłaby go i pogardzała nim.
— To coś pan mówił nie jest syntezą, a tylko gniewnem warczeniem osobnika niższego gatunku — odpowiedział Kurowski, znowu dolewając mu wina.
— Wszystko mi jedno czem jest, bo nienawidzę i pogardzam wami.
— Za drzwi z nim! — krzyknął Myszkowski, zrywając się z krzesła.
— Daj pokój! Jego nienawiść jest sprawdzianem naszej siły.
Kessler już nic nie odpowiedział, wyciągnął się w fotelu i odczytywał jakiś list brudny i pomięty i uśmiechał się złowrogo.
— Prędko wyczerpaliście temat — zauważył Karol.
— Kessler pluje — pozwalamy, bo odsłania przytem swoje dziecinne ząbki. A przytem ośmiesza się zupełnie tem przekonaniem, że skoro nam nawymyśla, obrzuci rasową pogardą i nienawiścią, to my z rozpaczy przepadniemy, lub ze strachu ustąpimy miejsca tym mądrym, pracowitym, cywilizowanym, szlachetnym niemcom. Głupi! nie wie, że naród, aby mógł żyć, rozwijać się i zwyciężać, musi być smagany batami nienawiści, musi być otoczony kołem szakalów gotowych go rozszarpać, a nie aniołami nucącymi hymny pokoju i miłości.
— Świat jest liczbą, powiedział Pitagoras, ale ty Kessler jesteś tylko zerem, przeraźliwem zerem, odosobnionem zerem — zawołał ze złością Myszkowski.
— Napijmy się — zaproponował Moryc, który zwykle słuchał tylko.
Napili się raz i drugi, zapalili cygara i milczeli czas jakiś.
Trawiński, który lubił rzucać luźne myśli i spostrzeżenia, nie związane z tokiem rozmowy, przerwał ciszę i zaczął mówić jasnym, bardzo melodyjnym głosem:
— Człowiek żyjący wyrachowaniem, człowiek dobrze funkcyonujące kółko wielkiej maszyny ogólnej, tworzy tylko szare tło społeczne, to zero w postępie, a wielkość w utrzymaniu status quo, to w najlepszym razie konserwator cywilizacyi, ale nie jej twórca.
— Czego pan chcesz, do czego zmierzasz, do kultu jednostek — rzucił żywo Wysocki.
— Stwierdzam tylko, że jednostki wybitne prowadzą świat naprzód, że bez nich byłaby noc, panowanie chaosu i ślepych żywiołów.
— A skądże się biorą te jednostki? Spadają z księżyca z gotowemi już tablicami praw, postępu, odkryć, wynalazków, co? Czy też są produktem tej szarej masy „konserwatorów”, tego tła społecznego. Tak? A jeśli tak, to skończyłem — zawołał zaciekle, podkręcił wąsy, otrzepał klapy, wyciągnął mankiety i gotów już był do zajadłej dysputy.
— Skończ pan ostatecznym wnioskiem — powiedział wolno Trawiński.
— Jednostki wybitne, które, jak pan mówi, prowadzą świat, te geniusze sztuki, wiedzy, czynu, uczucia i t. d., to tylko bezwiedne instrumenty, przez które wypowiada się ich rasa, naród, czy państwo, które ich z siebie wyłoniło. Ich wielkość jest w zupełnej proporcyi do wielkości środowiska. Oni są wklęsłem zwierciadłem po to, żeby w niem odbijać i ogniskować wszystkie marzenia, pragnienia i potrzeby swego narodu. Dla tego trudno przypuszczać, żeby wśród papuasów urodził się Kopernik lub Hoene-Wroński.
— Podobnymi faktami przekonam pana, że jest inaczej, że geniusze nie są wytworem swoich ras, a czemś zupełnie innem, ale pierwej opowiem starą legendę o genezie geniuszów: Kiedyś, dawno, było źle pomiędzy ludźmi, źle pomiędzy zwierzętami, źle wśród całej przyrody, źle wśród jaskiń, źle wśród puszcz, źle w głębiach wód i źle w nieskończonościach. Panował zły bóg Chaos i jego dzieci: Zazdrość, Nienawiść, Przemoc, Głód i Mord. Wszyscy walczyli przeciw wszystkim, więc jękami i płaczem rozbrzmiewały długo przestrzenie, aż zbudziły z zadumy Indre, spoczywającego w głębiach wszechświata. Słuchał długo, spojrzał na ziemię i patrzył, aż serce wezbrało mu współczuciem i zdrój boskich łez, jak deszcz pereł, popłynął w przestrzenie i kilka z nich rozpryśniętych padło na ziemię; z nich powstali i powstają geniusze prowadzący zbłąkaną, biedną ludzkość do światła, napowrót w łono Indry. Zrodzeni z litości boskiej, są litością, światłem, miłością i zbawieniem dla ludzkości.
— Bajka jak bajki, gdyby nie była cudowną, nie miałaby sensu — zawołał Wysocki i zaczęli gwałtownie przekonywać się nawzajem, nie przerywając nawet przy kolacyi, którą podano wkrótce, ale mówili ciszej, bo Kurowski się ożywił i wplątał do rozmowy, która zwolna stała się ogólną.
Borowiecki tylko nie mógł się rozruszać, mówił mało i nie słuchał, pił natomiast wiele i spoglądał niecierpliwie na towarzystwo, bo pragnął pozostać sam z Kurowskim, ale nikt nie myślał o odejściu, zwłaszcza teraz, przy czarnej kawie, gdy Kurowski podniecony nieco, gładził swoją posrebrzoną już kruczą brodę i błyszcząc orzechowemi oczami, które w miarę ekscytacyi stawały się podobne do tygrysich, rzucał w rozmowie snopami paradoksalnych aforyzmów.
Oto niektóre z nich:
„Uczciwość miewa chwile nudy, a wtedy się jej strzeżcie“.
„Można być nawet i cnotliwym, ale pod warunkiem, aby od czasu do czasu występek zaprosić na obiad“.
„Kto pragnie sprawiedliwości, może ją mieć — kupiwszy“.
„Czem się różni deista od ateusza? Tylko odwrotnym biegunem głupoty“.
„Niema takiego łajdaka, któryby chwilami nie macał się po bokach, czy mu nie wyrastają skrzydła anioła“.
„Łódź wyznaje wszystkie przykazania prócz jednego — nie kradnij“.
„Prawda najdrożej kosztuje społeczeństwa cywilizowane, więc nie obawiajmy się, nie zapanuje nigdy“.
„Słuchamy praw i cenimy je — jeśli są poparte bagnetami“.
„Nasza cywilizacya jest za duża dla naszych dusz jeszcze barbarzyńskich, dla naszych instynktów jeszcze dzikich. Ubieramy się w nią niby karły w strój olbrzymów“.
„To co wiemy, można porównać do zapałki płonącej w mrokach wieczności“.
„Kto się mógł cały oddać jednej idei — niech się tem nie chwali, bo musiał mieć nie wiele do oddania“.
„Niema ludzi złych i dobrych — są tylko głupi i mądrzy.
Kessler nie mógł już dłużej słuchać spokojnie, wzruszył pogardliwie ramionami i zawołał:
— Bawicie się jak dzieci, pustemi bańkami słów, a ja pójdę do domu.
— Jestem tego samego zdania — powiedział dwuznacznie Kurowski.
Kessler pozostał.
Rozmowa przeszła na literaturę, którą prowadził Myszkowski, bo powiedział Borowieckiemu, drwiącemu z entuzyastów literackich:
— Na początku była pieśń i na końcu będzie pieśń, a nie podręcznik do przędzenia wełny czesankowej. Ale z tem mniejsza!
Podniósł się, popatrzył jakoś dziwnie, jakby z pewnym żalem na zebranych i powiedział:
— Napijcie się zemną na pożegnanie, jutro wyjeżdżam do Australii.
Zaczęli się śmiać i pili, ale on powtórzył poważnie:
— Nie śmiejcie się, daję wam słowo honoru, że jutro w nocy opuszczam Łódź na zawsze.
— Gdzie? po co? dlaczego? — posypały się pytania.
— W świat, prosto przed siebie, a po co? Aby być zdaleka od Europy i cywilizacyi fabrycznej, mam tego bagna już dosyć, duszę się w niem, tonę, umieram. Jeszcze parę lat a zgniłbym tutaj ze szczętem, a ja chcę żyć i dla tego wyjeżdżam. Zaczynam życie na nowo, po ludzku.
— Ale dlaczego? — wołali zdumieni i poruszeni tem niezwykłem postanowieniem.
— Dlaczego? Bo się nudzę, bo mi zbrzydła tyrania praw, obyczajów, stosunków, instytucyj, bo mi zbrzydła ta stara łajdaczka Europa, obmierzły fałsze, obmierzły wszelkie przepisy, które mną rządziły i nie pozwalały nigdy być sobą — wszystko mi obmierzło i wszystko mnie za mocno boli, abym dalej mógł znosić.
— A czyż gdzieindziej będzie wam lepiej?
— Przekonam się dopiero. Bywajcie mi zdrowi.
Żegnali się z nim, ale wszyscy namawiali do pozostania, bo go lubili i pomimo dziwactw cenili bardzo.
Kurowski tylko nic nie mówił, śledził go oczami, a potem całując na pożegnanie, szeptał:
— Dobrze robicie. Gdybym nie czuł obowiązku warowania tutaj do końca, do ostatniego tchu, poszedłbym z wami. Jeśli wam będzie potrzeba pieniędzy, napiszcie.
— Cóż u dyabła, przecież zabieram ze sobą największe kapitały, bo zdrowe ręce i głowę. Nie jadę przecież, aby uwodzić kobiety lub bawić się, jadę żyć wolno i swobodnie. Wspomnijcie mnie czasem, jeśli chcecie i pamiętajcie, nie marnujcie życia na robienie pieniędzy, nie róbcie z siebie bydląt pociągowych, nie stawajcie się maszynami, nie znikczemniajcie się pracą nadmierną.
Ucałował wszystkich, a najmocniej Kurowskiego i podrwiwając, aby ukryć wzruszenie, wyszedł.
— Waryat! — mruknął pogardliwie Kessler i również zaraz wyszedł z Morycem i Wysockim.
Pozostał tylko Kurowski i Borowiecki.
Kurowski zamglonemi oczami patrzył w jakąś dal i nie mógł stłumić żalu, jaki go przepełnił za odjeżdżającym.
— Chwilę ci tylko zajmę — zaczął Borowiecki.
— Siadaj, mamy dosyć jeszcze czasu do rana — powiedział, wskazując na okno, na świt, przeciekający przez zapocone szyby.
Karol długo opowiadał o swojej fabryce i stanie interesów, o potrzebie pozbycia się spólników, przytaczał zmowę, jaką zrobioną na niego, a w końcu zaproponował wejście do spółki.
Kurowski długo myślał, wypytywał o szczegóły, aż rzekł:
— Zgoda, ale pod jednym warunkiem. Zgóry uprzedzam, że warunek ważny i... może trochę dziwny.
— Postaw go.
— Może ci się nie podobać, ale... ale przyjmij spokojnie, po kupiecku.
— Czekam z ciekawością.
— Nie ożenisz się z Anką!
Borowiecki porwał się z krzesła, rumieniec oblał mu twarz, ale rumieniec nagłej, oślepiającej radości. Miał ochotę rzucić mu się na szyję, ale rychło się powstrzymał, oblókł twarz w surowość i szukał kapelusza.
— Mówiłem, przyjmij spokojnie, po kupiecku. A zresztą, mówmy szczerze, nie oszukujmy samych siebie, bo znamy się obaj zbyt dobrze.
— Dobrze, mówmy szczerze.
— Wejdę do cichej spółki z tobą, żebyś mógł pozbywać się długów i wyrzucić dotychczasowych spólników, ale za to ty zwrócisz słowo pannie Annie i ożenisz się z kim zechcesz, choćby z Madą Müllerówną.
— A ty z Anką?
— To moja rzecz, co potem będzie, zwróć jej tylko słowo i nie męcz dłużej. Dziewczynę zabija to położenie, sama nie powie przecież.
— Zrobiłbym to dawno sam, myślałem i myślę o tem często, ale się boję, bo przy jej uczuciowości, a przytem, przytem...
— Przytem, o ile mnie się zdaje, ona was nie kocha, więc zrobicie jej łaskę.
— Coś wiem o tem — powiedział dotknięty najboleśniej jego słowami.
— No i wy jej nie kochacie.
— Tu powiem, że to znowu moja rzecz. Tyle wam powiem, że dokąd ona nie zerwie ze mną, będę jej narzeczonym i ożenię się wkrótce. Dziwię się, że mogliście mi zaproponować podobną aferę — zakończył najniespodziewaniej bardzo wzburzony.
— Macie racyę, byłem widać niedość trzeźwym i nie dobrze argumentowałem.
— Dobranoc.
Kurowski podał mu rękę i patrzył za nim z głębokim żalem, a potem zadzwonił i kazał natychmiast zaprzęgać do wyjazdu.
— Biedna Anka! — szepnął.



XIX.


— Wstąpię na chwilę do fabryki, a potem pójdę z wami, nie chce mi się wracać do domu — mówił Kessler do Moryca, gdy rozstali się z Wysockim.
— A może do mnie na herbatę?
— Dobrze. Coś mi jest i nie wiem co! — szepnął, wstrząsnąwszy się nerwowo.
Szli wolno pustemi, jakby wymarłemi ulicami. Śnieg pobielił dachy i leżał na ulicach i trotuarach cienką, przymarzniętą warstwą. Szarość mdła, przesycona mętnym, zimowym świtem, powlekała miasto ponurym nastrojem. Gaszono już latarnie i wszystko zlewało się ze sobą i zacierało, gdzieniegdzie tylko błysło jakieś światełko i zgasło natychmiast.
— Musicie być w fabryce?
— Muszę, nocna robota we wszystkich oddziałach.
— Darujcie mi uwagę, ale gdybym był wami, nie zaglądałbym do Malinowskiego, on ma minę wściekłego psa na łańcuchu.
— Głupi, jego córka kosztuje mnie z pięć tysięcy rubli rocznie, a on na mnie warczy.
— On już był na Syberyi — szepnął Moryc.
— To cichy człowiek. Muszę do niego wstąpić, napisał list do mnie, więc chcę mu dać odpowiedź osobiście.
Uśmiechnął się złowrogo.
— O Zośkę?
— Tak.
— Macie przynajmniej rewolwer?
— Mam nogę na tego polskiego psa, jeśli warknie, to go rozgniotę. Daję wam słowo, że nie warknie, on chce tylko dobrego odszkodowania za córkę. Nie pierwszy raz załatwiam podobne sprawy — mówił drwiąco, ale w głębi czuł jakieś dziwne drżenie, nie strachu, bo to uczucie nie istniało dla niego, ale drżenie nieokreślonej tęsknoty i znużenia.
Patrzył na szare niebo, na te ponure okopy domów jakby umarłych i wsłuchiwał się w tę dziwną, denerwującą ciszę miasta uśpionego.
Ale już w dziedzińcu fabryki, która huczała wszystkiemi maszynami, w dziedzińcu zalanym falami elektrycznego światła i pełnym ruchu, czuł się znowu dobrze.
— Zaczekajcie chwilę, rozmówię się i zaraz wyjdę.
Wszedł do wieży prawie ciemnej, bo tylko jedna lampka przyczepiona do ściany okopconej, rozpryskiwała nieco mętnego światła na pracujące tłoki i na dolną część koła, które jak zwykle obracało się szalonymi rzutami, wyjąc dziką pieśń siły i połyskując groźnie olbrzymiemi stalowemi szprychami.
— Malinowski! — krzyknął od drzwi, ale głos porwały żelazne szczęki maszyny.
Malinowski zgarbiony, w długiej bluzie, z oliwiarką w ręku i wycierem łaził dookoła maszyny i czuwał nad tem potwornem bydlęciem; zatopiony zupełnie w chaosie krzyków i szumów, jakby w głębi rozszalałego morza, śledził tylko oczami ruchy potworu, który jakby szaleństwem pijany taczał się z rykiem wściekłości, trząsł murami i napełniał wieżę grozą.
— Malinowski! — zakrzyczał mu już nad uchem Kessler.
Malinowski usłyszał, podszedł bliżej, oliwiarkę i lampkę postawił i patrząc na niego spokojnie, wycierał ręce o bluzę.
— Pisałeś list do mnie? — zapytał groźnie Kessler.
Skinął głową potakująco.
— Czego chcesz? — rzucił brutalnie, bo spokój Malinowskiego rozdrażniał go.
— Coś zrobił z Zośką? — szepnął, nachylając się do niego.
— Aha! więc co chcesz? — zapytał po raz drugi i bezwiednie chciał się cofnąć do drzwi.
Malinowski zastąpił mu drogę i szepnął cicho, bardzo spokojnie:
— Nic... Zapłacę ci tylko na nią...
Oczy mu strzeliły mocnym stalowym błyskiem, a potężne ręce, podobne do tłoków, wysunęły się groźnie zaciśnięte.
— Z drogi, bo ci łeb rozbiję!
Strach nim zatrząsł, zobaczył w oczach Malinowskiego wyrok śmierci.
— Sprobój, sprobój!... — mruknął ponuro Malinowski.
Posunęli się ku sobie, patrzyli przez chwilę jak dwa tygrysy, napinające się do strasznego skoku.
Oczy zaczęły im połyskiwać jak te stalowe szprychy koła, które niby kły migotały z cieniów.
Potwór jak gad splątany w sieć zmroków, skrzeń, błysków, z wyciem rzucał się zapamiętale, jakby szukając ucieczki z tych roztrzęsionych, potężnych murów.
— Z drogi! — ryknął Kessler i równocześnie uzbrojoną w kasket ręką wymierzył taki straszny cios, że Malinowski zatoczył się na ścianę, ale nie upadł, jak błyskawica rozwinął się w całej długości i runął na Kesslera, chwytając go stalowemi rękami za gardło i rzucając ze straszną siłą na przeciwległą ścianę.
— Ty... ścierwo... — warczał i coraz silniej go dusił, aż Kessler żygnął krwią i ledwie wyharczał:
— Puść... puść...
— Już cię teraz dokończę, tyś mój, mój... mój... — szeptał wolno i bezwiednie jakoś zwolnił ucisk palców. Wtedy Kessler oprzytomniał i szalonym ruchem rozpaczy rzucił się naprzód z taką siłą, że obaj upadli.
Malinowski go nie puścił, zczepili się wpół jak dwa niedźwiedzie i tarzali się z głuchym krzykiem, bili głowami o asfalt, rozbijali się o ściany i obmurowania maszyny, gnietli się kolanami, kąsali sobie twarze i ramiona, ryczeli z bólu i wściekłości.
Nienawiść i pragnienie mordu odebrały im przytomność, przewracali się potwornym kłębem, który co chwila się przewalał, unosił, padał znowu, zwijał, prężył, ryczał dziko i ociekający krwią, rozszalały, toczył dalej ten bój śmiertelny obok maszyny huczącej głucho, pod tem kołem, które co chwila już chwytało ich stalowymi kłami.
Szamotali się krótko, Malinowski brał górę i tak ściskał potężnie, że łamał tamtemu żebra i klatkę piersiową, wtedy Kessler ostatnim ruchem uchwycił go zębami za gardło.
Zerwali się równocześnie z ziemi, okręcili się dookoła siebie i runęli ze strasznym krzykiem na tłoki i pomiędzy przebiegające błyskawicznie szprychy koła, które ich poderwało, wchłonęło, podniosło pod sufit i w mgnieniu oka rozmiażdżyło na strzępy.
Jeszcze ostatni ich krzyk brzmiał wśród rozdrganych murów, a oni już nie żyli, tylko łachmany podarte ciał wirowały w orbicie koła-potworu, leciały po ścianach, zsuwały się po tłokach okrwawionych i wiewały poczepiane na kole, które okrwawione, potworne swoją wielkością biegało wciąż w szalonym ruchu, z wściekłym rykiem siły spętanej.


∗             ∗

Za pogrzebem Malinowskiego poszła tylko garstka znajomych i przyjaciół Adama, bo dzień był straszny, co chwila padał deszcz ze śniegiem i wiatr przenikliwy, lodowaty, powiewał od szarych, ciężkich chmur, nizko wiszących nad ziemią.
Adam prowadził matkę opuchłą od płaczu i napół przytomną, a za nimi szli Jaskólscy z gromadą starszych dzieci i kilka sąsiadek z domów familijnych.
Szli środkiem ulicy, za jednokonnym karawanem, który skakał na wybojach i rozbijał kołami rzadkie czarne błoto, chlustając dookoła strumieniami.
Orszak posuwał się wolno Piorkowską ulicą, zapchaną wozami pełnymi towarów i prywatnymi ekwipażami; tłumy czarne, obłocone, snuły się trotuarami, z dachów spływała woda strumieniami i rozpryskiwała się o chodniki i o chwiejące się na wietrze parasole, a śnieg mokrymi płatami bielił coraz bardziej bok karawanu i trumny.
Trotuarem szedł Blumenfeld, Szulc i cała ich muzyczna banda, w końcu której Stach Wilczek z jakimś młodym człowiekiem, któremu wciąż opowiadał o swoich interesach.
Horn szedł również za orszakiem i smutnym wzrokiem przeglądał wszystkich idących; szukał Zośki, ale jej nie było i nikt nie wiedział, co się z nią stało od śmierci Kesslera.
Zaraz za miastem przyłączyło się do orszaku kilkanaście robotnic i te zaintonowały jakąś przesmutną pieśń i śpiewały ją same, bo księdza nie było. Chowali Malinowskiego jako samobójcę i mordercę, we wzgardzie, więc też może i dlatego twarze wszystkich napiętnowała głęboka gorycz i smutek.
Ale w miarę odsuwania się od miasta przybywało coraz więcej ludzi z różnych przejść i zaułków; ludzi zdyszanych jeszcze pracą, zabrudzonych, sinych z zimna, którzy zwartym zastępem otoczyli zmarłego towarzysza i szli niby groźny zastęp.
Pieśń brzmiała smutnie, targał ją wiatr, chłostał śnieg i deszcz, mroziło przejmujące zimno.
W alei, prowadzącej do cmentarza, nagie drzewa jęczały pod parciem wichru, a pieśń rozlegała się jak łkanie pełne skargi i bezbrzeżnego żalu.
Przez cmentarz, pełen rozgniłych liści, błota zmieszanego ze śniegiem, wspaniałych grobowców i dzikiego szumu nagich drzew, przesunęli się spiesznie i skręcili w kąt „zapomnianych“, gdzie kilkanaście mogił wznosiło się wśród uschłych ostów i dziewanny.
Dół był gotowy, więc rychło zadudniła żółta przemarzła ziemia, sypana na trumnę, płacze i krzyki zerwały się jak burza i wtórowały głośnym modlitwom robotników, klęczących dookoła grobu.
Wiatr ustał nagle, drzewa stanęły w ciszy, zciemniło się jeszcze bardziej i śnieg miliardami białych ciężkich motyli zaczął spływać z posępnych chmur, pobielił groby i ludzi, pokrył wszystko zimną, jednostajną powłoką.
Od Łodzi, wskróś śniegów, dolatywały przytłumione gwizdawki fabryczne, świszczące na podwieczorek.
— Co się dzieje z Zośką? — pytał Blumenfeld Wilczka, gdy już wracali do miasta.
— Pójdzie na ulicę. Kiedy się dowiedziała o śmierci Kesslera, wpadła w złość i zaczęła wymyślać na ojca, że przez niego będzie musiała szukać nowego kochanka. Ale podobno już Wilhelm Müller zajął się nią.
— Cóż wy teraz Wilczek robicie? — zapytał Horn, przystępując do nich.
— Szukam jakiego interesu. Puściłem Grosglücka, a węgle już mnie nudzą.
— Podobno sprzedaliście plac Grünspanowi?
— Sprzedałem — mruknął i zaciął zęby, jakby go dotknięto w bardzo bolesną ranę.
— Co, okpił was?
— Okpił, okpił! — powtórzył przez zęby z jakąś bolesną lubością. — Sprzedałem za czterdzieści tysięcy, zarobiłem na tem trzydzieści osiem i pół, ale mnie okpił! Nie daruję mu tego do śmierci! — postawił kołnierz od futra, żeby ukryć rozgorzałą wzburzeniem twarz i osłonić się nieco od śniegu, który zacinał im w oczy i padał coraz gęstszy.
— Nie rozumiem, zarobiliście aż tyle, więc gdzież tu miejsce na okpienie?...
— A tak. Wiecie, kiedyśmy już umowę podpisali, kiedy pieniądze miałem w kieszeni, ten parch psiakrew wyciąga do mnie rękę, dziękuje mi za dobre serce i powiada, że jestem bardzo mądry, ale tylko do wysokości czterdziestu tysięcy rubli!... Zaczął się śmiać i powiada, że on był już zdecydowany dać pięćdziesiąt tysięcy, bo plac jest mu koniecznie potrzebnym! Pomyślcie tylko, jak się dałem głupio złapać, a teraz śmieją się ze mnie!
Zamilkł i pozostał trochę w tyle, aby przyciszyć tę szaloną, bezsilną wściekłość, jaka go dławiła.
Już mu nie chodziło o pieniądze, ale nie mógł strawić tego, że został oszukany, że taki Grünspan kpił sobie z niego, że on, Wilczek, dał się złapać. Cierpiała jego ambicya męki niewysłowione.
Pożegnał towarzyszów zimno, bo nie mógł w tej chwili patrzyć na nikogo, siadł w dorożkę i pojechał do domu. Mieszkał jeszcze w swojej dawnej chałupie, bo sobie wymówił lokal do wiosny.
W izbie było zimno, wilgotno i bardzo pusto, że ledwie wysiedział do wieczora, a potem powlókł się do „kolonii“, gdzie teraz stołował się stale, bo potrzebował zawiązywać bliższe stosunki z t. zw. towarzystwem.
Ale w „kolonii“ tak zawsze wesołej, dzisiaj panował smutek na wszystkich twarzach, a Kama płakała co chwila i uciekała do saloniku, bo ją wzruszał do głębi widok Adama Malinowskiego, który odprowadził matkę do domu, pozostawiając ją wśród blizkiej rodziny, a sam uciekł i błądził kilka godzin po Łodzi, wreszcie zmordowany przyszedł do „koloniiv na zwykłą, codzienną herbatę; myślał, że wpośród życzliwych będzie mu lepiej.
Siedział właśnie przy stole i patrzył gdzieś daleko. Jego zielone oczy pociemniały i jakby odbijały tę wewnętrzną, zamkniętą pod czaszką wizyę ostatnich chwil ojca, jaka ciągle przed nim stawała.
Nic nie mówił, ale czując tyle serc mocno współczujących, tyle spojrzeń serdecznych, te przyciszone szepty dookoła i ten dziwny nastrój zebranych i ciągłe wybuchy płaczu Kamy, nie mógł wytrzymać. Nie żegnając się z nikim, wybiegł i w sieni wybuchnął spazmatycznym płaczem.
Wybiegł Horn i Wilczek, zaopiekowali się nim i odwieźli do domu, gdzie też wkrótce zebrali się wszyscy przyjaciele.
Siedzieli wszyscy w milczeniu czas długi, aż Blumenfeld zaczął pianissimo grać na skrzypcach szopenowskie nocturny i grał długo, grał tak całem sercem, aż Adam wsłuchany w muzykę uspokoił się nieco.
Potem przyszedł do nich Dawid Halpern i zaczął go pocieszać najtroskliwiej i opowiadać z głęboką wiarą o Bogu sprawiedliwym i dobrym.
Wszyscy słuchali dość chętnie, prócz Wilczka, który się wyniósł, bo tego nic i nikt zająć nie potrafił, gdyż od dwóch tygodni żarła go ta szalona nienawiść do Grünspana.
Włóczył się po Łodzi dniami całymi, zatopiony tylko w kombinacyach, zmierzających do szkodzenia fabrykantowi.
Przysiągł mu zemstę i szukał sposobności. Nie pomyślał nawet o zemście osobistej, o zbiciu go lub zabiciu; nie, to było głupstwem, on chciał go zranić w kieszeń.
Więc całe tygodnie trawił teraz na wertowaniu i przepatrywaniu szczegółów pożaru fabryki Grosmana, bo poczuł, że z tej strony zdoła ugryźć Grünspana w samo serce.
Był już na dobrej drodze odkryć, ale tymczasem, dla nasycenia chwilowego, postanowił odkryć przed Borowieckim zmowę Grosglücka i machinacye Moryca, dążące do zawładnięcia fabryką.
Ubrał się pewnego dnia bardzo starannie i poszedł odwiedzić pana Adama i Ankę, przypuszczając, że tam spotka Karola.
Anka przyjęła go bardzo serdecznie, bo jej przypomniał Kurów i zaraz zaprowadziła do pana Adama.
— Stachu! jak się masz, co? Dobrze żeś przyszedł, dobrze... — szeptał pan Adam, wyciągając do niego rękę, którą Wilczek jakoś bezwiednie, dawnym zwyczajem ucałował, a że zaczął opowiadać o Kurowie, gdzie był niedawno, więc i Anka przysunęła się bliżej i słuchała z uwagą.
— No, ale tobie jakże idzie, co? — pytał w końcu pan Adam.
— Dosyć dobrze, dosyć, jak na początek — odparł niedbale i z lekceważeniem opowiadał o swoich czterdziestu tysiącach rubli, bo chciał im zaimponować.
— No, no! szczęść ci Boże, mój Stachu, zostań sobie i milionerem, byle bez krzywdy ludzkiej.
Wilczek uśmiechnął się pobłażliwie i zaczął szeroko opisywać swoje plany i zamiary, rzucał tysiącami na lewo i na prawo, opowiadał od niechcenia o swoich stosunkach z milionerami, szkicował swoją przyszłość wielkimi sztrychami, ale przytem był śmiesznym bardzo, bo zbytnio się wszystkiem popisywał.
Anka uśmiechnęła się ironicznie, a pan Adam zawołał ze szczerym podziwem.
— Jak się to dziwnie układa na tym świecie! A pamiętasz to jeszcze mój Stachu, jak pasałeś nasze cielęta, co? A te cybuchy księdza Szymona, he?...
— Trudno zapomnieć... — mruknął, czerwieniejąc, bo Anka tak dziwnie patrzyła na niego.
Popsuło mu humor to przypomnienie, więc powstał zaraz i pytał o Karola.
— Niema pana Borowieckiego, wczoraj wyjechał do Berlina i powróci dopiero za kilka dni — mówiła Anka, nalewając mu herbaty.
— A powiedz-no mi, jak to tam było z tą starą żydówką, zjadłeś jej strucle, czy nie? — ciągnął nieubłaganie pan Adam, wpadłszy na przypomnienia.
Ale Wilczek tak był temu nierad, że nic nie odpowiedział, wypił szybko herbatę i wyniósł się wściekły na starego i na świat cały.
— To moje dzieciństwo będzie mi kulą u nóg! — mruczał.
Pan Adam długo rozmawiał o nim z Anką, długo nie mógł dobrze pojąć, jak się to teraz dzieje na świecie, że taki Wilczek naprzykład, który u nich pasał bydło, którego nieraz dobrze obijał, jest teraz już zamożnym człowiekiem i może najspokojniej przychodzić do nich i być jak z równymi.
Pan Adam był demokratą, ale tego nie mógł pojąć, a raczej na taką równość nie mógł się zgodzić, więc zakończył:
— Oni za prędko rosną! Ze szlachty to miał pociechę i Pan Bóg, ale tymi, to zdaje mi się, że tylko dyabeł będzie się cieszył, co, jak ci się zdaje, Anka?...



XX.


Borowiecki był w Berlinie.
Przyjechał do Lucy, bo go zasypywała depeszami i groziła samobójstwem, jeśli nie przyjedzie chociażby na kilka godzin.
Pojechał nawet dosyć chętnie, bo myślał, że dni kilka odpocznie zdala od fabryki, która już pracowała wszystkimi oddziałami.
Czuł się nadzwyczaj zmęczonym i wyczerpanym pracą i ciągłymi kłopotami.
Z Lucy widywał się po dwa razy dziennie. Spotkania te były dla niego męczarnią, tem większą, że Lucy bardzo zbrzydła; nie mógł patrzeć bez głębokiej urazy na jej zdeformowaną figurę, a prawie ze wstrętem całował jej twarz obrzękłą, pokrytą żółtemi plamami.
Ona szybko odczuła wrażenie, jakie wywierała, więc każda schadzka kończyła się gorzkimi wyrzutami i płaczem.
Męczyli się oboje strasznie.
Ona kochała z dawną siłą, tylko zniknęła w niej dawna, wytworna, namiętna kochanka; ta pełna nieświadomej dyskrecyi, szczerej naiwności i wzruszającej nieśmiałości Lucy, ta piękna Lucy, podziw Łodzi, a budziła się w niej prosta, ordynarna, bez wychowania i kultury żydówka z małego miasteczka. Robiła się krzykliwą, arogancką i głupią.
To przyszłe macierzyństwo tak ją przeistaczało zupełnie i budziło wszystkie właściwości rasy, do jakiej należała.
Karol z przerażeniem pewnem spostrzegał te zmiany, ale że czuł się winnym wobec niej, więc przyciszał jak mógł wstręt i nienawiść, jaka się w nim rozrastała i dosyć spokojnie znosił wybryki jej i kaprysy.
Wymawiała mu przy każdem spotkaniu, że uczynił ją nieszczęśliwą, przypominała ciągle z przyjemnością udręczania jego i siebie, że to dziecko, które miało się narodzić — to jego dziecko, torturowała go ciągłą obawą śmierci, a kończyła rzucaniem mu się w ramiona i namiętnymi wybuchami zmysłowości.
Po kilku dniach pożegnał ją, chociaż jeszcze nie wyjeżdżał, bo mu już brakować zaczynało sił i cierpliwości.
Pozostał w Berlinie i odpoczywał dopiero naprawdę, przepędzając dnie całe i noce na pustej, bezmyślnej zabawie.
Pewnego dnia wrócił rano i było już dobrze po południu, a on spał jeszcze, gdy zbudził go woźny z telegrafu z depeszą.
Sennemi, nieprzytomnemi oczyma przeczytał:
„Przyjeżdżaj! Fabryka się pali. Moryc“.
Wyskoczył z łóżka, ubrał się śpiesznie i zaczął pić wolno wystygłą dawno herbatę i patrzył przez okno na drugą stronę ulicy, po chwili długiej dopiero spostrzegł, że trzyma w zaciśniętej dłoni jakiś papier, rozwinął i znowu przeczytał.
— Fabryka się pali! — wykrzyknął zdumionym i przestraszonym głosem i rzucił się na korytarz, jakby biegnąc na ratunek, dopiero przy windzie oprzytomniał i zapanował nad sobą.
Zamówił specyalny pociąg i pełen nieopisanej trwogi czekał w jakiejś małej restauracyi, przy banhofie.
Co pił, co robił, co mówił, nic o tem nie wiedział, bo był całą swoją istotą tam, przy palącej się fabryce.
Gdy zawiadomili, że pociąg czeka, zrozumiał dobrze, bo wsiadł, gdy się go o coś pytali, również rozumiał, tylko odpowiedzieć nie umiał, bo ciągle, bezwiednie dźwięczało mu w mózgu:
— Fabryka się pali!
Zaraz ze stacyi, pociąg składający się tylko z wagonu osobowego, brankardu i maszyny, rzucił się jak rumak spięty ostrogami i pognał całą siłą pary w przestrzeń zaśnieżoną.
Z jakiejś stacyi, gdzie się zatrzymano na chwilę, telegrafował do Moryca i prosił, aby go depeszami zawiadamiano o postępie pożaru.
Polecieli dalej.
Stacye, miasta, wielkie wzgórza, rzeki, lasy, migotały tylko jak w kalejdoskopie, przesuwały się jak cienie, jak wizye i ginęły w ciemnościach nocy.
Nie zatrzymywali się prawie nigdzie, pociąg jak zwierzę oszalałe rzucał się z krwawemi ślepiami naprzód, pożerał przestrzenie, dyszał obłokami skier złotych, i przy potężnym śpiewie tłoków i huku kół bijących z wściekłością o szyny, pruł ciemności i biegł coraz dalej i dalej..
Borowiecki z twarzą rozpłaszczoną na szybie wagonu stał wciąż i patrzył w noc ciemną, w drgające majaki rzeczy przesuwających się, w zaśnieżone płaszczyzny, uciekające w tył.
Nic nie widział, spoglądał tylko ciągle na zegarek.
W Aleksandrowie czekała już depesza.
„Pali się!“
Przesiadł się do oczekującego już ekstra pociągu i jechał dalej.
Noc już była późna.
Pozasłaniał światła i położył się, ale zasnąć nie mógł, bo pod czaszką, w nim całym, przewalały się tumany trwogi pełne rozpryśniętych obrazów, tem boleśniejszych, że nie potrafił schwytać ich konturów i zapamiętać, rozlewały się niepochwytnie i przepełniały go dręczącem, nieustannem drżeniem.
Zerwał się na nogi, światło odsłonił i zbierając wszystkie siły woli, zaczął w notesie obliczać swoje aktywa i pasywa. Ale nie skończył, cofnął się z trwogą przed uświadomieniem dokładnem stanu swoich interesów.
Asekuracya mogła tylko pokryć długi, wspólników i pieniądze Anki. Ani jego własnych kapitałów, ani pracy osobistej, ani warsztatu do pracy przyszłej — nie zobaczył w cyfrach.
Nie chciał myśleć o tem, ale czem usilniej pragnął zapomnieć, tem żywiej te złowrogie cyfry wyłaziły mu z głębin mózgu i migotały na rozpalonych gorączką siatkówkach.
— Co tu robić — myślał chwilami tylko, bo nie mógł już myśleć, nie mógł splątać jednej całej myśli, wszystko się w nim zapadało, zalewane straszną niecierpliwością.
Patrzył znowu w noc i przeklinał powolność, z jaką pociąg leciał, bo on rozgorączkowaną wyobraźnią już tysiąc razy biegł naprzód, już był w Łodzi, już widział łuny, widział płomienie żrące mu jego pracę, słyszał wrzaski i huki zapadających się budynków, duszę miał pełną pożaru, który go tak palił.
Zrywał się z miejsca, chodził po wagonie, rozbijał się o ściany, czuł się jakby pijanym, to leżał długo i wpatrzony w światło tak się jednoczył wewnętrznie z pociągiem, tak z nim biegł i pracował razem, że czuł w sobie obroty kół, dyszenie maszyny, cały wysiłek pracy, wielką, dziką rozkosz lecenia bez pamięci wskróś pustych, zimowych pól i nocy.
Godziny płynęły wolno, strasznie wolno.
Otworzył okno i wysunął głowę na mroźny chłód nocy.
Zimny, przejmujący wiatr, lecący od pól śnieżnych, bił go po twarzy rozpalonej, a ciemne, połyskujące śniegiem przestrzenie okręcały mu duszę szarością i smutkiem.
Pociąg biegł wciąż jak błyskawica pełna grzmotów. Uśpione stacyjki, zasypane śniegiem wioski, gnące się pod okiścią śnieżną lasy i długi łańcuch latarń strażniczych, podobnych do świetlistych baniek pływających po morzu ciemności, uciekały z szalonym pośpiechem w tył, jakby z trwogą przed potworem.
„Jeszcze się pali!“
Mówiła trzecia depesza, jaką zastał w Skierniewicach.
Podarł ją i rzucił na ziemię.
Wypił całą butelkę koniaku, ale nie uspokoił się, ani zapomniał.
Jechał znowu dalej i modlił się prawie do maszyny, byle prędzej leciała.
Czuł się chorym, i tak zdenerwowanym, że nie mógł się utrzymać na nogach, bolało go serce, bolały go wszystkie mięśnie, a każda myśl przenikała mózg, jakby ostrzem rozpalonem; chodził niezmordowanie od okna o okna, siadał po wszystkich miejscach i zrywał się natychmiast i znowu biegł patrzeć w mroźną, zimową noc, w ponure przestrzenie, które napróżno chciał przeniknąć wzrokiem.
Z bijącem sercem przyglądał się stacyom mijanym w szalonym pędzie, aby zobaczyć ich nazwy, które przeczuciem prawie wyrywał z ciemności.
Ale męka niepokoju trwała wciąż, bez przerwy, zapuszczała swoje cienkie pazury we wszystkie nerwy, we wszystkie centra i rwała coraz boleśniej.
Zapadał ze znużenia jakby w drzemkę, z której się budził oblany potem strachu i jeszcze silniejszem poczuciem własnej bezsilności.
Zmęczenie zaczynało brać górę, coraz niewyraźniej wiedział gdzie jest i co się z nim dzieje, jak przez sen spostrzegał blady, zimowy świt, który zaglądał do okien zielonawą twarzą i wlókł się senny po śniegach i zgarniał mroki z pól, odsłaniał zarysy lasów, błyskał już światłami budzących się wiosek i obwijał się w masy brudnych chmur, napływających z pośpiechem ze wschodu, a potem okrył się płachtą olbrzymią szarości i zaczął z niej wytrząsać śnieg, który padał gęstymi płatami i przysłonił wszystko.
W Koluszkach już depeszy nie było.
Ale już zmógł zmęczenie, umył się i zaczął przyprowadzać do równowagi rozstrojone nerwy.
Opanował się niejako fizycznie, zmusił do zewnętrznego spokoju i do logicznego myślenia, ale nie mógł stłumić niecierpliwości i niepokoju, który w miarę zbliżania się do Łodzi, wzrastał niepomiernie.
Bolesne refleksye rozgoryczały go coraz więcej.
Tyle lat pracy, wszystkie nadzieje, tyle wysiłków, tyle pragnień, cała przyszłość — wszystko to widział ulatujące z dymem.
Ból go targał tem sroższy, im bardziej czuł się bezsilnym, im bardziej protestował przeciwko złym, nienawistnym losom.
Śnieg padał coraz gęstszy, tak, że pomimo dobrego już dnia, nic nie było widać.
Pociąg biegł z szaloną szybkością i jakby przedzierał się przez te białe strzępy zasypujące świat, a Borowiecki wychylony przez okno chwytał spieczonemi ustami ostre powietrze i wskróś śnieżnych zasłon wypatrywał konturów fabryk i drżał taką niecierpliwością, że gryzł sobie palce, aby nie krzyczeć z bólu.
Maszyna jakby podzielała jego niepokój, bo gnała jakby pędzona szaleństwem; biegła zadyszana, rzucała się jak w konwulsyach, harczała z wysiłku, zgrzytała tłokami, oddychała obłokami dymu i podobna do olbrzymiego żuka huczącego wskróś śnieżnych płaszczyzn leciała zapamiętale, naprzód, bez tchu, jakby w nieskończoność.



XXI.


Poprzedniego popołudnia Anka jak zwykle o tej godzinie siedziała przy panu Adamie, który dzisiaj był więcej rozdrażnionym i niespokojnym. Ciągle pytał się o Karola i co chwila narzekał na duszność i ostry ból serca.
Dzień był posępny, śnieg po kilkakroć polatywał, ale przed wieczorem ustał, tylko wiatr się wzmógł i bił w okna śniegiem i targał drzewami ogródka i przewalał się z poświtem po werendzie, na którą wychodziły okna chorego.
O zmroku i wiatr umilkł, zrobiła się głęboka cisza, w której tylko huczały głośniej fabryki.
— Kiedy Karol przyjedzie? — zapytał znowu słabym szeptem.
— Nie wiem — odpowiedziała, chodząc po pokoju i spoglądając przez okna.
Czuła się dziwnie zmęczoną, a do tego przyłączyła się jakaś nuda niewypowiedziana i smutek płynący jakby razem z tą szarą, brudną nocą, co Łódź pokrywała.
Całe tygodnie nie wychodziła z domu, przesiadując przy panu Adamie i niecierpliwiąc się coraz boleśniej, wyczekiwaniem jakiegoś końca.
Teraz chodząc po tym w połowie ciemnym pokoju, przesyconym zapachami lekarstw, wydało jej się, że jest skazana na zawsze, że ta męka oczekiwania nigdy się już nie skończy.
Nawet się już nie buntowała przeciwko konieczności, poddawała się biernie losom i opadała w siebie, w najgłębszy ze smutków, w smutek rezygnacyi.
Pan Adam zaczął półgłosem mówić swoje wieczorne pacierze; nie odmawiała z nim dzisiaj, bo nawet nie słyszała, zatopiona w odrętwieniu, z jakiem patrzyła w okno, na zasypany śniegiem ogródek i na mury fabryki.
Jakiś człowiek wybiegł z furtki fabrycznej i biegł z największym pośpiechem do werendy, krzycząc coś głośno.
Anka porwała się i wybiegła na przeciw.
— Pali się! — bełkotał Socha.
— Gdzie?
Zamknęła drzwi do przedpokoju, aby chory nie usłyszał.
— W fabryce. Zapaliło się w suszarni na trzeciem piętrze!...
Nie pytała więcej, pchnięta pierwszym odruchem pobiegła do fabryki i zaraz za furtką zobaczyła płomienie, wychylające czerwone łby z okien trzeciego piętra.
Na dziedzińcu był zamęt nie do opisania, ludzie z krzykiem obłąkanych wybiegali z pawilonów, szyby pękały w oknach i czarne gryzące dymy, pełne ognistych języków, lizały okienne ramy i sięgały dachów.
— Ojciec! — krzyknęła przestraszona nagłem przypomnieniem i wróciła do domu.
Ale teraz i na werendzie słychać już było krzyki, a płomienie zaczęły ukazywać się na dachach, wprost okien domu.
— Co się tam dzieje, Anka? — zapytał stary niespokojnie.
— Nic... nic... podobno u Trawińskiego stał się jakiś wypadek — odpowiedziała prędko, sama zapaliła lampę i drżącemi rękami zapuściła rolety.
— Panienko... laboga... adyć... — wrzasnęła służąca, wbiegając.
— Cicho... — krzyknęła gwałtownie. — Zapal lampę, bo tu za ciemno...
— Adyć się już pali...
— Prawda... dobrze... idź... zawołam cię...
Głucha, splątana wrzawa pożaru podnosiła się coraz bardziej, potężniała i zaczęła się już wdzierać przez okna i drzwi.
— Boże! Boże!... — szeptała bezradnie, nie wiedząc co robić, jak przytłumić te szumy, aby ich nie usłyszał pan Adam.
— Anka, poproś pana Maksa na herbatę.
— A dobrze. Zaraz napiszę do niego.
Rzuciła się do biurka, odsuwała krzesła, trzaskała szufladami, rzuciła na ziemię jakiś wazon, potem ciężką tekę z papierami, przy podnoszeniu której przewróciła kilka krzeseł, to szukała atramentu, stąpała głośno, hałaśliwie uderzała drzwiami.
— Co ty wyrabiasz dzisiaj! — mruknął chory, który jakoś niespokojnie nastawiał uszów i chwytał pomimo pewnej głuchoty, te dziwne drgania krzyków napełniających coraz więcej pokój.
— Niezgrabna jestem... bardzo niezgrabna... to nawet już Karol zauważył!... — tłomaczyła się i wybuchnęła długim, bezprzyczynowym śmiechem.
Zajrzała do drugiego pokoju, aby spojrzeć na fabrykę.
Krzyk wydarł się jej z piersi, krzyk bezwiedny, bo ujrzała falę ognia piętrzącą się nad fabryką coraz wyżej, coraz szerzej, coraz straszniej.
— Co ci się stało? — zapytał chory, usłyszał bowiem.
— Nic... nic... uderzyłam się o drzwi... — szeptała, chwytając się za głowę, aby ukryć pomieszanie, aby się choćby na chwilę opanować.
Trzęsła się jak w febrze, wszystko w niej tak dygotało, że stać nie mogła.
Straż ogniowa, poprzedzana chrapliwymi głosami trąbek, w największym galopie przeleciała ulicą.
— Anka, co to?
— Wozy jakieś przejechały tak prędko... — odpowiedziała.
— Zdaje mi się, że jakąś muzykę było słychać?
— To dzwonki od sanek!... dzwonki!... Może ojcu przeczytać co, dobrze?
Skinął głową potakująco.
Przyciszyła w sobie burzę, nadludzkim wysiłkiem zapanowała nad sobą i zaczęła czytać.
Czytała bardzo głośno.
— Słyszę... słyszę... — szepnął niecierpliwie pan Adam.
Nie zważała na to, czytała dalej. Nie wiedziała co czyta, nie rozumiała ani jednego słowa, nie widziała ani jednej litery, rozgorączkowany mózg snuł jakąś improwizacyę, a całą duszą, resztkami świadomości chwiała się na fali krzyków, trzasków i odgłosów, jakie się rwały od płonącej fabryki.
Krwawe odblaski pożaru, pomimo światła wewnątrz pokoju, zaczęły już zabarwiać rolety.
Czytała jednak dalej. Serce przestawało bić, trwoga niewypowiedziana rozsadzała jej mózg, pot wysiłku okrył twarz pobladłą, jakby nagle zastygłą w masce strachu, ściągnięte brwi pokrywały rozgorączkowane oczy, głos się rwał co chwila, zmieniał brzmienia i taki ostry, taki okropny ból gryzł jej serce, tak ją łamał, tak dusił, że była blizką szaleństwa.
Jeszcze panowała nad sobą.
Krzyki już bardzo wyraźne dolatywały do pokoju, a łoskot padających murów i walących się sufitów co chwila wstrząsał całym domem...
— Ciszej.. ciszej... ciszej... Jezus! litości!... — myślała błagalnie i padała przed tem Imieniem i wszystkiemi potęgami żebrała zmiłowania.
Pan Adam przerywał czytanie i słuchał coraz niespokojniej.
— Krzyczą! jakby w fabryce Karola... Zobacz Anka.
Zobaczyła...
Zobaczyła z drugiego pokoju, że już cała fabryka w ogniu, że pożar jak burza srożył się nad wszystkimi pawilonami i żygał ognistemi falami ku niebu...
— Nic... nic... ojcze... Wiatr tak szumi.. ogromny wiatr... — wyszeptała z największym wysiłkiem.
Brakowało jej powietrza... dusiła ją rozpacz... bezradność... obawa... Czuła dobrze, że ten pożar zabiłby ojca...
— Co robić?... Czemu niema Karola?... a jeśli i dom zacznie się palić?...
Jak błyskawice palące przebiegały te myśli, hypnotyzowały ją strachem bezbrzeżnym i obezsilały do reszty.
Nie, nie mogła więcej czytać.
Chodziła po pokoju, zataczała się prawie, ustawiała hałaśliwie stolik do herbaty.
— To wiatr... Pamięta ojciec ten wiatr w Kurowie?... A ta nasza aleja topolowa, którą wicher wtedy wyrwał i połamał?... Boże!... tak się bałam wtedy... Jeszcze... dzisiaj... teraz... słyszę ten straszny szum... ten trzask... te jęki drzew łamanych... to okropne wycie... Boże... Boże... jakie to jest straszne...
Nic już mówić nie mogła, głos się jej zerwał, stała przez mgnienie nieruchoma, zasłuchana w potężniejący krzyk pożaru, zmartwiała grozą.
— Tam się coś dzieje — zauważył chory, usiłując się podnieść.
Zbudziła się, zapewniała go, że nie, poszła do saloniku i siłą nadzwyczajną przysunęła fortepian pod drzwi otwarte i zaczęła grać jakąś szaloną, dziką galopadę.
Dźwięki pełne szału i wesołości zalały mieszkanie, drgały takim potężnym rytmem, tak się skrzyły i chichotały w szalonym wirze, że istotnie przytłumiły odgłosy ognia i powróciły na twarz pana Adama spokój, a nawet pewną wesołość.
Anka grała coraz gwałtowniej, struny pękały co chwila z bolesnym brzękiem, nic nie słyszała; łzy płynęły strumieniami po jej twarzy, nie wiedziała że płacze, nie widziała nic, nie rozumiała nic, grała bezprzytomnie, trzymana jedynie myślą uratowania ojca.
Naraz dom zadrżał, obrazy pozlatywały ze ścian, rozległ się taki huk, jakby pół świata runęło.
Pan Adam rzucił się do okna, zerwał rolety i łuna pożaru niby krwawa rzeka uderzyła w niego i zalała cały pokój.
— Fabryka! Karol! Karol!... — wyszeptał i upadł na wznak, chwytając się za gardło, drgał konwulsyjnie, wyrzucał nogami, szarpał kołdrę sztywniejącymi palcami i charczał jakby duszony.
Anka rzuciła się do niego, wołała na służbę, dzwoniła, ale nikogo nie było, próbowała go cucić, ratować, wszystko było na próżno, nie dawał znaku życia, a ona, oszalała, wybiegła przed dom i zaczęła krzyczeć o pomoc.
Wkrótce zjawili się ludzie z Wysockim, który zajęty był ratowaniem poparzonych robotników, ale było już zapóźno, pan Adam nie żył, a Anka leżała przy nim na podłodze bezprzytomna.
Fabryka paliła się dalej.
Huk, który odkrył panu Adamowi pożar i zabił go, był to wybuch kotła, który wyleciał w powietrze, wyrwał ze sobą pół pawilonu i niby meteor ognisty zatoczył wielką elipsę i spadł na frontowy pawilon fabryki starego Bauma, przebił dach, rozbił sufit, zdruzgotał drugie i pierwsze piętro i zarył się w dolnej sali zasypany gruzami budynku, który również zaczął się palić.
Po wybuchu pożar fabryki Borowieckiego rozszerzał się coraz gwałtowniej.
Przez rozerwane wybuchem mury, niby przez straszną ranę, buchnęły potoki ognia i dymów i z dziką wrzawą szału ogarnęły wszystko krwawemi objęciami.
Pomimo wysilonej pracy straży ogniowej, pawilony zapalały się od pawilonów, ogień jak żywa istota pełzał po murach, darł się po dachach, przesuwał się krwawemi pręgami nad dziedzińcem, aż się połączył i zwichrzonemi falami przewalał się po fabryce.
Grozę potęgowała noc bardzo ciemna i wiatr silny, który podsycał płomienie i targał je jak włosy ogniste na wszystkie strony.
Dachy się zapadały, a wtedy słupy krwawej kurzawy, oślepiający deszcz ognia wytryskiwał w górę i leciał na domy sąsiednie, na miasto, w noc czarną.
Kłęby gryzącego dymu napełniały dziedziniec i okrywały mury jakby mgłą czarną, wskroś której wiły się z rykiem ogniste węże, goniły się potwory krwawe, wychylały rozwichrzone łby płomienie.
Piętra się waliły, wypalone wnętrza z hukiem wstrząsającym padały w morze ognia, mury pękały i sypały się w gruzy.
Ogień tryumfował, ludzie już odstępowali, bo musieli bronić sąsiedniej fabryki Trawińskiego i gasić pożar w fabryce Bauma.
Moryc ochrypnięty, spocony, rozgorączkowany jeszcze biegał i krzyczał, ale nikt go nie słyszał w tym chaosie dzikich krzyków, a przytem w podwórzu pełnem jeszcze rumowisk niedawnego budowania, gorąco było nie do wytrzymania, ogień był ze wszystkich stron i niby może wzburzone huczał, opadał na chwilę, podnosił znowu straszną głowę, potrząsał nią z wyciem radosnem, a wtedy żagwie ogniste, płonące kłęby przędzy, przepalone szmaty materyałów wylatywały z głębin i jak złowrogie ptactwo ogniste leciało z szumem w powietrze.
Taka była moc pożaru, że ludzie milkli i stali w osłupieniu, bezradni, ogłupiali i z trwogą niewytłumaczoną cofali się i coraz to zrywał się ze wszystkich piersi okrzyk zgrozy, ale ginął w chaosie szumów i trzasków, w bolesnym jęku maszyn zapadających się razem z salami, w huku murów pękających i w tej dzikiej, rozszalałej, syczącej muzyce ognia.
Pożar wył tryumfalny hymn zwycięstwa, powiewał czerwonemi płachtami w ciemności nocy i tarzał się oszalały po budynkach, ryczał, świstał, huczał i gryzł krwawymi kłami mury, rozrywał maszyny, lizał żelaza, przepalał, targał, deptał jeszcze szczątki.
Nad ranem, gdy śnieg zaczął padać, ogień wyczerpał się z sił, stały już tylko gołe mury, bez dachów, bez pięter, bez okien, nagie szkielety o czarnych, rozsypujących się ścianach, wielkie kwadraty podobne do skrzyń podziurawionych, dymiących wszystkimi otworami, na dnie których czołgały się jeszcze resztki ognia i niby polipy ssały krwawymi językami ostatki sił z trupa fabryki.
O szarym, smutnym poranku, zasypywanym coraz gęstszym śniegiem, przyjechał Borowiecki.
Wyskoczył z dorożki i pobiegł prosto na dziedziniec.
Stanął na środku wśród rumowisk i dymiących się głowni, które zalewano wodą, ogarnął wolno oczami te mury podarte, podobne do łachmanów przepalonych, prawdziwe cmentarzysko pracy jego i marzeń, kupy zgliszcz rozpalonych i patrzył długo i spokojnie.
Ani jeden nerw nie drgnął mu żalem; zdenerwowanie, wszystkie obawy i niepokoje, któremi szalał w pociągu, pierzchnęły wobec rzeczywistości, na którą patrzył teraz oko w oko, patrzył coraz zimniej, twarz mu się powlekała surowością, a serce napełniać zaczęło uczucie złości, nienawiści i uporu.
Moryc przyszedł do niego z gromadą różnych ludzi, witał ich obojętnie i spokojnie, słuchał opowiadań o początku i przebiegu pożaru.
Nie pytał się o nic i poszedł do kantoru, który ocalał razem ze składami gotowego towaru, prawie pustymi.
Dach był tylko zerwany na tych nizkich parterowych budynkach.
W kantorze jęczał stary Jaskólski, poparzony przy ogniu, opatrywał go Wysocki.
Borowiecki przez wybite okno patrzył jeszcze na dymiące gruzy, a potem powiedział przyciszonym, ale mocnym głosem do Moryca:
— No i cóż! trzeba zacząć na nowo.
— Tak, tak! Ażebyś ty wiedział co ja przeszedłem! Jestem zupetnie chory, boję się o siebie... Co za nieszczęście, co za nieszczęście... Byłem w mieście, patrzę, jedzie straż, no, niech jedzie zdrowo, niech się spóźni, a tu ktoś mówi: Borowiecki się pali... Przyjechałem, już cała przędzalnia była w ogniu! Co ja przeżyłem, co ja przeżyłem!
Narzekał dalej płaczliwym głosem, symulował rozpacz i wielką boleść, a bystremi oczami nieznacznie obserwował twarz Karola.
Borowiecki słuchał długo, aż w końcu znudzony tem opowiadaniem w kółko, nachylił się i szepnął mu bardzo cicho do ucha:
— Nie blaguj, to twoja robota!
Moryc odskoczył gwałtownie i zaczął krzyczeć:
— Ty jesteś waryat! Ty masz bzika, ty!...
— Powiedziałem.
Odwrócił się do Mateusza, który zapłakany, ubrudzony, całował go po rękach i bełkotał coś niewyraźnie.
Karol tyle zrozumiał, że ktoś umarł.
— Kto umarł, gadaj po ludzku — krzyknął zniecierpliwiony.
— Starszy pan! O mój Boże, przylatujemy, a tu pan nieżywy, a panienka na ziemi...
— Słuchaj błaźnie, nie bredź, bo ci łeb rozbiję o drzwi! — zawołał Karol, przyskakując do niego.
— Pan Adam umarł na anewryzm serca, spowodowany prawdopodobnie nagłym przestrachem, byłem tam... Idź pan do panny Anki, bo i ona na pół żywa! — powiedział mu Wysocki.
Borowiecki, który ojca kochał bardzo, był przerażony tą wiadomością i jakby nie wierząc zapewnieniom doktora, pobiegł do domu.
W progu już spotkał Ankę, którą przenoszono do Trawińskich.
— Panie Karolu! panie Karolu! — wyszeptała dziewczyna, chwyciła jego rękę i strumień łez popłynął po jej mizernej twarzy.
— Cicho! nie płacz... Fabrykę odbuduję na nowo.. Wszystko będzie dobrze...
— Ojciec... ojciec...
Nie mogła mówić więcej, tylko płakała spazmatycznie.
— Przyjdę po południu do pani! — powiedział prędko i skinął na robotników, żeby ją ponieśli, bo przypomnienie ojca ścisnęło mu serce, jakby obręczą.
Poszedł do niego i długo patrzył w dobrą, szlachetną twarz starca, tak zmienioną strasznie przez śmierć i tak zastygłą w jakimś niedokończonym krzyku, w jakiejś męce, która pokrzywiła mu rysy, że zadrżał z przerażenia.
Przy zwłokach ojca przeżył najboleśniejsze chwile życia.
Długie godziny siedział w największem skupieniu i rozsnuwał wszystkie pasma swojego życia, obnażał się przed samym sobą, przyglądał się nagiej duszy swojej. To go uspokoiło zupełnie, ale i przeniknęło mu serce dziwnym smutkiem, który już w nim pozostał.
Poszedł spać i spał bardzo długo; obudził się zupełnie rzeźwy i zdecydowany do schwytania się za bary z losem, do walki, ale zaraz na wstępie uderzył się o pierwszą zaporę.
Moryc oświadczył wśród najczulszych zapewnień przyjaźni, że cofa swój wkład i kapitały, że już zrobił zastrzeżenie w Towarzystwie asekuracyjnem.
— Rozumiem cię, urządziłeś się sprytnie, aby mnie zgubić, ale czy myślisz, że ci się uda, że ja nie powstanę?
— Ty jesteś rozżalony, nie wiesz co mówisz, krzywdzisz mnie posądzeniami. Ja się cofam, bo nie mogę trzymać pieniędzy w martwym interesie, ty dasz sobie radę i bezemnie, a ja muszę żyć, robię interes z teściem, mnie zaraz potrzeba gotówki!
Zaczął mu z wielką skwapliwością opowiadać swoje interesy, które go zmuszają do tego wycofania się ze spółki, tłumaczył się gorąco, rzucił mu się w końcu na szyję.
— Karol, ty nie patrz tak na mnie, ja cię kocham jak brata, mnie aż serce boli, kiedy myślę nad twojemi stratami, mnie cię tak żal, tak chciałbym pomódz ci czemkolwiek, że chociaż mi to na nic, kupiłbym od ciebie te place po fabryce i te resztki, jakie zostały. Ty wiesz jakie ja mam serce dla przyjaciół. Zapłaciłym gotówką, pożyczyłbym, a zapłacił zaraz, miałbyś z czem zaczynać.
Karol oburzony tym projektem, otworzył mu drzwi.
— Masz moją odpowiedź! Interesy załatwiam w kantorze...
— Co! co! mnie?... Za moją przyjaźń, za moją życzliwość — wrzeszczał Moryc.
— Wynoś się, bo cię wyrzucić każę — zawołał porywczo i zadzwonił na Mateusza.
Moryc wyniósł się, a on usiadł do obliczań, które długo trwały.
Wstał od nich blady i zdenerwowany, bo asekuracya pokrywała tylko długi największe, a miał jeszcze do pokrycia masę drobnych, które mogły zjeść wartość placów, jakie miał, tak, że w rezultacie nie pozostawało mu nic.
Pójdzie znowu do służby, znowu będzie musiał słuchać, znowu zostanie maszyną w jakim wielkim organizmie, znowu będzie się wić długie lata w męce bezsilności, w marzeniach bezpłodnych o swobodzie, będzie się targać na łańcuchu zależności i przez kraty, z nizin, będzie znowu patrzyć na tych, którzy budują fabryki, tworzą ruch, zgarniają miliony i żyją całą pełnią władz swoich, pragnień, namiętności!...
— Nie... nie... nie... — syczał przez zaciśnięte zęby i odpychał te obrazy przeszłości z pogardą i z nienawiścią.
Dosyć się już najadł dotychczasowego życia i, żeby nie wiem co, nie powróci do niego.
Mózg zaczął gorączkowo pracować nad sposobami wydobycia się z tej matni, ani na mgnienie nie myślał o poddaniu się.
Na drugi dzień przyszedł Maks, był bardzo blady i miał zapuchnięte od płaczu oczy, ledwie się trzymał na nogach, ale zaraz, prosto mu oświadczył, że i on wycofuje swój wkład, że również kazał zrobić zastrzeżenie.
Wtedy Borowiecki nie mógł już wytrzymać.
— I ty mnie opuszczasz, Maks? — szepnął z goryczą i łzy, pierwsze łzy w życiu, zapełniły jego oczy i zalały mu duszę straszną goryczą.
Ale zapanował nad sobą i zaczął przed nim rozwijać nowy plan fabryki, rozgrzewał się powoli, zwyciężał trudności, nie widział już niepodobieństw, tylko do tej nowej, zaciętej walki z losem, potrzebował nie jego kapitałów, a jego samego, jego uczciwości i zdolności, zaklinał go na wszystko, aby z nim został.
— Nie mogę. Nie gniewaj się na mnie, nie miej do mnie żalu, ale nie mogę. Widzisz, ja w tę fabrykę włożyłem całą swoją duszę, ja się nią cieszyłem jak dzieckiem, żyłem jej życiem, wszystko poszło z dymem. Jużbym nie miał ani sił, ani wiary do drugiej takiej roboty. Zrozum mój stan, a przebaczysz mi. Bądź zdrów, Karol, będę zawsze twoim przyjacielem, zawsze licz na mnie, ale interesy muszę prowadzić osobno. Sam jeszcze nie wiem, co będę robić. Bądź zdrów, Karol.
— Bądź zdrów, Maks!
Ucałowali się serdecznie na rozstanie.
Borowiecki nie miał do niego żalu, bo odczuwał jego stan, już mu zresztą opowiedzieli robotnicy, że gdy już fabryce żadna pomoc nie mogła poradzić, Maks zamknął się w kantorze i płakał jak dziecko nad ruinami pracy swojej.
— Jestem zupełnie na czysto! Dobrze, dobrze! — odpowiedział, jakby wyzywając świat cały do walki.
Kazał zająć się pogrzebem ojca, a sam poszedł do fabryki, bo już tam prowadzili roboty urzędnicy Towarzystwa asekuracyjnego.
Ale wkrótce przyleciał Mateusz z wiadomością, że stary Müller czeka na niego.
Jakoż już od progu fabrykant zaczął go ściskać i mówił pośpiesznie:
— Byłem w Sosnowcu, dali mi depeszą znać dzisiaj dopiero, dla tego się spóźniłem. Bardzo się zmartwiłem, mnie żal, bo widziałem jak pan pracował, ale co pan będzie robić dalej?
— Jeszcze nie wiem.
— Wszystko pan stracił? — zapytał żywo.
— Wszystko — odpowiedział szczerze.
— Głupstwo, ja panu pomogę, pan mi zapłaci procent zwykły, a wybuduje fabrykę jeszcze większą, ja pana kocham, pan mi się bardzo podoba, no co?
Karol zaczął przedstawiać z dziwnym uporem, że nie będzie miał zabezpieczenia jego kapitał; rysował mu swoje położenie materyalne w nadzwyczaj ponurych barwach, ale fabrykant roześmiał się na te dowodzenia.
— Keine gadanie! Masz pan rozum, to jest największy kapitał. Stracił pan dzisiaj, za parę lat wszystko się odbije. Ja byłem majstrem tkackim, ja nie umiem dobrze czytać, a mam fabrykę, mam miliony. Pan się ożeń z moją Madą i bierz sobie wszystko, dawno już chciałem panu o tem powiedzieć. To jest dobra dziewczyna! A nie chce pan się z nią żenić, to i tak pożyczę panu pieniędzy. Mój Will nie na fabrykanta, jemu muszę kupić na wsi majątek, bo on ma w głowie wielkie państwo, a mnie potrzeba zięcia takiego, jak pan. No, cóż? — mówił prędko, obcierał rękawem spoconą, zatłuszczoną twarz i śledził z niepokojem Karola.
— Powiedz prędko, bo ja się śpieszę...
— Dobrze! — odpowiedział Karol zimno — dawno przecież myślał, że na tem się skończy.
Müller uradowany, uściskał go, wyklepał po łopatkach i pobiegł do domu.




XXII.


Upłynęło kilka tygodni od pożaru i pogrzebu pana Adama, na którym Anka nie była; leżała chora w domu Trawińskich, dokąd się przeprowadziła.
Teraz czuła się już znacznie lepiej, ale na ulicę jeszcze nie wychodziła, bo nadeszły straszne dni marcowe, pełne deszczów, błota i zimna.
Czuła się prawie zdrową, ale do równowagi nerwowej przychodziła bardzo wolno.
Ta straszna noc, zakończona nagłą śmiercią pana Adama, pozostawiła w niej głębokie ślady.
Całe dnie nieraz siedziała zapatrzona w jakąś głąb, z której nadlatywały do niej głucho szumy pełne krwawych łun, pełne krzyków nieludzkich i pełne strachu tak mocnego, że mdlała z przerażenia, lub jak obłąkana rzucała się do ucieczki.
Musiał zawsze ktoś czuwać przy niej, rozrywać jej uwagę i nie pozwolić zapadać w przypomnienia.
Najczęściej robiła to Nina, która z poświęceniem matki czuwała nad nią, codziennie także przychodziła Wysocka, a całe wieczory przesiadywała Kama.
Przesiadywała całymi dniami w wielkim narożnym pokoju, zamienionym na rodzaj oranżeryi, w której było pełno ptasiego świergotu, szmerów małej fontanny i kwiatów, bo kilkanaście wielkich drzew kameliowych pokrywało się już białymi i czerwonymi kwiatami.
Anka siedziała w nizkim głębokim fotelu i mówiła z rozrzewnieniem:
— Wiesz, że mną nikt się tak nie zajmował serdecznie jak wy.
— Boś nie potrzebowała. A że ja się zajmuję tobą, leży to w moim interesie, muszę dbać o swój model — odpowiedziała wesoło Nina.
Malowała jej portret, właśnie w tej pozie wyczerpania, na pół leżącej w fotelu pokrytym skórą tygrysią, na tle rozkwitłych drzew kameliowych.
Cicho było tutaj i ciepło, fontanna szemrała sennie i tryskała niby strumień brylantowych opiłków, który opadał pyłem na marmurowy biały basen, pełen wygrzewających się małych zielonych jaszczurek.
— Był dzisiaj Karol? — zapytała znowu Nina.
— Był...
— Czy już?...
— Nie jeszcze, nie miałam odwagi, ale w tych dniach zwrócę mu pierścionek i słowo. To tak ciężko, tak ciężko...
Zamilkła i wilgotne blaski rozpromieniły jej oczy.
Nie mówiły już o tem. Dni znowu powlekły się jednostajnie, tę tylko przynosząc zmianę, że raz przed wieczorem przyszedł ją odwiedzić Stach Wilczek.
Przyjęła go w oranżeryi i nic nie mówiąc, patrzyła na niego długo.
Wilczek wyświeżony, pachnący, pewny siebie, opowiadał, że zawarł spółkę z Maksem Baumem i na wiosnę, na placach starego Bauma, zaczną stawiać wielką fabrykę chustek półwełnianych, że zrobią konkurencyę Grünspanowi.
— A cóż się dzieje z ojcem pana Maksa? — zapytała.
— Trudno to określić inaczej, jak tylko, że zupełnie zwaryował. Jak pani wie, kocioł i później pożar, zrujnował mu zupełnie pustą już wprawdzie fabrykę; otóż stary odstąpił wszystkie place Maksowi, oddał wszystek gotowy towar, jaki był jeszcze na składzie, sprzedał nawet warsztaty, które ocalały, rozdzielił wszystko pomiędzy dzieci, zastrzegając sobie tylko, że do jego śmierci nikt nie ruszy murów fabryki, że pozostaną jego wyłączną własnością. Zamknął się w nich i tam żyje. Zupełny waryat. Radziłem Maksowi, aby starego chociażby siłą przewieźć do jakiego zakładu leczniczego, bo te mury bardzoby nam się przydały, ale nie chce.
— Ma racyę. Może pan powie panu Maksowi, żeby mnie odwiedził, dobrze?
— Z przyjemnością, wiem nawet, że się wybierał dawno i czekał tylko zupełnego wyzdrowienia pani.
Posiedział jeszcze chwilę, popisywał się jak mógł i wyszedł bardzo chłodno pożegnany, bo Anka nabierała do niego wstrętu; wytarła śpiesznie ręce, bo jego wielkie dłonie zimne były i wilgotne.
On robi na mnie wrażenie płazu — powiedziała do Niny.
— Jest to kombinacya płazu i dzikiego zwierzęcia. Tacy w życiu dochodzą do wszystkiego, o ile zbyt prędko nie skończą w więzieniu — dorzucił Trawiński i zaczął Ance opowiadać o jego interesie z Grünspanem i jego sposobach robienia majątku.
I wy, pomimo wszystkiego, przyjmujecie go u siebie? — zawołała oburzona.
— Przyszedł do pani, a potem, ja się z nim znać muszę, bo tutaj niewolno ludzi rozdzielać na uczciwych lub złodziei, może być każdy potrzebnym.
— Ależ ja go nie chcę nigdy już widzieć.
— Dobrze, zapowiem służącemu. A mojemi słowami niechaj się pani nie gorszy, idziemy zawsze w kierunku musu, a nie w kierunku chęci i woli — uśmiechnął się smutnie i spojrzał na Ninę, która odstawiła stalugi i aby nie słyszeć tych słów, które ją zawsze bolały niewymownie, stała pod kameliami, rozdmuchując delikatnie różowe pączki.
— Straszne jest życie! — szepnęła Anka.
— Nie, straszne są tylko nasze wymagania od niego, straszne są tylko nasze marzenia o pięknie, straszne są tylko nasze pożądania dobra i sprawiedliwości, bo nigdy się nie urzeczywistniają i nie pozwalają brać życia takiem, jakiem ono jest. W tem leży źródło wszelkich cierpień.
— I nadziei! — dorzuciła Nina, postawiła na stoliczku obok Anki wazon z krzakiem chińskiej róży, pokrytej żółtymi, cudownymi kwiatami o bardzo subtelnym zapachu.
— Patrz Kaziu i nie mów przykrych rzeczy.
Wieczorem przyszedł Józio Jaskólski, który od czasu pewnego przychodził stale czytywać Ance książki. Od niego dowiadywała się różnych szczegółów o Karolu i jego sprawach, bo chociaż Borowiecki bywał codziennie, nigdy nie wspominał o interesach.
— Ojciec już zdrowy? — zapytała.
— Już od tygodnia dozoruje ludzi, którzy uprzątają rumowiska.
— A ty co robisz?
— A ja jestem też u pana Borowieckiego w kantorze, bo już starszy pan Baum zlikwidował swoje interesy — odpowiadał bardziej jeszcze nieśmiały i rozczerwieniony, bo biedak zakochał się na śmierć w Ance i całe noce pisywał do niej sążniste listy miłosne, których jej nie przysyłał wprawdzie, ale na które sam sobie odpowiadał również płomiennie i w wielkiej tajemnicy, a wyjawiając imienia ideału, odczytywał je przed kolegami lub na zebraniach muzycznych u Malinowskiego.
— Pan Maks prosi przezemnie, czy może jutro odwiedzić panią?
— Dobrze, czekam popołudniu — powiedziała dosyć żywo.
Czekała tej wizyty bardzo niecierpliwie, a gdy go nazajutrz zameldował służący, serce jej zabiło radośnie i bardzo poruszona wyciągnęła do niego rękę.
Maks bardzo zmieszany i onieśmielony usiadł na przeciwnej stronie i cicho, trochę niepewnym głosem zaczął pytać o zdrowie.
— Ależ zdrowa jestem, czekam tylko pogody, żeby wyjść na powietrze, a raczej żeby wyjechać z Łodzi.
— Na długo pani wyjeżdża? — zapytał prędko Maks.
— Może zupełnie, nic jeszcze nie wiem, co zrobię ze sobą...
— Nie dobrze pani w Łodzi?...
— Tak, bardzo nie dobrze, ojciec umarł i...
Nie dokończyła.
Maks przerywać nie śmiał.
Milczeli, spoglądając na siebie bardzo życzliwie.
Anka uśmiechała się do niego takim szczerym, radosnym uśmiechem, że Maks topniał jak wosk i dawno ukrywana miłość przejmowała mu serce taką radością i rozczuleniem, że byłby z radością całował jej krzesło, ale pomimo to siedział sztywno, powiedział jeszcze kilka zdawkowych grzeczności i wstał do wyjścia.
— Już pan idzie? — zawołała z przykrością.
— Muszę, bo stąd prosto jadę na ślub Moryca z panną Melą Grünszpan.
— Panna Mela wychodzi za Moryca?
— Bardzo dobrana para. Ona ma wielki posag i jest bardzo piękną i ma ojca, który już kilka plajt zrobił z powodzeniem, a Morycowi sprytu wystarczy nawet do zjedzenia własnego teścia.
— Ale mnie pan jeszcze odwiedzi? — prosiła Anka.
— Kiedy tylko pani pozwoli.
— A więc choćby codziennie, jeśli pan będzie mieć czas.
Maks ucałował jej rękę i wyszedł bardzo uradowany.
Po tem, o zmroku gdy przez okna zaczęły błyskać światła fabryk, przyszedł Borowiecki, usiadł cicho, bo w drugim pokoju grała na fortepianie Nina i dźwięki dziwnie słodkie rozlewały się jak szemranie strumienia.
Długo milczeli oboje, czasami tylko w półmroku krzyżowały się ich spojrzenia i cofały natychmiast lękliwie, dopiero gdy zapalono światła, zaczęli rozmawiać przyciszonym głosem, aby nie głuszyć muzyki.
Anka machinalnie okręcała na palcu zaręczynowy pierścionek.
Oboje mieli na ustach jakieś słowa, ale obojgu brakowało odwagi.
Nina wciąż grała.
Muzyka jakimś szeptem miłosnym, namiętnym, pełnym niespodziewanych wybuchów płynęła od fortepianu i budziła w nich dawne, zapomniane echa.
Ance oczy napełniły się łzami, niewysłowiony żal ścisnął jej serce, zdjęła machinalnie pierścionek i podała go w milczeniu.
Odebrał i również bez słowa zwrócił swój.
Spojrzeli sobie w oczy głęboko.
Karol nie mógł znieść jej łzawego spojrzenia, które go przeniknęło nawskróś i jakby palące zarzewie pozostawiło w duszy, pochylił głowę nizko i szepnął cicho, ledwie dosłyszalnie:
— To moja wina, moja wina...
— Nie, to moja wina, że nie umiem kochać aż do przebaczenia, aż do zapomnienia o sobie — odpowiedziała wolno.
Wstał pomieszany, tak bardzo go zabolały jej słowa, tak się poczuł winnym wobec tej bladej, chorej dziewczyny.
Głęboki, upokarzający wstyd palił mu serce.
Nie mógł znieść jej szlachetnego spojrzenia.
Ukłonił się zdaleka i szedł.
— Panie Karolu! — zawołała śpiesznie.
Odwrócił się i przystanął.
— Niech mi pan poda rękę, nie na pożegnanie, ale na do widzenia — mówiła prędko, wyciągając do niego rękę.
Porwał ją i ucałował bardzo mocno.
— Życzę panu z całej duszy szczęścia, zupełnego szczęścia.
— Dziękuję, dziękuję... — wyszeptał z trudem, chciał również życzyć jej szczęścia — nie miał już sił, zląkł się szalonego pragnienia, jakie w nim pozostało, aby się rzucić przed nią na kolana i całować te usta blade, aby ją przycisnąć do serca, więc raz jeszcze ucałował jej ręce i wybiegł.
Anka opadła w fotel bez sił, wszystkie rany jej duszy się otwarły i ta umierająca miłość, zmartwychwstała na chwilę, przepełniła jej serce i oczy gorzkiemi łzami żalu.
Płakała długo i bardzo boleśnie, jakby w odpowiedzi coraz cichszym, coraz smętniejszym, przełzawionym tonom muzyki, która w pasażach podobnych do krzyków przyduszonych, sączyła się w ciszę pokoju.



XXIII.


Późną jesienią tegoż roku odbył się ślub Borowieckiego z Madą Müllerówną.
Wracali właśnie od ołtarza szeroką ulicą, wysłaną dywanami i obsadzoną rzędami palm i świateł, poza któremi toczył się tłum.
Kościół literalnie był zapchany ludźmi.
Borowiecki spokojnie, z podniesioną głową szedł, wlekąc spojrzeniem po znajomych twarzach, uśmiechających się do niego, ale nie spostrzegał nikogo, bo był głęboko znudzony długością ceremonii i tą wystawną, dorobkiewiczowską pompą ślubu.
Przed kościołem nikt nie przystąpił z życzeniami z tych znajomych, którzy nie byli zaproszeni na ślub, nikt nie śmiał przerywać tego sznura milionów jakie go otaczały, tej jasnej, wystrojonej, obsypanej brylantami girlandy kobiet, którym już w kruchcie służba ugalonowana podawała okrycia.
Wsiadł z Madą do karety i pierwszy ruszył z przed kościoła.
Mada była zapłakana z radości i szczęścia i nieśmiała, płonąca, zdenerwowana, tuliła się do jego boku.
Nie zwracał i na to uwagi, spoglądał okiem karety po głowach rojących się tłumów, biegł po dachach, ślizgał się po kominach buchających dymami i po fabrykach z hukiem pracujących i powracał myślą w głąb samego siebie i myślał, że oto jedzie od ślubu, że nareszcie jest już panem miliona, — że jest u progu tego wymarzonego szczęścia — bogactwa.
Przeżuwał wolno te błyskawice myśli i obrazów i ze zdumieniem czuł, iż niema w nim żadnej radości, że jest zupełnie spokojny, zimny, obojętny, znudzony tylko porządnie.
— Karol! — szepnęła Mada cichutko, podnosząc zarumienioną twarz i porcelanowe, bardziej jeszcze niebieskie oczy.
Spojrzał na nią pytająco.
— Taka szczęśliwa jestem! taka szczęśliwa! — szeptała i nieśmiało, jak dziecko przysunęła głowę do jego ramienia i wyciągnęła usta chciwe jego pocałunków, ale odsunęła się szybko, bo spostrzegła, że z ulicy wszystko widać.
Ścisnął mocno jej rękę i jechał dalej w milczeniu.
Cała ulica, prowadząca do fabryki Müllera, zapchana była robotnikami, którzy ustawieni w szpaler, ubrani odświętnie, wznosili gromkie okrzyki na cześć zaślubionych, a w końcu szpaleru, przed wjazdem do dziedzińca fabrycznego wznosiła się olbrzymia brama tryumfalna, obciągnięta kolorowemi draperyami, przetykana godłami pracy, a na szczycie, na wielkim transparencie jaśniał wypisany elektrycznemi lampkami napis:
„Willkommen“.
Za bramą ciągnął się znowu sznur ludzi, przez wszystkie dziedzińce, przez wielki ogród, aż do podjazdu pałacowego.
Przejazd ten trwał tak długo, że gdy weszli do pałacu, wszyscy goście już tam byli zebrani.
Towarzystwo było przeważnie niemieckie, mała garstka polaków tonęła niepostrzeżenie.
Müller wystąpił jak przystało na łódzkiego milionera. Taki był przepych dywanów, mebli, sreber, kwiatów i dekoracyj, bo berlińscy tapicerzy dekorowali cały pałac, że zdumiewał wszystkich.
Müller miał dzisiaj święto rzetelne, wydawał jedynaczkę i zdobywał pomocnika w zięciu, więc tak był zadowolony, że jaśniała radością jego okrągła, czerwona, zatłuszczona twarz.
Częstował wszystkich najlepszemi cygarami, klepał Karola po łopatkach, brał go wpół, poklepywał po kolanach, sypał rubasznymi dowcipami i zapraszał najusilniej do przekąsek, zastawionych w sali bufetowej.
Gdy miał czas, brał którego z gości pod ramię i pokazywał mu z dumą salony.
— Panie Kurowski, patrz pan, to jest pałac moich dzieci, oni będą sobie tutaj mieszkali, co, ładnie?
Kurowski potakiwał i uśmiechał się pobłażliwie na objaśnienia pełne cyfr kosztu, a potem przysunął się do Meli Grünspan, obecnie Morycowej Welt, która otoczona młodzieżą, królowała w jednym z salonów.
Dosyć długo słuchał jej rozmowy błyskotliwej, jej śmiechów sztucznych i niesmacznego szastania się po salonie. Odszedł zdumiony, bo nie poznawał dawnej Meli, o której sam kiedyś powiedział, że jest jedyną kobietą wśród żydówek łódzkich.
— Moryc, coś pan zrobił ze swojej żony? — zagadnął Welta.
— Znajdujesz pan zmianę?
— Wprost nie poznaję.
— To moje dzieło, ale prawda, że piękna kobieta? — pytał, wciskając binokle.
Kurowski nic nie odrzekł, śledził Karola, któremu ta rola zięcia nie bardzo smakowała, bo chodził znudzony, apatyczny i pogardliwie traktował rodzinę żony i fabrykantów, a jak tylko mógł, uciekał do Maksa Bauma, nawet do Welta, z którym się pogodził, byle nie być z tamtymi
— No cóż, zdobyliśmy już wszyscy te „ziemię obiecaną“ — zagadnął Kurowski.
— Jeśli tę ziemię stanowią miliony, to tak. Wy idziecie do nich, Moryc będzie je miał z pewnością, a Maks je sobie zrobi, jeśli mu ich Wilczek nie wydrze.
— O mnie mowa! — zawołał, podchodząc Stach Wilczek, który jako spólnik Maksa miał już wstęp do towarzystwa, więc porzucił dotychczasowe stosunki i pchał się siłą pieniędzy i bezczelności ciągle naprzód.
— Mówimy właśnie, że Maks może zrobi majątek, jeśli mu pan nie zabierze go z przed nosa — powiedział żartobliwie Kurowski.
— Jeśli tylko będzie można! — szepnął, oblizał się jak pies przed pełną miską i poszedł emablować brzydką, ordynarną pannę Knaabe, która mogła mieć ze dwieście tysięcy posagu.
Siedział przy niej Murray i tak się komicznie wdzięczył i takie zabawne prawił komplementy, że panna śmiała się na cały głos.
Muzyka usadowiona w głównym salonie, na estradzie wspaniale udekorowanej czerwonym barchanem, naśladującym aksamit, zaczęła grać walca.
Wtedy nikłe sylwetki urzędników fabrycznych, zaproszonych jedynie do ożywienia zabawy, zaczęły się wysuwać z bufetu, z bocznych pokojów, z przysłoniętych draperyami nisz i rozpoczęły się tańce.
Karol samotnie przechodził salony zalane światłem, zapchane bogactwem. Kilkadziesiąt zebranych osób ginęło zupełnie w ogromie mieszkania, z którego kątów, z pod kwiatowych festonów i barchanowych draperyj, szczerzyła żółte zęby nuda i pustka.
Miał wielką ochotę uciec, zamknąć się w mieszkaniu, lub jak dawniej iść z Maksem, z Morycem, z Kurowskim do knajpy jakiej i przy piwie, pogawędce, zapomnieć o wszystkiem.
Było to ciche pragnienie, a tymczasem musiał robić honory domu i pilnować, żeby kochany teść o ile można najmniej się ośmieszał; musiał rozmawiać, uśmiechać się, prawić komplementy damom, rozmawiać czasem z Madą, czuwać nawet nad służbą, bo nikt się tem zająć nie umiał.
Matka kryła się po kątach, nie śmiejąc chodzić w swojej wspaniałej jedwabnej sukni, nie wiedząc co mówić, onieśmielona tym przepychem i masą pierwszy raz widzianych ludzi, przesuwała się jak cień przez salony, nie zauważona przez nikogo.
Wilhelm siedział tylko w bufecie, pił z przyjaciółmi i całował się co chwila z Karolem, w którym od pewnego czasu był rozkochany.
A Mada?
Mada była tak szczęśliwą i zatopioną w radości, że nic nie widziała dookoła siebie prócz męża, którego ciągle szukała, a odnalazłszy, nudziła czułostkami.
O północy Borowiecki tak się już czuł zmęczonym, że zwrócił się do Jaskólskiego, który odświętnie wystrojony, był czemś w rodzaju marszałka domu, na dzień dzisiejszy.
— Może pan poleci, aby przyspieszyli podanie kolacyi, wszyscy się nudzą.
— Nie może być wcześniej niż naznaczono — odparł poważnie szlachcic, który był już mocno pijany, ale trzymał się sztywno, pokręcał wąsów i zgóry traktował milionerów.
— Pludraki! — mruczał, usługując równocześnie ze skwapliwością.
Wreszcie podano kolacyę w wielkiej wspaniałej jadalni.
Stoły uginały się pod srebrem, kryształami i kwiatami.
Karol siedział przy żonie rozczerwienionej jak piwonia, cierpliwie słuchał toastów, przemówień i tłustych dowcipów, wysyłanych pod swoim adresem.
Przy końcu wieczerzy, gdy ochota wzrosła i humory były szampańskie, musiał się całować i ściskać z tymi grubasami, kapiącymi tłuszczem, którzy jedli jak wilki i pili jak smoki, a potem, gdy pannę młodą czepili, wzięły go pomiędzy siebie różne kuzynki, ciotki i t. p. inwentarz familijny.
Męki prawdziwe cierpiał, bolała go głowa, więc skoro tylko mógł, wyrwał się z czułych, kochających szpon i uciekł do oranżeryi, aby trochę ochłonąć i wytrzeć twarz oślinioną słodkimi pocałunkami rodziny.
Ale trafił nieszczęśliwie, bo zaledwie usiadł na jakiejś kanapce, osłoniętej zielonymi krzewami, zaczęli się wsuwać cichaczem różni ludzie i fabrykanci i rozpraszali się bardzo dyskretnie po gąszczach.
W końcu przybiegł pospiesznie stary Müller i melancholijnie zwracał zbyt obfitą libacyę, na cudny kląb rozkwitłych ceneracyi, świecących barwami drogich kamieni.
Borowiecki spiesznie wyszedł.
Ale w jadalni zapełnionej już tylko służbą, wpadł na inną scenę; Mateusz zupełnie pijany kłócił się z Müllerową, która dosyć nieśmiało wobec jego groźnej miny, polecała resztki kolacyi i niedopite butelki pochować do kredensów.
— Takie gadanie psze... pani to je... insza para mankietów... Nasze wesele dzisiaj... to nasza uciecha... Ożeniliśmy się, to dojadać ani dopijać resztek po szwabach nie będziemy psze... pani!
Huknął pięścią w stół i pokazał jej drzwi.
— Niech... psze... pani... spać idzie... my tu sobie radę z winem damy... i ja się napiję... i chłopcy się napiją... bo nasze wesele... to nasza frajda... Służba nalać wina... słuchać p. Mateusza, bo jak nie, to pięścią w pysk i będzie fertig, na glanc... cholera z buraczkami... za zdrowie mojego pana... a resztę o piec i za drzwi...
Müllerowa ucieka ze strachem, szukać Karola, a Mateusz rozsiadł się w fotelu i nieprzytomnym głosem gadał, bijąc w stół pięścią.
— Ożeniliśmy się psze... pana dyrektora... mamy fabryki... mamy żony... mamy pałace... a szwaby won... a jak nie, to pięścią w pysk... nogi do okapu... i fora ze dwora... i wszystko będzie fertig, na glanc... cholera z buraczkami...


∗             ∗

A potem?
Potem szły tygodnie, miesiące, lata i kładły się w grobie zapomnienia — odchodziły tak cicho, jak cicho a nieubłaganie szły nowe wiosny, nowe śmierci i nowe istnienia, jak cicho snuje się przędza życia splątana z włókien wczoraj, dziś, jutro.
W Łodzi i wpośród naszych znajomych, te kilka lat, jakie upłynęły od ślubu Borowieckiego, zmieniły wiele.
Łódź żyła teraz szalonem życiem, tętniała gorączką rozrostu, budowała się z pośpiechem, zdumiewała nieustającą potęgą, nagromadzeniem sił, wylewających się niepowstrzymanym potokiem, aż w pola, bo tam gdzie przed kilku laty jeszcze rosły zboża i pasły się krowy — zaczynały wyrastać całe ulice nowych domów, fabryk, interesów, nowych szachrajstw i wyzysków.
Miasto było podobne do potężnego wiru, w którym kotłowali ludzie, fabryki, materyały i namiętności, miliony i nędza, rozpusta i głód wieczny, a wszystko to wirowało z szalonym pośpiechem, z rykiem maszyn, pożądań, głodu, nienawiści; z rykiem walki wszystkich przeciwko wszystkim i wszystkiemu.
Wszystko pchało się z siłą rozpętanego żywiołu, naprzód, po trupach fabryk i ludzi — byle zdążyć prędzej do milionów, których źródła zdawały się wytryskiwać z każdego cala tej „Ziemi obiecanej“.
Kurowski szedł pełną parą do majątku; Maks Baum et Stach Wilczek, byli już firmą mocną i jeszcze mocniej podrywającą swojemi tandetnemi chustkami firmę Grünspan, Welt et Grosman.
Moryc Welt, jeden z firmowych, jeździł tylko powozem i już nie poznawał na ulicy ludzi, mających mniej niż pół miliona.
Firma Bucholc, prowadzona ongi przez Karola, szła wciąż na czele wszystkich.
Nie prześcignął jej Szaja Mendelsohn, który znowu się spalił i po pożarze powiększył fabrykę o dwa tysiące robotników, ale równocześnie stawał się coraz filantropijniejszym, bo wyciskał do ostatnich granic pracujących i zato budował dla nich wspaniały szpital i przytułek dla okaleczonych i niezdatnych już do pracy.
Grosglück, szachrował w dalszym ciągu, a nawet ze zdwojoną energią, bo wydał swoją Mery, za jakieś nadgryzione mocno, rozpustą hrabiątko, które musiał wciąż leczyć i utrzymywać.
Trawiński, który zmógł wytrwaniem i cierpliwością dawne niepowodzenia, od dwóch lat już stał znakomicie, był firmą bardzo poważaną.
Müller usunął się zupełnie z Łodzi, oddał fabrykę Borowieckiemu, a sam z żoną, wypoczywał przy synu, któremu kupił wielki majątek na Kujawach. Wilhelm chorował na szlachcica, miał się żenić z jakąś hrabianką, pisał się de Meller, do Łodzi przyjeżdżał ze służbą uliberyonowaną, na karetach używał połączonych herbów przyszłej żony i Borowieckiego; do fabryki nie wtrącał się zupełnie, dzieląc się tylko sumiennie jej ogromnymi dochodami.
Borowiecki był zupełnym panem olbrzymiej fabryki.
Przez te cztery lata rozwinął ją olbrzymio; zreformował fabrykacye barchanów, podniósł swoje wyroby do stopnia doskonałości, dobudował nowe oddziały, rozszerzył rynki zbytu i wciąż szedł naprzód.
Te cztery lata jakie upłynęły od jego ślubu z Madą Müllerówną i od objęcia fabryki, to cztery lata pracy wprost nadludzkiej.
Wstawał o szóstej rano, kładł się o północy, nie wyjeżdżał nigdzie, nie bawił się, nie używał życia ani milionów, nie żył prawie — pracował tylko, pochłonięty wirem interesów i ta rzeka pieniędzy jaka przepływała przez jego ręce, — fabryka, oplotła go jak polip tysiącami ramion i ssała bezustannie — wszystkie myśli, — wszystek czas — wszystkie siły.
Miał już te upragnione miliony, dotykał się ich codziennie oddychał nimi, żył z nimi, widział je dokoła siebie.
Ale ta praca nad siły, trwająca już lata całe, wyczerpywała go fizycznie, a miliony nie radowały zupełnie — przeciwnie, czuł się coraz głębiej znużonym, obojętnym i smutnym.
Coraz częściej nuda zaglądała do jego duszy, coraz częściej zaczynał uczuwać, że jest mu źle i że jest bardzo, bardzo osamotnionym.
Mada była dobrą żoną, jeszcze lepszą mamką i piastunką jego syna, doskonale go obsługiwała — ale niczem więcej być nie mogła i nie umiała. Łączyło ich tylko dziecko i wspólne mieszkanie, nic więcej; — ona czciła go jak fetysza, nie śmiejąc zbliżyć się jeśli ją do tego nie zachęcił, nie śmiejąc mówić jeśli on nie był dobrze usposobiony — a on, pozwalał się czcić i uwielbiać, rzucając jej czasem w nagrodę jakieś słowo dobre lub uśmiech życzliwy, a rzadziej już czułość jaką lub jakiś okruch serca.
Przyjaciół nie miał nigdy, ale zawsze miał wielu znajomych i życzliwych wpośród kolegów dawnych — ale teraz, w miarę wzrostu jego potęgi, wszyscy się odsuwali i ginęli w szarem tle ludzkiem, odgrodzeni nieprzebytem wałem milionów jakie go otaczały; — z milionerami również nie żył, brakło mu przedewszystkiem czasu, a potem zbyt nimi pogardzał i zbyt wiele było pomiędzy nimi konkurencyjnych antagonizmów.
Pozostało mu tylko kilku najbliższych.
Ale Kurowskiego unikał, bo tamten nie mógł mu darować Anki, i przy każdej sposobności ranił go bardzo boleśnie.
Z Morycem Weltem żyć nie mógł, bo mu obrzydł zupełnie.
Z Maksem Baumem żyć nie umiał; spotykali się bardzo często. Maks był nawet chrzestnym ojcem jego syna, ale pomimo to byli ze sobą na chłodno, na stopie dawnego koleżeństwa, a nie przyjaźni... Maks miał do niego stary żal, również jak i Kurowski, za Ankę i nie mógł mu tego zapomnieć.
Ale Borowiecki coraz częściej czuł swoją samotność i tę przeraźliwą pustkę jaką był otoczony, — pustkę której nie mogły zapełnić miliony, ani zabijająca praca.
A teraz, w ostatnich czasach zaczynał uczuwać coraz częściej szalony, nieopowiedziany głód duszy.
I niewiedział jeszcze dobrze co mu jest!
Wiedział tylko, że nudzi go fabryka, interesy, ludzie, pieniądze — że nudzi go wszystko.
Rozmyślał właśnie o tem wchodząc do fabryki.
Olbrzymie czworoboki murów trzęsły się i huczały pracą.
Borowiecki przechodził mroczny przez sale, nie witał się z nikim, nie rozmawiał, nie oglądał nic, nie patrzył nawet na nikogo — szedł jak automat i błądził zgaszonym wzrokiem po maszynach w ruchu, po robotnikach pracujących w skupieniu, po oknach przez które wlewało się wiosenne słońce; podniósł się windą do suszarni gotowego towaru, gdzie na długich stołach, na ziemi, na wózkach leżały miljony metrów, przechodził po nich, deptał je z jakąś bezwiedną a zimną wzgardą i stanął przy oknie, z którego widać było smugę pól zakończonych lasami, zapatrzył się w jasny, słoneczny dzień kwietniowy, pełen wielkiej radości, słońca, ciepła, młodej zieleni traw — na przeczyste stada chmur leżących w głębiach seledynowego nieba...
Ale odszedł rychło, targnięty jakąś głuchą, nieokreśloną tęsknotą.
I znowu szedł z pawilonu do pawilonu, i z sali do sali — przez to piekło turkotów, huków, warczeń, pracy, zapachów straszliwych i gorąca piekielnego ale szedł wolniej i uświadamiał sobie, że to wszystko co go otacza — to jego własność, jego królestwo wymarzone.
Przypomniał sobie dawne marzenia — o takiej potędze jaką władał.
Miał to wszystko i uśmiechnął się gorzko na wspomnienie przeszłości, na wspomnienie złudzeń dawnych — złudzeń, bo wierzył kiedyś, nic nie mając, że miliony dadzą mu nadzwyczajne, ekstatyczne jakieś szczęście.
— Cóż mi dały? myślał teraz.
Tak, cóż mu dało to królestwo?
Znużenie i nudę.
I ten dziwny głód duszy, i tę nieokreśloną a tak mocną, a tak szarpiącą, a tak bezcelową tęsknotę, która coraz silniej ściskała mu duszę.
Ach! a tam, za oknami farbiarni w której teraz siedział, taka wiosna szła nad polami, tak się lśniło wszystko, takie radosne krzyki dzieci leciały, tak wesoło krzyczały wróble, tak lekko biły w górę kłęby różowych dymów; — tak tam było jasno, rzeźwo, młodo — taka potężna radość zmartwychwstającej przyrody drgała w przestrzeniach, przenikała wszystko; — że chciało się iść, śpiewać, krzyczeć, tarzać po murawach, płynąć z chmurami, lecieć z wiatrem, chwiać z drzewami w rozsłonecznionem powietrzu i żyć całą piersią, wszystkiemi władzami, wszystkiemi uniesieniami, żyć! żyć!...
— A cóż dalej? myślał posępnie, wsłuchując się w szum fabryki.
Nie znalazł w sobie odpowiedzi.
— Chciałem tego, pożądałem i mam, mam! pomyślał z nienawiścią niezgłębioną niewolnika spoglądając na czerwone mury fabryk swoich, na tego potwornego tyrana, który radośnie spoglądał tysiącami okien i pracował tak zawzięcie aż się wszystko w nim trzęsło, i śpiewał tysiącami maszyn głęboki hymn nasycania się.
Poszedł do kantoru, miał już dosyć fabryki.
Interesanci, kupcy, komisyonerzy, urzędnicy, robotnicy szukający pracy, tysiące spraw czekało w jego przedpokoju i wrzało niecierpliwością, ale on bocznemi drzwiami wyszedł i powlókł się wolno do miasta.
Nie widział nikogo, bo niósł w sobie straszną, pożerającą nudę i ten niezaspokojony głód duszy.
Miasto zalane było potokami słońca i wrzawą szalonego ruchu. Tysiące fabryk, podobnych do twierdz warownych, huczało pracą. Ze wszystkich ulic, ze wszystkich domów, ze wszystkich zaułków, z pól nawet uderzały w niego twarde echa pracy, krzyki maszyn, gwar tej walki toczonej z całą namiętnością; — dyszenia wysiłków, tryumfujące wykrzyki zwycięzców.
Jak jego strasznie nudziło to wszystko!
Z nieopowiedzianą ironią przyglądał się baronowi Meyerowi, który w pysznym powozie rozparty, dumny, jaśniejący potęgą, przejeżdżał ulicą i był podobny do czerwonego spasionego wieprza, nadzianego bogactwem.
— Bydlę, dla którego jest szczęściem najwyższem legowisko z tytułów własności. Czemuż ja nie mogę w ten sam sposób używać bogactwa? Oni są jednak tak szczęśliwi! — myślał.
Niestety, nie umiał używać życia na sposób łódzkich milionerów.
Bo i cóż go miało bawić?
Kobiety! Ach, kochał ich tyle i był tak kochanym i tak miał już tego dosyć!
Zabawy! Jakież? Gdzież są takie, aby były warte wysiłku, aby po nich nuda nie była tem przykrzejszą?
— Wino! Od dwóch lat z powodu przepracowania był na surowej dyecie i żył prawie samem mlekiem.
I otaczania się przepychem nie lubił, a popisywać się przed drugimi nie chciał, ani czuł potrzeby.
Robienie milionów! Po co? nie wydawał nawet dochodów. Po co?
Nie dość-że już był ich niewolnikiem, niedość-że już zabrały mu sił, życia; niedość-że mu już ciężą te złote kajdany!
— A jednak Myszkowski miał wiele racyi! — pomyślał, przypominając sobie jego przeklinania nadmiernej pracy i gromadzenia bezmyślnego pieniędzy.
I myślał coraz smutniej o swojem położeniu, o tych długich, długich latach nudy i męki, jakie stały jeszcze przed nim.
Szedł tak długo, aż znalazł się w helenowskim parku, nie wiedząc prawie o tem.
Chodził po rozmiękłych jeszcze alejach i z ciekawością patrzył na młode trawy, na blado-zielone listki trzepoczące cicho w dosyć ostrem, przesłonecznionem powietrzu.
Cisza głęboka leżała w alejach pustych, po których tylko wrony spacerowały lub wróble świergotały.
Chodził do zmęczenia, chodził uparcie i bezwiednie prawie wciąż wracał do miejsc, w których spotykał się kiedyś z Lucy...
— Lucy... Emma!... powiedział półgłosem i jakby z żalem powlókł oczami po parku — po pustym parku. Z wielką goryczą myślał, że przecież nie czeka na nikogo, że nikt nie przyjdzie, że jest sam...
— Jak to niedawno, a jak to daleko!
Tak, kiedyś żył naprawdę, kochał, umiał szaleć.
A teraz?...
A teraz, za młodość całą ze wszystkiemi jej burzami miał miliony i — nudę, — nudę.
Skrzywił usta do pogardliwego uśmiechu nad sobą, nad własnym stanem duszy i poszedł dalej.
Obszedł park, a wracając, spotkał przy bramie długi szereg dziewczynek, za któremi szły jakieś dwie panie, usunął się na bok i spojrzał.
— Anka! — wyrwało mu się z piersi i bezwiednie zdjął kapelusz.
— Tak, to była Anka.
Przystąpiła natychmiast do niego z wyciągniętą ręką.
— Dawno pana nie widziałam, dawno! — powiedziała z radością.
Pocałował ją w rękę i nie mógł się na nią napatrzeć.
Tak, to była Anka, ta jego dawna Anka z Kurowa, młoda, piękna, pełna sił i pełna czarującego wdzięku, prostoty i szlachetności.
— Pójdźmy za dziećmi, jeśli ma pan chwilę czasu.
— Cóż to za gromada? — odezwał się cicho.
— Z mojej ochrony.
— Pani ochrony?
— Musiałam coś robić, a przytem ta praca daje mi tak wiele zadowolenia, że staram się o pozwolenie na otwarcie drugiej.
— Zajmowanie się temi dziećmi daje pani zadowolenie?
— A nawet zupełne szczęście, szczęście spełnianego obowiązku i czynienia dobrze, chociaż w tak małym zakresie. A pan... zadowolony? — spytała ciszej.
Głos jej zadrgał i oczy szybko się przesunęły po jego zżółkłej, bardzo mizernej twarzy.
— Tak... tak... bardzo... — odpowiedział prędko i szorstko; tak mu serce biło gwałtownie, że nie mógł oddychać
Szli przy sobie w milczeniu, dziewczynki skręcały nad stawy i zaczęły pisklęcymi głosami śpiewać jakąś dziecinną piosenkę, która dźwięczała złotem i jakby szmerem młodych listków i traw.
— Pan taki bardzo mizerny.. taki... — szepnęła, przymykając oczy, aby ukryć łzy głębokiego współczucia i z wielką, jakby siostrzaną miłością i bólem, spostrzegła jego wpadnięte oczy, wystające kości policzkowe, głębokie zmarszczki i siwiznę na skroniach.
— Niech mnie pani nie żałuje... Mam to, czego chciałem... Chciałem milionów — mam, a że mi do życia nie wystarczają — to moja wina. Tak, to moja wina, że zdobyłem w tej ziemi obiecanej wszystko — prócz szczęścia. To moja wina, że cierpię głód.
Powstrzymał nagle gwałtowny potok goryczy, jaki mu się wyrwał z serca, bo spostrzegł, że po jej twarzy sączą się łzy, a usta drgają z trudem powstrzymywaną boleścią.
I nie mógł mówić, widząc te łzy, — bo taki żal, — taki dziki żal uwiesił mu się ostrymi kłami u serca, że uścisnął jej rękę i odszedł śpiesznie, aby się nie zdradzić z tem, co się w nim działo.
— Za miasto, prędko! krzyknął szorstko, siadając w doróżkę.
Drżał ze wzruszenia, duszę mu obsiadły mary przypomnień wypełzłe gdzieś z ciemni mózgu, z najbujniejszych głębin serca i przesunęły mu się przez mózg w obrazach tak pięknych, tak opromienionych radością, uniesieniem, że całą siłą potężnej woli chciał je powstrzymać, chciał nasycić zgłodniałą duszę, chciał w nich utopić pamięć dnia dzisiejszego, pamięć swojej obecnej nędzy — ale nie powstrzymał bo na ekranie świadomości, z błyskawiczną szybkością rysowały się już i inne obrazy, inne przypomnienia — przypomnienia wszystkich krzywd jakie zrobił Ance, wszystkie swoje winy wobec niej popełnione. Siedział odurzony z przymkniętemi oczyma, martwy prawie i wytężał wszystkie siły, aby zdusić w sobie jakiś głośny krzyk, którym miał zapchane serce; aby zmódz i to serce przebudzone jej widokiem; te wszystkie pragnienia szczęścia jakie się w nim nagle ocknęły z siłą niepowstrzymaną.
— Dobrze mi tak, dobrze! dobrze! myślał chwilami z jakąś dziką rozkoszą, tarzając się we własnym bólu, w poznaniu własnego stanu i win własnych. Zmógł się wreszcie, pokonał sam siebie ale to zwycięstwo gorzkie kosztowało go tyle sił, że nie poszedł nawet do żony i syna, tylko zamknął się w swoim gabinecie, odprawił czekającego Mateusza i pozostał sam.
Długo leżał bez ruchu i bez myśli, bo tylko jakaś mgławica, jakieś zaczyny myśli wirowały mu pod czaszką i zatapiały go w stan półświadomości.
— Zmarnowałem życie. Powiedział naraz, bezwiednie zrywając się z otomany, ta myśl wyłoniła mu się z ciemnej pracy mózgu i szarpnęła go jak hakiem i olśniła strasznie bolesnem światłem.
Rozglądał się po ciemnym pokoju, jakby nagle oprzytomniał i wszystko ujrzał w nowem świetle.
— Dla czego? rzucił zapytanie własnej duszy. Otworzył okno i zaczął rozmyślać.
Gwar coraz cichszy dobiegał słabemi echami, miasto milkło pogrążone w odpocznieniu i w tej słodkiej kwietniowej nocy wiosennej.
Zielonawa ciemność, rozdzierana rozdrganymi błyskami gwiazd, otuliła miasto jakby w całun.
Z okien gabinetu widać było ogromny, ciemny rozlew miasta usypiającego, gdzieniegdzie tylko wznosiły się świetliste wyspy fabryk pracujących, których głuchy huk, podobny do dalekiego szumu lasów, przynosił wiatr.
— Dla czego? myślał znowu skupiając się cały jakby do walki, zwłaszcza dusza, która mu zaczynała odpowiadać przypomnieniami całego życia, rozsnuwaniem wszystkich zwojów dawno zapadłych w niepamięć — a zmartwychwstających teraz, w tej chwili. Nie chciał, uciekał, rwał się ale w końcu musiał uledz, musiał patrzeć, musiał słuchać tych wszystkich głosów jakie się w nim podnosiły, więc pochylił się i z bolesną; okropną ciekawością — przyglądał się samemu sobie. Przeglądał całe istnienie swoje, całe czterdzieści lat — które niby przędza nawinięta na wrzeciono czasu, odbijała się przed nim, że mógł rozpatrywać szczegółowo i rozpatrywał.
Miasto już spało, przyczaiło się w cieniach i przywarło do ziemi jak polip wszystkimi mackami fabryk, a dalekie, porozrzucane elektryczne słońca błękitnawemi źrenicami patrzyły w noc, stróżowały śpiącego molocha, jak stado żórawi o głowach ognistych.
— No i cóż, jestem jaki jestem, jaki być musiałem? Szepnął hardo i wyzywająco — ale nie pozbył się tem rozbudzonego sumienia, nie stłumił tem, głosów podeptanych wierzeń, zdradzonych ideałów, splugawionego egoizmem życia — które krzyczały w nim, że żył tylko dla siebie, że wszystko deptał, aby zadowolnić próżność aby napaść własną pychę, aby dojść do milionów.
— Tak jestem egoista, tak, poświęcałem wszystko dla karyery... powtarzał te słowa tak dobitnie, jakby się niemi sam policzkował i fala okropnej goryczy, wstydu, poniżenia zalała mu serce.
Poświęcił wszystko i cóż ma teraz? Garść pieniędzy bezużytecznych i ani przyjaciół, ani spokoju, ani zadowolenia, ani szczęścia, ani chęci do życia — nic... nic...
— Człowiek nie może żyć tylko dla siebie — nie wolno mu tego pod grozą własnego nieszczęścia. On o tej prawdzie wiedział ale teraz dopiero ją odczuł i pojął w całej głębokości.
— Dla tego ja przegrałem własne szczęście. Myślał wspominając Ankę i pod wpływem tego przypomnienia, napisał do niej długi list prosząc o wskazówki, potrzebne mu do założenia ochrony dla dzieci swoich robotników.
Począł znowu rozmyślać ale już szukał dróg wyjścia z dzisiejszego stanu, do celu jakiegoś na to długie jutro — o którego nudzie myślał z przerażeniem. — Godziny płynęły wolno, miasto spało ale spało niespokojnie, gorączkowo — bo przez pohaftowany światłami nocny tuman jaki je oblał, przebiegał czasem dreszcz jakiś, — to znowu rozlegał się jęk głęboki, przeciągły, bolesny — jakby jęk maszyn spracowanych, ludzi mordowanych lub drzew skazanych na zagładę; to jakiś krzyk zrywał się z głębi pustych ulic, drgał chwilę i roztapiał się w milczeniu — to jakieś nieodgadnione drganie, pełne błysków tajemniczych, głosów, płaczów, szlochań, śmiechów — cała gamma przeszłego czy jutrzejszego życia, rozlewała się po mieście i była niby marzeniem sennem tych murów, drzew spowitych w mroki, ziemi zmordowanej...
To chwilami panowała tak głęboka, przerażająca cisza, że można było wyczuć pulsacyę tego uśpionego olbrzyma, który przymarł do ziemi i spał tak ufnie jak dziecię na piersiach matki.
Tylko daleko, po za murami, hen na polach, dookoła tej „Ziemi obiecanej“ w głębiach nieodgadnionych nocy, wrzał ruch jakiś, rozlegały się szmery głosów, turkoty, szumy, echa śmiechów, łkań, przekleństw.
Wszystkiemi drogami, połyskującemi kałużami wód wiosennych, które biegły ze wszystkich krańców świata do tej Ziemi obiecanej, wszystkiemi ścieżkami co się wiły wskróś pól zieleniejących i sadów kwitnących, wskróś lasów pełnych zapachów brzóz młodych i wiosny, wskróś wiosek zapadłych, moczarów nieprzebytych — ciągnęły tłumy ludzi, setki wozów skrzypiało, tysiące wagonów leciało jak błyskawice, tysiące westchnień wznosiło się i tysiące rozpalonych spojrzeń rzucało się w ciemność z upragnieniem i gorączką szukając konturów tej „Ziemi obiecanej“.
Z równin odległych, z gór, z zapadłych wiosek, ze stolic i z miasteczek, z pod strzech i z pałaców, z wyżyn i z rynsztoków ciągnęli ludzie nieskończoną procesyą do tej „Ziemi obiecanej“. Przychodzili użyźniać ją krwią swoją, przynosili jej siły, młodość, zdrowie, wolność swoją, nadzieje i nędze, mózgi i pracę, wiarę i marzenia.
Dla tej „Ziemi obiecanej,“ dla tego polipa pustoszały wsie, ginęły lasy, wycieńczała się ziemia ze swoich skarbów, wysychały rzeki, rodzili się ludzie, a on wszystko ssał w siebie i w swoich potężnych szczękach miażdżył i przeżuwał ludzi i rzeczy, niebo i ziemię i dawał w zamian nielicznej garstce miliony bezużyteczne, a całej rzeszy głód i wysiłek.
Karol rozmyślając chodził i często i długo patrzył na miasto i w noc, która już na wschodzie poczynała blednąć. Zorze rozsączały się zwolna w zielonawym zmroku, jaskółki zaczęły świergotać pod dachem oranżeryi, a chłodny, świeży powiew poranku poruszał zwolna drzewami. Stawało się coraz jaśniej, już najbliższe dachy połyskiwały zamatowaną blachą z pod zwojów mgieł, a ruiny fabryki Bauma starego stawały się coraz widoczniejsze, porwane ściany, wybite okna, zrujnowane kominy wyłaniały się jakby z ziemi i czerniały smutno połamanym szkieletem.
Borowiecki się uspokoił, już znalazł drogę na jutro, już widział jasno cel dalszego życia — zerwał z samym sobą, podeptał całą swoją przeszłość, czuł się teraz jakby nowym człowiekiem, smutnym ale silnym i gotowym do walki.
Był bardzo blady, postarzał się znacznie przez tę noc jedną, głęboka zmarszczka ryła mu się przez czoło, a na twarzy osiadł i jakby zastygł wyraz determinacyi wykutej dłutem bolesnego poznania.
— Przegrałem własne szczęście!... Trzeba je stwarzać dla drugich — szepnął wolno i mocnym, męskiem spojrzeniem, jakby ramionami niezłomnych postanowień ogarnął miasto uśpione i te obszary nieobjęte, wyłaniające się z mroków nocy.

Ouarville — Paryż 1897/8.


KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.