Ziemia Obiecana (Reymont, 1899)/Tom drugi/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Ziemia obiecana
Wydawca G. Gebethner i spółka
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.


— Chcieć, a wszystko się stanie! — myślał Moryc, idąc ulicą.
Chciał i ma teraz w kieszeni trzydzieści tysięcy marek.
Dotykał ręką ceratowej koperty z przyjemnością.
Chce zjeść Borowieckiego, ma apetyt na jego pieniądze i na pracę jego — i zje.
Chce się ożenić z Melą: ożeni się, z pewnością się ożeni.
Nie rozumiał w tej chwili niepodobieństw.
Pierwsza wielka wygrana rozpierała go dumą i szaloną pewnością sił własnych.
— Trzeba mieć tylko odwagę chcieć — myślał i uśmiechał się do słońca, które wychyliło się nad miasto i wesoło rozbłyskiwało w lśniących od deszczu trotuarach i dachach.
— Muszę sobie co zafundować za to — szepnął, przyglądając się wystawie jubilerskiej.
Wszedł do sklepu; podobał mu się bardzo pierścionek z wielkim brylantem, ale usłyszawszy cenę, ochłonął i wyszedł nie kupiwszy.
Poszedł natomiast do sklepu galanteryjnego i kupił rękawiczki i krawat.
— Pierścionek i tak muszą mi kupić na zaręczyny — myślał i szedł już, aby zaraz z miejsca załatwić ten drugi interes, z Melą.
Od swatki, która po cichu obrabiała jego sprawę w rodzinie Grünszpanów, wiedział o zerwaniu z Wysockim i o tem, że Bernard Endelman oświadczył się listownie i dostał odkosza i dlatego podobno przeszedł na protestantyzm i miał się żenić z jakąś „małpą francuską“.
Wiedział również, że kilku synów dobrych firm reflektowało na Melę, ale napróżno.
— Dlaczego ona może mnie nie zechcieć?
Bezwiednie przejrzał się w jakiejś wystawowej szybie i uśmiechnął się do własnego odbicia. Był bardzo przystojnym. Pogładził kruczą brodę, nasadził głębiej binokle i szedł dalej rozważając swoje szanse.
Pieniędzy miał trochę, kredyt przez Grosglücka wielki, skrupułów żadnych, więc najświetniejszą przyszłość widział przed sobą.
Mela była bardzo piękną partyą i od dawna czuł do niej wielką sympatyę. Ma ona wprawdzie swoje polskie fanaberye, lubi szlachetność, wspomaganie i rozmowy o wzniosłych rzeczach, ale to kosztuje niewiele i dobrze robi w salonie. On sam kiedyś za studenckich czasów w Rydze ileż razy podnosił podobne tematy, ileż pięknych rzeczy mówił, jak piorunował na współczesny ustrój, był nawet socyalistą przez dwa semestry, a przecież dzisiaj to mu nic nie przeszkadza w robieniu interesów, dobrych interesów.
Rozmyślał, uśmiechając się, bo mu się przypomniała przestraszona twarz Grosglücka.
— Moryc, zaczekaj.
Odwrócił się szybko.
— Szukam cię po całem mieście — mówił Kessler, ściskając mu rękę.
— Interes?
— Chciałem cię prosić do siebie na dzisiejszy wieczór, będzie parę osób.
— Mała domowa knajpa? jak w przeszłym roku, co?
— Nie, przyjacielska herbata, pogawędka i kilka niespodzianek...
— Niespodzianki tutejsze?
— Import, ale będą i miejscowe dla amatorów. Przyjedziesz?
— Dobrze. Kurowskiego prosiłeś?
— Mam już dosyć polskiego bydła w fabryce, niechże będę wolny od niego chociaż w domu. On mnie drażni miną wielkiego pana, któremu się zdaje, że łaskę robi, podając komu rękę. Verfluchter! — zaklął cicho.
— Gdzie idziesz? Mogę cię podwieźć, bo powóz na mnie czeka.
— Aż na Drewnowską.
— Widziałem w tej chwili Grosmana, puścili go za kaucyą.
— O, to nowina, bo ja właśnie idę do Grünszpana.
— Podwiozę cię, muszę tylko wstąpić do fabryki na chwilę...
— Czy te niespodzianki... będą i z twojej fabryki?
— Właśnie chcę wybrać co z przędzalni.
— I tak odrazu, na apel będą gotowe?...
— Wytresowane są, a zresztą jest sposób: Nie — to precz z fabryki.
Moryc się zaśmiał, wsiedli do powozu i w kilka minut stanęli przed gmachami fabryki Endelman et Kessler.
— Zaczekaj chwilę.
— Wiesz, pójdę z tobą, mogę ci być pomocnym w ocenie...
Przeszli wielkie podwórze i weszli do nizkich budynków, oświetlonych z góry, mieszczących w sobie pralnię wełny, sortownię, gremplarnię i przędzalnię.
Przy długich pralnicach, chlapiących dookoła wodą, pracowali tylko mężczyźni, ale przy gremlpach rozlegały się kobiece głosy, które umilkły natychmiast po wejściu Kesslera.
Robotnice oniemiały, z wlepionemi oczami w maszyny stały jak szeregi automatów, otoczone wałami wełny niby brudną pianą tego szumiącego morza maszyn, zwojami pasów i kół warczących dziko, bezustannie.
Kessler szedł naprzód, głowę wcisnął w ramiona, przygarbił się i szedł wolno, ruszając szczękami obrośniętemi czerwonym włosem; ze spiczastej głowy i z długich, ostro zakończonych uszów podobny był do nietoperza czatującego na zdobycz.
Małemi oczkami uważnie oglądał najmłodsze i najprzystojniejsze robotnice, które zwolna pod tem taksującem spojrzeniem czerwieniły się, ale nie podnosiły oczów.
Przy niektórych przystawał, pytał się o robotę, oglądał wełnę i zapytywał Moryca po niemiecku:
— Cóż na to powiesz?
— Resztka dla parobków — odpowiadał z pogardą, ale przy jednej rzekł:
— Ta ma pyszny fason, szkoda, że piegowata...
— Ładna, musi mieć białą skórę! Milner! — krzyknął na majstra, prowadzącego salę.
Gdy tamten stanął przed nim, cicho pytał się o nazwisko dziewczyny i zapisał je w notesie.
Poszli dalej, przechodząc dwa razy salę w różnych kierunkach, nie mogąc nic więcej wybrać odpowiedniego, bo robotnice były przeważnie brzydkie, wynędzniałe i zniszczone przez pracę.
— Chodźmy do przędzalni, tutaj już nic się nie wyłowi, same resztki.
W przędzalni białej, jakby zasypanej śniegiem wełny, zalanej światłem padającem z góry przez szklane dachy, panowała dziwna, ogłuszająca cisza.
Wszystkie maszyny były w szalonym ruchu, pracowały jakby w skupieniu wielkiem, z zapartym oddechem, bez hałasu, czasami tylko rozległ się ostry, krótki skowyt kół rozpędowych i milknął zalany oliwą, porwany przez miliardy drgań, co jak ledwie wyczute pomruki burzy szalały nad maszynami.
Czarne, roztrzęsione pasy i transmisye podobne do zwojów wężów z sykiem goniły się wciąż, rzucały się do sufitu, opadały na błyszczące koła, które obracały, przewijały się wdłuż ścian, leciały wskróś sufitów, powracały i otaczały z obu stron długie przejścia przez sale, jakby pasmami czarnej, szalejącej w ruchu przędzy, przez którą niewyraźnie się rysowały ruchy salfaktorów, podobnych do szkieletów potwornych ryb przedhistorycznych, które skośnym ruchem biegły naprzód, chwytały białymi zębami szpulkę wełny i cofały się ze zdobyczą, snując za sobą setki białych nici.
Robotnicy jakby przykuci do maszyny, zapatrzeni w przędze, poruszali się automatycznie, biegli za salfaktorami, cofali się przed nimi, błyskawicznie zczepiali pęknięte nici i głusi i ślepi na wszystko, co było za niemi, pilnowali ruchów bestyj.
— Tamta czarna, przy przędzy zwijanej, co? — szepnął Kessler, wskazując w drugą połowę sali, gdzie zwijano i motano przędzę, na silną brunetkę o pysznie rozwiniętych kształtach, dobrze się rysujących przez lekką sukienkę i koszulę z rękawami, zapiętą pod szyję, bo z powodu strasznego gorąca wszystkie pracowały rozebrane do możliwości.
— Wspaniała, wspaniała. Nie znacie się jeszcze?
— Dopiero miesiąc robi u nas. Chodził już koło niej Hausner, wiesz, nasz chemik, ale mu szczerze odradziłem.
— Wejdźmy tam — szepnął Moryc z iskrzącemi oczami.
— Pilnuj się, żeby cię jaka maszyna na przywitanie nie wzięła w tryby.
Przechodzili ostrożnie wązkiemi przejściami, z obu stron których pracowały maszyny, zwijające przędzę na wielkie wrzeciona i kręcące ją w podwójne nici.
Rozpylacze wody działały nieustannie; drżący pył wodny, podobny do rozprysków tęczy, siał się i opadał na maszyny, ludzi, stosy przędzy śnieżnej, na te dziesiątki tysięcy wrzecion okręcających się dookoła siebie z przejmującym szmerem, podobnych w jaskrawem świetle słońca, padającem z góry, do tysiąców białych wirów, szalejących w różowawych świetlistych nimbach.
Kessler wynotował jeszcze dwie dziewczyny i wyszli przeprowadzeni nienawistnemi spojrzeniami.
Przechodzili obok maszyn głównych; na progu wieży, w której szalało bezustannie to potworne, rozpędowe koło, stał stary Malinowski, z fajką w zębach i z rękami w kieszeniach, nie zdjął czapki przed Kesslerem, ani mu nawet głową nie kiwnął, stał w wyzywającej postawie i patrzył ponurym, żarłocznym wzrokiem.
Kessler drgnął nieco, spotkawszy się z jego oczami, zrobił ruch jakby chcąc się cofnąć, ale zmiął w sobie obawę i umyślnie wszedł do wieży, obejrzał łoża, w których jak dwie ręce poruszały się tłoki i obracały to koło-potwór, świszczące dziko w swoim szalonym, bezustannym locie.
— Nic nowego? — zapytał półgłosem Malinowskiego, przyglądając się skrzeniom i błyskom powietrza, otaczającego rozbiegane koło świetlistym nimbem.
— Miałem mały interes do pana... — powiedział jakoś cicho stary, posuwając się ku niemu.
— W kantorze prośby, nie mam czasu — rzucił nerwowo i spiesznie wyszedł, bo bardzo mu się nie podobał głos Malinowskiego i jego ruch.
— Ten smolipysk nie jest przyjemnym — zauważył Moryc.
— Tak... tak... trochę kły szczerzy, muszę mu dać nogą w zęby! — szepnął Kessler.
W kantorze dał zaufanemu notatkę, tyczącą się wybranych dziewczyn, który wiedział jak dalej postąpić, i natychmiast odwiózł Moryca na Drewnowską.
— Po szóstej konie będą czekały przed twoim kantorem — powiedział Kessler na rozstanie i odjechał, znikając zaraz w kurzawie drogi, jaka się podniosła za powozem.
— Gruby łajdak! — pomyślał o nim Moryc, wchodząc do Grünszpanów.