Ziemia Obiecana (Reymont, 1899)/Tom drugi/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Ziemia obiecana
Wydawca G. Gebethner i spółka
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.


— Interes prosty, czyste złoto powiadam wam. Kupiłem plac, który musi, uważacie, musi odkupić odemnie Grünspan za taką cenę, jaką wziąć zechcę — tłómaczył nazajutrz rano Stach Wilczek, Hornowi, który spał u niego.
— Dlaczego musi? — zapytał zaspanym głosem Horn.
— Bo mój plac otacza fabrykę jego z dwóch stron; z boku i z tyłu, z drugiego boku leżą place Szai Mendelsona, a od frontu ulica. Grünspan chce powiększyć fabrykę, a niema u siebie miejsca. Ma być dzisiaj u mnie, zobaczycie jaką ma minę. On ten plac targował przez trzy lata i przez trzy lata postępował dotychczasowemu właścicielowi po sto rubli na rok, chciał kupić tanio, czekał, nie spieszyło mu się. Cudem się dowiedziałem, postąpiłem chłopu grubo i po cichutku kupiłem, teraz ja będę czekał, teraz mnie się nie spieszy... ha, ha, ha! — śmiał się wesoło, zacierając ręce, oblizywał wywinięte wargi i mrugał oczami.
— Ileż macie tego placu?
— Całe cztery morgi! Pięćdziesiąt tysięcy rubli jakbym już miał w kieszeni.
— Jeśli się łudzić, to już mocno! — zaśmiał się Horn, nieco dotknięty tą cyfrą.
— Ja się nigdy w interesach nie mylę. Grünspan ma stawiać dwa pawilony, razem około dwóch tysięcy ludzi i pomyśleć, że gdyby je musiał stawiać w innem miejscu, choćby o kilkaset kroków dalej, to koszty budowy, urządzeń i administracyi podniosą mu się w dwójnasób. Pijecie jeszcze herbatę?
— A proszę, jeśli jest gorąca, ale jak na przyszłego milionera, macie dyablo wygryzione filiżanki! — zwrócił uwagę, dzwoniąc łyżeczką w wyszczerbione fajansowe filiżanki.
— To głupstwo, będzie się jeszcze pijało na sewrskich — odpowiedział lekceważąco. Zostawię was samych na parę minut — rzekł, patrząc przez okno i wyszedł do sieni, bo kilka kobiet starych, wynędzniałych, z koszykami na ręku, ukazało się pomiędzy wiśniami na pół uschłemi, jakie stały przed domem.
Horn tymczasem obejrzał się po pokoju, stanowiącym mieszkanie przyszłego milionera.
Była to prosta chłopska izba o wykrzywionych ścianach, wybielonych wapnem; gliniany ubity tok, stanowiący podłogę, pokrywały kawały dywanu barchanowego w jaskrawe czerwone kwiaty; krzywe, małe okienko, przysłonięte brudną firanką, wpuszczało tak mało światła, że cała izba i nędzne, zbierane jakby ze śmietników graty, tonęły w mroku, w którym tylko błyszczał jaskrawo wielki samowar, stojący na zwykłym chłopskim kominie, pod wielkim okapem.
Kilkanaście książek leżało na stole wśród kawałków starego żelaztwa, rzemieni i cewek z próbkami różnokolorowej przędzy bawełnianej.
Horn zaczął przeglądać książki, ale że doszedł go przez szyby rozpłakany głos kobiecy, odłożył i słuchał:
— Pan mi pożyczy dziesięć rubli! Pan wie, że Ruchla Wassermanowa jest uczciwa, jest biedna kobieta. Jak ja dzisiaj nie będę miała pieniędzy, to nie zrobię interesu i nie będę miała z czego żyć cały tydzień.
— Pieniędzy bez fantu nie dam.
— Panie Wilczek! ja oddam, ja panu przysięgnę na wszystkie świętości, że oddam... My jeść nie mamy; moje małe dzieci, mój mąż, moja matka... uny czekają, żeby ja im przyniosła kawałek chleba! A jak pan mi nie pożyczy, to skąd ja im wezmę...
— Niech zdechną, co mi to szkodzi!
— Takie słowo, takie niedobre słowo pan powiedział — jęczała żydówka.
Wilczek usiadł na ławce pod oknem i zaczął przeliczać pieniądze, jakie mu drugie kobiety oddawały.
Po rublu, po dwa, najwyżej po pięć, kładły przed nim miedziakami, po dziesiątce, wyciąganej z węzłów i skrytek.
Liczył uważnie i co chwila wyrzucał jakąś sztukę.
— Gitla, ta dziesiątka na nic, dawać inną!
— Na moje suminie, to dobry piniądz. Ja ją mam od jednej obywatelki, co una zawsze kupuje odemnie pomarańcz! Nu, dlaczego ma być niedobry! un się świeci! — wołała, śliniąc dziesiątkę i wycierając ją fartuchem.
— Dawać prędko inną, bo nie mam czasu!
— Panie Wilczek, pan jest szlachetna osoba, pan mi pożyczy... — prosiła Wassermanowa.
— Pani Sztein, brakuje 15 kop.! — zawołał, zwracając się do małej, starej żydówki z trzęsącą się głową, ubraną w zatłuszczony czepek.
— Brakuje! to nie może być! tam jest całe pięć rubli, ja dobrze liczyłam.
— Dołożyć i basta! Szteinowa zawsze tak mówi i zawsze brakuje, znamy się dobrze.
Szteinowa zaczęła dowodzić, że nie brakuje, co tak zirytowało Wilczka, że zgarnął pieniądze i rzucił je w piasek pod jej nogi.
Szteinowa z wielkim lamentem zbierała je z piasku i układała z powrotem na ławce.
Wassermanowa przysunęła się znowu do Wilczka i dotykając jego łokcia końcami palców, prosiła cichym, rozpłakanym głosem:
— Ja czekam!... ja wiem, co pańska osoba będzie litościwa...
— Bez zastawu nie dam ani rubla — rzekł. — Niech Wassermanowa pożyczy sobie od zięcia!...
— Co pan wspomina tego łajdaka! Pan wie, ja jemu dałam za córką, na stół, żywych pieniędzy całe czterdzieści rubli, to ten gałgan w niecałe pół roku wszystko wydał! Pan słyszy, wszystko wydał! Na co un wydał taki kapitał!
Wilczek nie słuchał narzekań, odbierał należności z procentami za tydzień ubiegły i pożyczał na następny, wpisując nazwiska i cyfry z wielką dokładnością w notes.
Obojętnie słuchał narzekań i z nieukrywaną wcale pogardą traktował ten tłum kobiet wynędzniałych.
Nie wzruszały go ich oczy zaczerwienione, wypalone przez słońce i mrozy; te postacie w łachmanach; te twarze o wyrazie wiecznej troski i głodu, wychylające się z pod peruk i brudnych chustek, ani ten cały chór nędzy, który lamentował w ostrem słońcu, wpośród drzew schnących, zmurszałych, gdzieniegdzie tylko zieleniejących, na trawnikach porosłych chwastem, z którego dziewanny wysmukłe i wielkie łopiany wysuwały blado-zielone liście.
Zaraz za drogą, miasto rozlewało się morzem czerwonych domów, kominów i dachów, po których grało słońce blaskami; huki, turkoty, świsty, napełniały ogródek ciągłą wrzawą i trzęsły drewnianemi, pokrzywionemi ścianami domu Wilczkowego.
Horn ze zdumieniem pełnem żywego współczucia przypatrywał się szeregom tej nędzy, stojącej przed domem i ze wzrastającem oburzeniem słuchał i wtajemniczał się w interesy Wilczka.
Nie mógł już dalej wytrzymać i gdy Wilczek załatwiwszy ostatnią sprawę, powrócił do izby, Horn w milczeniu wziął kapelusz i skierował się do wyjścia.
— Nie chodźcie jeszcze.
— Muszę iść do Szai, a przytem powiem prawdę, że to, co słyszałem i widziałem tutaj przed chwilą, przejęło mnie głęboką odrazą do pana, panie Wilczek... Zechce mnie pan uważać, a ze mną i całe nasze towarzystwo, za zupełnie sobie obce i nieznajome — powiedział ostrym głosem i obrzucając go pogardliwem spojrzeniem, chciał wyjść.
— Nie wypuszczę pana, musi pan wysłuchać tego, co powiem! — zawołał Wilczek spiesznie zagradzając mu sobą drzwi, zponsowiał od gniewu, ale mówił spokojnie.
Horn popatrzył mu prosto w oczy i nie zdejmując kapelusza, usiadł i rzekł sucho:
— Słucham pana!
— Chcę pana tylko objaśnić. Nie jestem lichwiarzem, o co mnie pan prawdopodobnie posądził, a nie jestem dlatego, że ja pracuję u Grosglücka i operuję na jego korzyść i na jego odpowiedzialność. Mówię to panu pierwszemu, bo nigdy przedtem nie potrzebowałem się usprawiedliwiać, ani tłómaczyć z moich czynności.
— Czemuż to pan robi teraz? — nic pana przecież nie zmusza! — nie jestem sędzią śledczym!
— Dlatego to robię, aby nie być sądzonym fałszywie. Możecie mnie liczyć do swoich znajomych lub nie liczyć — to kwestya, uboczna, ale nie chciałbym aby mnie miano za lichwiarza.
— Możesz pan być pewnym, że się nim zajmować nie będziemy.
— Jak ja, w tej chwili pogardą pana, którą słyszę w głosie.
— Więc pocóż mnie pan zatrzymuje?
— Zatrzymywałem! — rzekł z naciskiem. Powiedziałem na usprawiedliwienie, że jestem tylko człowiekiem Grosglücka i operuję jego pieniędzmi i na jego korzyść! Juści, że nie robię tego za darmo.
— Żaden za największą pensyę nie przyjąłby funkcji obdzierania nędzarzy.
— To się tak powiada w salonikach i przy pannach, bo taki frazes brzmi ładnie i do niczego nie obowiązuje.
— To jest zwykła ludzka uczciwość, a nie frazes, panie Wilczek.
— Można to i tak nazywać, nie będę się sprzeczał o dźwięki. Pan uważa mnie za łajdaka, że pomagam Grosglückowi do obdzierania nędzarzów, tak? Otóż ja pana przekonam, że ten łajdak robi więcej dla tej nędzy, sam, niż wy wszyscy razem inteligenci i różne resztki szlacheckie. Proszę, spojrzyj pan w tę książkę, jest to całoroczny rachunek sum wypożyczanych i procentów, jakie przyniosły za rok ubiegły. Książkę prowadził mój poprzednik, a tutaj jest moja książka, prowadzona od nowego roku. Porównaj pan cyfry pożyczek i dochodów.
Horn bezwiednie prawie rzucił okiem i zobaczył, że suma dochodów w drugiej książce była o połowę mniejszą niż w pierwszej.
— Cóż to znaczy, dlaczego?
— Znaczy to, że o sto pięćdziesiąt procent biorę mniej niż mój poprzednik. Znaczy to, że, jak rachunki mówią, daję z własnej kieszeni nędzarzom od stu do dwustu rubli miesięcznie, bo właśnie te sto pięćdziesiąt procent stanowiły moje wynagrodzenie dodatkowe. Zrzekłem się go i nie szukam w tem chluby.
— Darowuje pan im ich pieniądze, wielka łaska, istotnie!
— Mówisz pan jak człowiek, nie mający pojęcia o interesach.
— Nie, tylko jako człowiek, który nie uważa za bohaterstwo branie zamiast trzystu procent, sto pięćdziesiąt.
— Dobrze, nie mówmy o tem! — zawołał Wilczek i zniechęconym ruchem rzucił książki w głąb kasy ogniotrwałej, stojącej w kącie i zaczął bębnić w stół i patrzał na wiśnie kołyszące się za oknem.
Był bardzo ponury, bo się obawiał, że przez niego ta wieść o operacyach lichwiarskich rozleje się po Łodzi i zamknie mu drzwi w kolonii i w kilku innych znajomych domach.
Horn przypatrywał się uważnie i zapomniał o odejściu, oburzenie ustąpiło miejsca ciekawości z jaką słuchał Wilczka, przedstawiał mu się teraz zupełnie inaczej, biła od niego jakaś siła potężna, której dotychczas nie zauważył, gdyż, co prawda, nigdy na niego nie zwracał szczególniejszej uwagi.
— Ach, ogląda mnie pan, jak człowieka pierwszy raz widzianego.
— Przyznaję się, że pierwszy raz przyglądam się panu uważnie.
— Zadziwiający okaz, co? Cham o brudnych instynktach, zwykły parobek żydowski do wszystkiego; brzydki, marny i niegodziwy! Cóż robić, panie, nie urodziłem się w pałacu, a tylko w zwykłej chałupie; nie jestem piękny, nie jestem przyjemny, nie jestem wasz i dla tego nawet moje cnoty, jeśli je mam, są występkami, no ale i dla tego pożyczacie pieniędzy odemnie — dodał ze śmiechem i jego małe oczki zamigotały ironią.
— Panie, a to Wassermanowa przyszła! — zawołał chłopak przez drzwi.
— Wojtek, niech już wyjeżdżają na kolej, daj ten fracht Antkowi, za pół godziny będę na stacyi. Każ Wassermanowej przyjść.
Wassermanowa przyniosła świeczniki szabasowe i wielki bursztynowy garnitur na zastaw dziesięciu rubli, jakie jej natychmiast wypłacił Wilczek, odliczając z góry rubla procentu za tydzień.
— Pan powie, że to lichwa, co? A gdybym nie dał jej tych pieniędzy, umarłaby z głodu. A takich kobiet, żyjących z wypożyczonych od nas pieniędzy, jest kilkadziesiąt w Łodzi, każda z nich ma dzieci, matki, mężów, którzy się modlą, lub są niedołęgami.
— Czyli, że społeczeństwo powinno wam być wdzięczne za tak niestrudzoną dobroczynność.
— Mogłoby dać nam spokój, kiedy je uszczęśliwiamy bezinteresownie.
Roześmiał się serdecznie i bardzo cynicznie.
— Panie, ten żyd Grünspan idą! — zawołał chłopak przez drzwi.
— Może pan zostanie jeszcze na chwilę, aby być świadkiem bardzo wesołej sceny.
Horn nie miał czasu protestować, bo w tej chwili wszedł Grünspan.
— Dzień dobry, panie Wilczek, pan ma gości, ja może przeszkadzam! — wołał już od progu, nie wyjmując cygara z ust i wyciągając rękę do powitania.
— Bardzo proszę, mój przyjaciel, pan Horn — przedstawiał.
Grünspan szybko wyjął cygaro z ust i przenikliwem spojrzeniem obrzucił Horna.
— Pan pracował u Bucholca? — zapytał dosyć wyniośle. — Pan syn Horn et Weber w Warszawie? — zapytał po raz drugi, nie otrzymawszy odpowiedzi na pierwsze.
— Tak.
— Bardzo mi przyjemnie. My z ojcem pańskim robimy interesy.
Wyciągnął rękę i bardzo łaskawie dotknął się końcami palców ręki Horna.
— A ja do pana, panie Wilczek, przyszedłem na spacer, po sąsiedzku.
— Bardzo przyjemne powietrze dzisiaj. Niechże pan siada — zapraszał gorąco Wilczek, nie mogąc ukryć radości, jaką mu sprawiła wizyta Grünspana.
Grünspan odgarnął delikatnie poły długiego hałata i usiadł, wyciągnął na izbę nogi obute w długie do kolan buty i podniósł chytrą, wypasioną twarz, świecącą tłuszczem.
Maleńkie czarne oczki biegały mu ustawicznie po izbie i wybiegały za okno w ogródek, czepiały się czerwonych murów fabryki, stojących tuż z boku i powracały badając twarze Horna pobieżnie i Wilczka bardzo niespokojnie.
Okrywał się gęstymi kłębami dymu, chrząkał, poprawiał się na krześle i nie wiedział od czego zacząć.
Wilczek również milczał, spacerował po izbie, uśmiechał się, oblizywał łakomie, wywinęte wargi i rzucał porozumiewające spojrzenia na Horna, który siedział nachmurzony i rozważał słowa i postępowanie Wilczka.
— Przyjemny chłód jest w pańskim domu — zaczął fabrykant, wycierając kraciastą chustką spoconą twarz.
— Okna przysłonięte przez ogród nie puszczają słońca. Pan widział mój ogród, panie Grünspan?
— Nie miałem czasu. Kiedy ja miałem oglądać? Człowiek przy tylu interesach jest uwiązany jak ten kuń do woza.
— A jeśli panowie zechcą, to możebyśmy wyszli na powietrze. Pokazałbym panom swoje pole i ogród, dobrze?
— Dobrze, bardzo dobrze! — zawołał żywo Grünspan i poszedł przodem.
Obeszli ciasne podwórze, pełne dołów zapełnionych gnojówką, kup nawozu, starych bali i desek i stosów starego żelaztwa, blach i starych garnków, które dwóch ludzi ładowało na wielkie wozy.
Z jednej strony podwórza były nędzne szopy kryte słomą i zbite ze zmurszałych desek, w których stały beczki z cementem, a z drugiej również nędzne stajnie ciągnęły się pod murem fabryki Grünspana.
— Nie wyścigowe! — zawołał ze śmiechem Wilczek, widząc, że Horn z przykrością patrzy do stajni na nędzne okaleczałe wywłoki końskie, stojące ze zwieszonymi łbami przy żłobach.
— Tu nie jest przyjemny zapach — zauważył fabrykant, pociągając delikatnym nosem powietrze.
Oglądali następnie kawał pustego pola, szczerego piasku, z którego wiatry wywiały wszystką roślinną ziemię, że żółcił się jak posypany ochrą.
Wielkie sterty śmieci wywożonych z miasta, po których grzebały wynędzniałe psy, rozwalały się wzdłuż fabrycznego muru, jaki się ciągnął do połowy długości pola.
— Złoto nie ziemia! Cebula rośnie tutaj jak łby kocie! — zauważył Wilczek ironicznie się uśmiechając.
— No i bardzo ładny krajobraz stąd widać — powiedział Horn, wskazując na linię lasów miejskich, całą w niebieskawo-opalowych mgłach słońca i na płowe fale przeganiające się po żytach, z pośród których wychylały się czerwone szyje kominów fabrycznych.
— Co pan mówi, jaki krajobraz! To są place do sprzedania! — zawołał Grünspan żywo, zirytowany ironią Wilczka.
— Ma pan racyę, ale mój plac jest jeszcze fajniejszy, bo leży tuż przy pańskiej fabryce i prawie w mieście, możnaby założyć na nim śliczny park...
— Załóż pan, to moi robotnicy będą mieli gdzie odpoczywać w święto...
Powrócili przed dom i usiedli na ławce.
Horn pożegnał ich i poszedł, a oni siedzieli jakiś czas w milczeniu i udawali przed sobą, że się rozkoszują powietrzem przesyconem zapachem dymów i wyziewami głębokich rowów, pełnych gryzących odpływów fabrycznych.
Drogą ciągnęły nieprzerwanym łańcuchem wozy z cegłą i podnosiły duszący czerwonawy kurz, który osiadał na liściach wiśni i na trawach, a od fabryki Grünspana biły ustawiczne kłęby czarnych dymów i tłukły się pomiędzy drzewami ogródka i rozpościerały nad nim brudny, szary baldachim, przez który z trudem przesączało się słońce.
— Miałem do pana mały interes — zaczął pierwszy Grünspan.
— Wiem nawet jaki, wspominał mi o tem mój przyjaciel, Moryc Welt.
— Kiedy pan wiesz, to mówmy krótko i prędko — zawołał fabrykant z lekceważeniem.
— Dobrze. Ile pan dajesz za ten plac, który jest panu tak bardzo potrzebny.
— On mi nie jest potrzebny! Jabym go kupił tylko dlatego, żeby te brzydką chałupę zwalić i te drzewa wyciąć, mnie to przeszkadza, bo ja przez nie z mojego mieszkania nie widzę lasu. Ja bardzo lubię las.
— Ha, ha, ha!
— Pan się bardzo przyjemnie śmieje, dobry śmiech to ładny kawałek zdrowia — zauważył Grünspan, hamując niecierpliwość. — Ale ja nie mam czasu, panie Wilczek — dodał, powstając z ławki.
— I ja również czasu nie mam, bo muszę iść na kolej.
— Więc nasz interes?
— No — ileż pan dajesz?
— Ja lubię prędko załatwiać sprawy, dam panu dwa razy tyle za ten śmietnik, coś pan chłopu zapłacił — zawołał prędko, wyciągając rękę do zgody.
— Ja nie mam czasu, panie Grünspan, a pan żartuje sobie ze mnie.
— Dam panu pięć tysięcy rubli, no, gotowe?
— Bardzo panu dziękuje za sąsiedzkie odwiedziny, ale na prawdę jest mi pilno, bo moje wozy pojechały już dosyć dawno na stacyę i czekają na mnie.
— Ja panu powiem ostatnie słowo: dziesięć tysięcy rubli, zaraz, na stół, no jakże, będzie zgoda.
Pochwycił jego rękę i uderzył w nią na zgodę.
— Nie będzie zgody, bo nie mam czasu na zabawę.
— Panie Wilczek, to jest złodziejstwo! — wykrzyknął namiętnie, odskakując parę kroków.
— Panie Grünspan, pan nie jesteś zupełnie zdrowy!
— Bądź pan zdrów.
— Do widzenia! — rzucił Wilczek i z uśmiechem zadowolenia patrzył na fabrykanta, który rozwścieklony rzucił cygaro o ziemię i spiesznie szedł przez ogród, aż mu poły chałata fruwały jak skrzydła i biły o drzewa i zaczepiały się o krzewy agrestu, rosnące przy ścieżce.
— Wrócisz ty jeszcze! — szepnął za nim ironicznie i zatarł z radości ręce.
Wypił herbatę, pochował stosy drobnej monety do kasy, przebrał się w elegancki garnitur, uperfumował, wycisnął sobie przed odrapanem lusterkiem kilka węgrów z twarzy i elegancki, jaśniejący radością poszedł na kolej.