Zielona mumia/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zielona mumia |
Wydawca | Lwów: Księgarnia Kolejowa H. Altenberga; Nowy Jork: The Polish Book Importing Co. |
Data wyd. | ok. 1908 |
Druk | Kraków: W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów, Nowy Jork |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | The Green Mummy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Nazajutrz po rozprawie, biedny Bolton został pochowany na cmentarzu rodzinnej swej wioski. Po niejakimś czasie cała sprawa poszła w zapomnienie, i tak publiczność jak sąd przestali się nią zajmować.
Jeden tylko profesor Bradock miał wciąż na pamięci straconą mumię i w głośnych po największej części monologach, tworzył coraz to nowe plany, mające go doprowadzić do odzyskania swej straty.
W miesiąc po pogrzebie odwiedził nagle profesora niejaki Hervey, kapitan statku Nurek, na którym Bolton odbył swoją wyprawę. Kapitan był to wysoki, chudy, suchy człowiek, którego włosy, broda i wąsy były czerwono-rude. Jego amerykański akcent doprowadzał do wściekłości profesora, który znienawidził go od pierwszego wejrzenia. Tamten zresztą zdawał się mieć równie przykry charakter, jak uczony.
— Czego pan chce odemnie? — zapytał opryskliwie Bradock, zmuszony oderwać się na chwilę od jakiegoś niesłychanie interesującego papyrusa.
— Chciałbym pogadać z panem trochę — rzekł kapitan przewlekłym akcentem.
— Daj mi pan pokój, nie mam czasu — brzmiała niezbyt uprzejma odpowiedź.
Hervey usiadł najspokojniej, wyciągając swoje długie nogi i wydobył z kieszeni cygaro równie długie i czarne jak on sam, poczem zapalił je, zapowiadając w ten sposób zamiar dłuższego zabawienia u profesora.
— Gdybyśmy byli w Stanach Zjednoczonych — rzekł z flegmą — wyciąłbym już panu od dawna siarczysty policzek dla nauczenia go grzeczności. — Rozumie pan?
— Jesteś pan kapitanem Nurka?
— Nie, wymieniłem już to stare pudło, na piękny nowy okręt. Jadę teraz na morze południowe dla połowu pereł, a za trzy miesiące będę z powrotem. Jeżeli pan chcesz, zabiorę z sobą tego koczkodana — dodał, ukazując na Kakatoesa, który siedział jak zwykle przykucnięty na piętach okurzając sarkofag.
— Potrzebuję jego usług i nie myślę go panu odstępować — odparł sucho profesor. — Zapłaciłem już panu przecie za przyjazd Boltona i mumii. Czego u dyabła chcesz pan jeszcze odemnie, nie mamy już z sobą nic wspólnego.
— Właśnie, że bardzo wiele — odparł z flegmą marynarz. — Ta mizerna zapłata którą mi pan dałeś, poszła dla moich majtków, ja z tego nic nie dostałem. Dlatego też przyszedłem tu do pana w nadziei, że dorzucisz mi parę dolarów.
— Nie mam pieniędzy do rozdawania za darmo, nie jestem wcale miłosierny.
— A któżby tam prosił o jałmużnę takiego starego skąpca.
Bradock poczerwieniał jak burak.
— Jeżeli mówić będziesz do mnie takim tonem przeklęty bandyto, to cię natychmiast wyrzucę!
— Pan mnie?
— A ja! — I zaperzony profesor skoczył na równe nogi, przyczem wyglądał jak rozjuszony kogut gotujący się do skoku.
— Na śmiech mi się zbiera patrząc na pana! Czego się pan irytuje, zamiast pogadać ze mną o tej mumii.
— Moja zielona mumia! — krzyknął profesor, wpadając w sidła, jakie mu zastawił chytry marynarz. — Więc pan wiesz gdzie ona jest?
— Tak to co innego, a ile byś mi pan dał, gdybym ci odnalazł te stare piszczele?
— A co! nie mówiłem — wołał profesor fioletowy z irytacyi — to tyś mi ją ukradł. Ten idyota Bolton musiał ci opowiedzieć o jej wartości, a tyś wtedy zadusił biedaka i ukradł moje dobro.
— Powoli, powoli — odrzekł spokojnie kapitan, niezmieszany bynajmniej oskarżeniem. — Wiesz pan przecie dobrze, że drzwi były otwarte a okno zamknięte, jakim sposobem mogłem jednocześnie pływać w mojej łupinie i wejść do hotelu przez nikogo niepoznany?
Zresztą w podobnym wypadku posłużyłbym się raczej bronią palną, a nie stryczkiem, takie procedery dobre są dla żółtoskórych ze wschodu.
Profesor usiadł ocierając spocone czoło, rozumiał dobrze, że oskarżenie jego było bezpodstawne.
— Gdybym nawet chciał zwędzić pańskiego Machabeusza — ciągnął dalej kapitan — wrzuciłbym Boltona do morza, kiedy był jeszcze na moim statku, a mógłbym bez trudności podać śmierć jego za przypadkową.
Łatwiej by mi przecie było zrobić taką sztukę na własnych śmieciach, zamiast na waszej krowiej podłodze[1]. Nie, nie, mój panie H H nie puszcza się na takie figle.
— Któż to jest H H?
— Ja do usług. Nazywam się Hiram Hervey, obywatel stanu Nantucket. A teraz zaprzestań pan swoich gadań, bo cię oskalpuję.
— Nie uda ci się to — zaprzeczył profesor; gładząc ręką swoją błyszczącą czaszkę. — No ile wreszcie chcesz za zwrot mumii?
— Postaw pan sam cenę, a jeżeli mi się nada, pojadę natychmiast po tę zieloną maszkarę.
— Wszak mówiłeś pan przed chwilą, że jedziesz na morze południowe.
— To dopiero za trzy miesiące. Do tego czasu będę mógł powrócić dziesięć razy jeśli zgodzimy się o cenę.
— Masz pan jaki ślad?
— Tak niby, pociągnąłem za język dziewczynę z hotelu.
— Elizę Flight? Więc skłamała.
— Niezupełnie, tylko nie opowiedziała wszystkiego, co się tyczy okna. Prawda, że było zamknięte, ale to się już stało wtedy, kiedy ów człowiek, który wyekspedyował Boltona, znajdował się za oknem.
— Chcesz pan powiedzieć, że okno zostało zamknięte od zewnątrz. Ależ to niemożliwe.
— Właśnie, że możliwe. Ten, co zmajstrował całą tę historyę, to był filut nielada. Przywiązał szpagat do ramy okna i wypuścił jego koniec na zewnątrz. Wyskoczywszy na ulicę potrzebował tylko pociągnąć, a okno zamknęło się samo. Zapomniał tylko zabrać z sobą szpagat; ja go zauważyłem zaraz na drugi dzień i zabrałem z sobą, bo mi się to odrazu wydało podejrzane.
— To nie do uwierzenia — mówił Bradock, zrywając się znów — pojadę z tobą zaraz do hotelu i sprawdzę na miejscu.
— Za pozwoleniem — przerwał Harvey — nie prędzej, aż się pan ze mną umówisz. Słuchaj mnie pan. Ta historya z oknem dowodzi, że nikt ze służby hotelowej nie udusił Boltona, a zrobił to ktoś z miasta. Ten ktoś, musiał wejść przez okno i wyszedł tą samą drogą, niosąc z sobą zielonego koczkodana. Daj mi pan 500 funtów, a ręczę, że ci odnajdę złodzieja.
— Skądżebym wziął tyle pieniędzy? — odparł sucho profesor.
— Przecież ta stara mumia musi mieć dużą wartość, skoro się pan tak o nią rozbijasz. Potrafisz pan przecie przehandlować ją potem z zyskiem dla siebie. A przytem pan musisz mieć pieniądze, nie mieszkasz przecie za darmo w tej wiejskiej ruderze.
— Mój kochany panie! Wystarcza mi zapewne na zapłacenie czynszu za ten dom — ale żądać odemnie pięciuset funtów, jestto to samo, jakby się kto domagał, abym zaczął raptem latać na skrzydłach.
Hervey wstał.
— W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak wrócić do Pierreside — a tu masz pan moją kartę, na wypadek gdyby się pan namyślił i zmienił zdanie.
Profesor przeczytał adres: Spoczynek marynarzy w Pierreside.
— Więc pan tam mieszkasz?
Hervey potwierdził skinieniem głowy.
— Siedzisz więc pan w tym hotelu, aby śledzić dalej trop złoczyńcy?
— Może tak, a może nie — odparł kapitan, otwierając drzwi z wielkim rozmachem. — W każdym razie jeśli mi pan nie dasz pieniędzy, to się pan pożegnaj z zielonym nieboszczykiem.
To rzekłszy kapitan wyszedł.
Po odejściu marynarza profesor wpadł w wielką wściekłość. — Oczywiście Hervey musiał coś wiedzieć o mumii, trzeba go było ująć sobie za wszelką ceną — ale skąd wziąć owe 500 funtów?
Przypomniał sobie nagle, że baronet Frank Random powrócić ma w tych dniach. Profesor mniemał, że Random kocha się w Łucyi, Gdyby tak zerwać jej zaręczyny z Archibaldem i obiecać ją tamtemu? Bradock posłał Kakatoesa po swoją pasierbicę, z którą się chciał natychmiast rozmówić.
— Musi pójść za Randoma — rzekł głośno. — W takim razie baronet da mi pieniędzy.
Wejście Łucyi przerwało ten budujący monolog.
— Wołałeś mnie ojcze? — spytała.
— Tak jest, mam dla ciebie dobrą nowinę.
— Dotyczącą mumii?
— Jest nadzieja, że odnajdę zieloną mumię i będę mógł pomścić śmierć Boltona, ale muszę mieć na to 500 funtów. — Jak myślisz, czy Hope dałby mi te pieniądze?
— Z pewnością nie, ja sama mu na to nie pozwolę, już i tak dosyć stracił przeze mnie.
— W takim razie zwrócę się do Franka Randoma.
— Jak się ojcu podoba, bylebym ja z tem nie miała nic wspólnego — odparła sucho.
— Właśnie, że to ma związek z tobą, bo Random pożyczy mi z pewnością, jeżeli zechcesz zostać jego żoną.
— A więc to dlatego przywołałeś mnie tutaj! — rzekła zimno Łucya. — Dość już tego mój panie, oddałeś moją rękę Archibaldowi w zamian za tysiąc funtów. Zgodziłam się na to, bo go kocham, gdyby nie to, odmówiłabym mu stanowczo, bez względu na twoje pieniądze. — Co!? miałabym się sprzedać człowiekowi którego nie kocham! Dlatego tylko, żebyś mógł odszukać jakiś zbutwiały szkielet? To szaleństwo!
Łucya zabierała się do wyjścia.
— Odchodzę i nie chcę już słyszeć podobnej propozycyi, a jeśli mnie będziesz nadal nudził, opuszczę natychmiast twój dom i zostanę dziś jeszcze żoną Archibalda,
— To ja wypędzę cię z mego domu bezwstydna dziewczyno! — krzyczał Bradock purpurowy z gniewu. — Taka to wdzięczność za wszystko, co dla ciebie zrobiłem!