Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom pierwszy
Część pierwsza
Rozdział X
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

X.

— Zgoda — mówiła daléj Paulina — ale on powinien ci był przynajmniéj wyjaśnić, dla czego ci nie pozwala nigdy wyjść i nie zabiera na wakacye da siebie?
— Zapewnił mnie, że moje życie się zmieni gdy dojdę do lat dwudziestu... i że wtedy będę swobodniejszą... — odrzekła Renata.
— Zatém, musisz jeszcze czekać dwa lata.
— Blizko.
— Pan Robert, — (jeżeli ma powody do nieprzyjmowania cię w domu) mógłby ci pozwolić bywać u owéj damy do towarzystwa, z którąś zeszłego lata jeździła na miesiąc do Włoch...
— Nie prosiłam go o to.
— Czy ta pani Urszula nigdy w drodze nie uczyniła żadnéj wzmianki o twojéj rodzinie?
— Nigdy...
— A twój opiekun, nie nazywa się inaczéj, tylko pan Robert?
— Nie znam jego nazwiska...
— Przecież musi się jakoś nazywać?...
— Być może... a nawet to jest prawdopodobném, ale ja nie wiem.
— Zdaje mi się, że pani Lhermitte musi coś o tém więcéj wiedziéć.
— Wątpię... ona go zawsze nazywa panem Robertem.
— To niczego nie dowodzi!... Może otrzymała jakie specyalne instrukcye, zakaz zmuszający ją do milczenia...
— W istocie, to być może...
— Czyś ty wybadywała panią Urszulę?
— Pytałam, czy znała moich, rodziców... Odpowiedziała mi przecząco dodając, że w tym względzie tylko pan Robert mógł mnie objaśnić...
— Więc to on, od dzieciństwa, opiekował się tobą?
— Tak mi mówiono...
— Ale ty go znasz dopiéro od pięciu lat?...
— Bardzo długo przebywał w Ameryce...
— Więc pani Urszula odwiedzała cię gdyś była u mamki w Nogent-sur-Seine?
— Tak jest... — Gdym skończyła ośm lat zabrała mnie z sobą i przy wiozła do pani Lhermitte.
— Jakie tajemnicze życie! — szepnęła Paulina. — Ach! pojmuję, moja droga mała Renato ile twoje serce musi cierpiéć...
Blondynka nic nie odpowiedziała tylko duże łzy zrosiły jéj policzki.
— Nie martw że się tak!... — rzekła żywo Paulina. — Zapewne pan Robert nie pozostawi cię długo w niewiadomości co do twoich... — Obiecał ci, że wyjdziesz z pensyi po ukończeniu dwudziestu lat... — Dwudziesty rok nadejdzie... czas leci tak szybko!... Kiedyś będziesz szczęśliwą... przyszłość chowa dla ciebie uciechy, których byłaś pozbawioną w dziecięctwie... A zresztą nie jesteś znów tak godną pożałowania... — Na drobne przyjemności masz więcéj pieniędzy niż każda z nas... pani Lhermitte okazuje ci wielką przychylność a ja cię kocham z całego serca...
— Brakuje mi matki... — smutnie odpowiedziała Renata. — Gdybyś wiedziała jak ja bym ubóstwiała matkę... Serce mi bije gwałtownie gdy wymawiam ten słodki wyraz matka... potém ściska mi się gwałtownie i łzy mnie dławią...
— Nie powiedziano ci nigdy, że twoja matka nie żyje... — Może ją kiedy odnajdziesz...
— Jeżeli mi Bóg kiedy udzieli tego szczęścia, to niczego więcéj na świecie pragnąć nie będę!...
— Jakieś przeczucie mi mówi, żeś powinna mieć nadzieję...
Paulina znowu uściskała Renatę, której łzy zamieniły się w uśmiech.
Przytoczona powyżéj rozmowa miała miejsce podczas wieczornego odpoczynku.
Odgłos dzwonka powołał dziewczęta do klassy.
O wpół do dziewiątej powróciły do zajmowanego przez siebie pokoju i wiemy, że ich światło zwróciło uwagę Leopolda Lantier.
Paulina poszła prosto do okna, którego firankę uchyliła, aby wyjrzéć przez szczeble zazdrostki.
Myślała o więźniu.
Noc była jasna lecz zimna. — Północny wiatr rozpędził chmury a zachodzący księżyc rzucał niepewne światło na mury więzienia.
W téj przezroczystéj ciemności Paulina doskonale widziała okno, w którém Lantier ukazał się z rana.
Wzrok jéj powoli przyzwyczaił się do owego półcieniu, w którym dojrzała twarz więźnia.
Stanęła nieruchoma, zaledwie oddychając, z utkwionym wzrokiem, z ręką opartą na ryglu okna.
Renata zaczęła się przygotowywać do spoczynku. Rozplotła włosy i przesuwała szyldkretowym grzebieniem po obfitych, pysznych splotach, spadających na jéj ramiona.
— Gdy zupełna nieruchomość i milczenie jéj przyjaciółki stawały się coraz dłuższe, zaniepokoiła się tém, i obróciwszy się trochę, zapytała:
— Na co ty tam patrzysz?
Pójdź zobacz.
— Co takiego? — rzekła Renata podchodząc.
— Okno więźnia.
— Dla czego? — Proszę cię o to...
Dziewczę machinalnie usłuchało.
— Ten człowiek jest tam... — rzekła z drżeniem, nachyliwszy się, — zdaje się, że piłuje kratę.
— Cicho bądź... serce mi bije... Zdaje mi się, że. zajdzie coś dziwnege... — Chciałabym lepiéj widziéć... otworzę okno...
— O! nie... nie... — żywo odparła Renata.
— Czemu?... czegóż się ty obawiasz?
Renata drżąca cofnęła się w tył.
Paulina trzymała za rygiel. — Poruszyła nim i okno obróciło się na zawiasach.
Lekki szmer podobny do tego, jaki wydaje nóż przyłożony do kamienia szlifirskiego, doszedł do ucha dziewczęcia.
Jednocześnie można było widziéć ruchi ręki Lantiera.
— Masz słuszność — rzekła z cicha — on piłuje kratę...
— Boję się...
— Czego?
— On chce uciekać...
— Ależ to nadzwyczaj interesujące! niewinny więzień kruszący swoje żelaza!... — Latude! Silvio Pellico! Ten człowiek — to bohater! — Gdybyśmy mii mogły dopomódz!...
Renata zbladła jak trup.
— Ty żartujesz!... — szepnęła.
— Owszem, wcale nie żartuję...
— Chcesz więc, abym umarła z przestrachu?...
— Powtarzam ci, że nie ma żadnej obawy, żadnéj zupełnie!...
— Ale....
— Pst!... pozwól mi działać...
Paulina odpięła haczyk i bardzo powoli otworzyła żaluzye; — pomimo ostrożności zardzewiałe zawiasy trochę skrzypnęły.
Jakkolwiek słabe, skrzypnięcie to doszło do ucha Lantiera.
Sądząc, że został odkrytym poskoczył aż na środek swojéj celi, ale uspokoił się prędko i prawie odgadując co zaszło, powrócił po chwili na dawne miejsce, spojrzał przed siebie i odrazu dostrzegł za uchylonemi żaluzyami postać kobiecą.
— Dobrze! — rzekł do siebie — małe ciekawskie otworzyły okno i usłyszały skrzyp piłki... Postawię wszystko na jedną kartę... Co będzie, to będzie!...
Wsunął twarz pomiędzy dwie sztaby i cichym lecz wyraźnym, w nocném milczeniu, głosem zapytał:
— Czy to panienka?
Żadnéj nie otrzymał odpowiedzi.
Renata schroniła się w kąt pokoju i nieprzytomna, dzwoniąc zębami, oblana potem, drżała na całém ciele.
Paulina pomimo zwykłéj stanowczości, zaczęła się dziwie a nawet trochę lękać swojéj odwagi.
Jéj drżąca ręka uczyniła ruch mimowolny. — Żaluzyja więcéj się otwarła.
— Proszę panią, błagam, — mówił daléj Lantier, — pozwól mi przesłać ci słów parę... — Zdaje mi się, że czujesz niejakie zajęcie nieszczęśliwym... Bądź pani zarówno dobrą jak jesteś piękną... Otwórz pani całkiem żaluzye... — Wrzucę bilet.
Dziewczę czuło, że dziwne pomięszanie ogarnia jéj umysł. — Doznawała ona nieokreślonego uczucia i czuła, że nie jest w stanie oprzéć się téj obcéj woli, która była silniejszą niż jéj wola, i która jéj imponowała.
Uchyliła zupełnie żaluzye.
— Mój Boże!... wyjąkała Renatą, kryjąc twarz w rękach i padając na kolana.
Leopold Lantier, widząc żaluzye otwarte, uczuł niezmierną radość.
Wyjął z kieszeni papier, na którym w kantynie więziennéj coś napisał; — wziął kłębek nici kupiony od jéj właściciela i jeden kamyk podjęty na dziedzińcu; — obwinął kamień papierem, przywiązał do niego koniec nici, któréj urwał kilka metrów, a potém powrócił do okna.
Paulina stojąca i podobna do posągu rysowała się czarno na jasném tle okna.
— Strzeż się pani... — rzekł do niéj Lantier.
Dziewczę domyśliło się, że coś miał rzucić.
Usunęła się, zostawiając okno swobodne.
Więzień słuchał przez dwie lub trzy sekundy, a potém, uspokojony milczeniem, wyciągnął prawą rękę ku oknu pensyonatu i nie wypuszczając końca nici trzymanéj w lewéj ręce, rzucił kamyk z listem.
Leopold miał dobre oko.
List i kamyk upadły u stop Pauliny, która jakkolwiek opanowana nagłém drżeniem, schyliła się aby je podnieść.
— Co ty robisz — co myślisz uczynić?... — zapytała Renata dysząc.
Dziewczę nie odpowiadając swojéj przyjaciółce, może jéj nie słysząc, odwiązało papier, rozwinęło go i zbliżyło się do światła...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.