Ze wspomnień o Matejce

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Hoesick
Tytuł Ze wspomnień o Matejce
Pochodzenie Szkice i opowiadania historyczno-literackie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
ZE WSPOMNIEŃ O MATEJCE.

... Ile razy przyjeżdżam do Krakowa, zawsze mi się przypominają moje lata uniwersyteckie 1888—1890, kiedym tu, wśród tych średniowiecznych i renesansowych murów, mieszkał jako student Jagiellońskiej Almae Matris; a co szczególne, to, że najczęściej, gdy myślą zagłębiam się w tej niedawnej, a już niepowrotnej przeszłości, doznaję uczucia jakiejś nieokreślonej tęsknoty.
Zdawałoby się na pozór, że niema racyonalnego powodu do takiego minorowego nastroju, Kraków bowiem, jak stał, tak stoi, a jeżeli się zmienił w ciągu tych lat dziesięciu, to jedynie na korzyść. To, co w nim było pięknego wówczas, nie uległo żadnej zmianie: brama Floryańska, kościół Maryacki, wieża ratuszowa, Sukiennice, Biblioteka Jagiellońska i inne starożytne gmachy, pamiętające czasy Piastów i Jagiellonów, nic się nie zmieniły, a jeżeli się, według wyrażenia poety, »ku starości trochę pochyliły«, to tak nieznacznie, że tego oko ludzkie dostrzedz nie jest zdolne. Rynek pozostał piękny, jak dawniej, a poetyczny hejnał, który od wieków rozbrzmiewał co godzina z pod blaszanych wieżyczek strzelistej wieży Maryackiej, rozbrzmiewa ciągle. Nie zamilkł także donośny zegar na wieży ratuszowej, ani zegar katedralny na Wawelu. Gotycki dziedziniec Biblioteki Jagiellońskiej, w którym niebawem stanie pomnik Kopernika, zawsze jest jednakowo piękny; świętemu Stanisławowi zaś, spoczywającemu w srebrnej trumnie w najbliższem sąsiedztwie grobów królewskich, Kościuszki i Księcia Józefa, przybył jeszcze jeden dostojny sąsiad, Mickiewicz. Zdawałoby się więc, że niema powodów, usprawiedliwiających jakieś smętniejsze rozmyślania, kiedy się dzisiejszy Kraków porównywa z tym, jakim był około roku 1889. Przeciwnie, można przytoczyć cały szereg danych, upoważniających do najoptymistyczniejszych horoskopów, gdy chodzi o metamorfozy starego Krakusowego grodu. Wszak nie da się zaprzeczyć, że Kraków nietylko rozwija się pięknie, coraz bardziej wzrastając w liczbę wspaniałych domów i gmachów publicznych, ale i jako »miasto pamiątek« nie stoi w miejscu, lecz postępuje w bardzo pożądanym kierunku. Kościół Maryacki, o ile nie zmienił się na zewnątrz, o tyle przeobraził się na wewnątrz, a przeobraził się tak, że odrestaurowany przez Matejkę, stał się jednem z najpiękniejszych wnętrz kościelnych (dla mnie najpiękniejszem), jakie można oglądać na świecie. Podobnemu odrestaurowaniu uległa i słynna kaplica Zygmuntowska w katedrze zamkowej, renesansowe arcydzieło Bartolda Berecci, a tylko patrzeć, jak się ukończy restauracya katedry samej. Za lat kilka, jak przepowiadają optymiści, ma i stary zamek królewski zajaśnieć w dawnej świetności i blasku. Na Wielkim Rynku stanął pomnik Mickiewicza... W ogóle tedy, jeśli chodzi o Kraków z przed lat dziesięciu, to można powiedzieć o nim, że tak się ma do dzisiejszego, jak jego stary Teatr Krakowski na Placu Szczepańskim, brudny, ciemny i eksploatowany przez P. Gliksona, do obecnego Teatru Miejskiego na Plantach, w którym kurtyna, najpiękniejsza ze wszystkich kurtyn teatralnych, jest pędzla Siemiradzkiego, a rządy sprawuje wykwintny znawca sztuki dramaturgicznej, p. Tadeusz Pawlikowski.
A jednak ten dzisiejszy Kraków, o tyle piękniejszy pod względem zewnętrznego wyglądu, aniżeli nim był w r. 1888, nie jest już tem, czem był wtedy: z świetnej, wprost wyjątkowej atmosfery duchowej, jaka tu panowała jeszcze dziesięć lat temu (nie mówiąc już o tej, jaką dokoła siebie wytwarzał genialny umysł Szujskiego), dziś pozostała tylko tradycya, wspomnienie. Chodząc po dzisiejszym Krakowie, gdy się myśli o ludziach, których tu widywało się dawniej, a których już nie stało, ma się bolesne wrażenie jakiejś pustki, wrażenie, jakby się chodziło po kościele, który w większej części uległ zniszczeniu od ognia, a który się znało przed pożarem. Spalił się wielki ołtarz, będący arcydziełem sztuki, spaliły się najpiękniejsze kaplice i obrazy! Nabożeństwo odprawia się w dalszym ciągu, bo nie wszystko stało się pastwą płomieni, a nawet ocalało kilka bardzo pięknych ołtarzów; pomimo to, przypatrując się im, choć się podziwia ich ozdobność, nie sposób nie pamiętać o tych, co się spaliły, a należały do największych ozdób świątyni. Kto pamięta Kraków z przed roku 1890, temu dziś, gdy się znajdzie na jego bruku, mimowoli przypominają się słowa autora Irydyona, który chodząc po ulicach wiecznego miasta, w te słowa zwracał się do ruin starożytnej Romy: »Gdzie są postacie, które tak dumnie i wzniośle kroczyły dawniej po twoich siedmiu wzgórzach, o Rzymie? Gdzie patrycyusze twoi? Gdzie mówce twoi, panowie dusz tysiąców? Wszyscy zniknęli jedni po drugich. Przeszłość ich zagarnęła i, jak matka, tuli do łona. Nikt ich nie wydrze przeszłości«. Panowie dusz tysiąców! Żadne miasto polskie nie posiadało ich tylu, co Kraków do niedawna. Niestety, przeszłość ich zagarnęła, odeszli w tajemniczą krainę cieniów, a że stamtąd nikt nie powraca, więc i oni nie wrócą. Nie wróci Matejko, ani Asnyk, ani księżna Marcelina Czartoryska, ani Guyski, ani Rodakowski, ani Bliziński, ani kardynał Dunajewski, ani Paweł Popiel! Postradawszy ich, Kraków ogromnie stracił na uroku, choć mu go jeszcze dodają tacy jego stali mieszkańcy, jak Tarnowski, Klaczko, Kazimierz Morawski, Fałat, Żeleński, Jacek Malczewski, Estreicher i wielu innych.
Dzisiaj, wstąpiwszy do mleczarni przy ulicy Brackiej, nie spotkasz już, jak dawniej, owej sędziwej, czarno ubranej staruszki, która tu wpadała na szklankę kawy ze śmietanką, ażeby przy tej sposobności porozmawiać »z panią Julią«. Staruszka tą, niezmiernie ruchliwą i żywą, a z której wejściem zdawało się, że jakiś duch miłosierdzia wstępował w progi domu, była księżna Marcelina Czartoryska, ta sama, o której powiedziano pięknie, że gdy grała na fortepianie, to

                     wszystkim się zdawało,
Że Chopin wciąż gra jeszcze, a to echo grało.

Patrząc na nią, mimowoli doznawalo się niekłamanego wzruszenia na myśl, że ona była najlepszą i najulubieńszą ze wszystkich uczennic Chopina, że nikt, oprócz mistrza samego, nie grał jego utworów tak, jak ona, że czem Klaudyna Potocka dla Mickiewicza i Garczyńskiego, tem ona była dla nieśmiertelnego twórcy Polonezów, że ją nazywał »samą dobrocią«, że ona pielęgnowała go w jego ostatniej chorobie, że ją prosił na parę dni przed śmiercią, aby grywała na jego pamiątkę de la vraie musique, du Mozart! że dopóki ona żyła, Chopin jeszcze dawał się słyszeć z za grobu, gdyż ona była jakby echem jego duszy, jego dźwięków, jego poezyi! Dzisiaj i to echo zamilkło. Księżna Marcelina spoczywa na krakowskim cmentarza. Byłem na jej pogrzebie... Tylko ci, co pamiętają Kraków z księżną Marceliną, mogą mieć wyobrażenie o tem, czem jest Kraków bez niej.
Dzisiaj, czy to pójdziesz do teatru, czy do restauracyi Pod różą, nie spotkasz już, jak dawniej, Asnyka. W teatrze, w t. zw. loży znawców, w której co wieczór siadywał z Estreicherem, St. Koźmianem, Sewerem, p. Michałowskim i kilku innymi »znawcami«, już nie ujrzysz sumiastych wąsów autora Pigmaliona, nie uściśniesz jego żylastej reki, nie spotkasz się z głębokiem spojrzeniem jego zapadłych oczu.

Przycichła pieśń i kona już,
Nie budząc żadnego echa...
Próżno się czepia zwiędłych róż,
Napróżno w łzach się uśmiecha!


Opustoszał parterowy domek przy ulicy Łobzowskiej, poeta bowiem, który w nim mieszkał tak długie lata, przeniósł się do »grobów zasłużonych« na Skałce, gdzie spoczywa obok Kraszewskiego, Lenartowicza, Siemieńskiego i Pola.
Dzisiaj, przechodząc Plantami około »oficyny« Potockich, wiesz, że jej parterowe okna już przestały być oknami pracowni i mieszkania Marcelego Guyskiego, który, tak podobny z twarzy do Michała Anioła, był, jeżeli nie Rafaelem polskiej rzeźby, to z pewnością jej Luinim lub Sassoferatem. Przechodząc około tej »oficyny« (na której z prawdziwym żalem nie dostrzegasz marmurowej tablicy z napisem, że w tym domu umarł na suchoty Marceli Guyski), z niemałem rozrzewnieniem, jeżeliś znał »pana Marcelego«, wspominasz chwile, któreś z nim spędził: bądź w jego pracowni (tak podobnej do pracowni Sienkiewiczowskiego Kamionki z Lux in tenebris lucet ); bądź w domu pani Seweryny Beaupre, gdzie codziennie spędzał po parę godzin; bądź na wystawie w Sukiennicach, gdzie nie zawsze był wyrozumiałym w sądach o oglądanych obrazach i rzeźbach. Dziś i on spoczywa na krakowskim cmentarzu, a jego niedokończony Chrystus, z którego marmurową figurą, tak pełną boskiej słodyczy, tyle wspomnień wiąże się dla mnie, zdobi kościół św. Piotra i Pawła, gdzie sąsiaduje z grobowcem Skargi. Nie zapomnę tych rozmów, które z Guyskim prowadziłem u stóp tej melancholijnej postaci, rozmów, które nigdy nie miały nic innego za temat, tylko sztukę. Szczególniej sztukę nowoczesną francuską, której ten wykwintny mistrz dłuta był bezgranicznym wielbicielem.
Dzisiaj, wyszedłszy na linię A—B, nie spotkasz już Blizińskiego, który, choć był autorem najlepszej polskiej komedyi, tak mało sobie robił ze swego tytułu »autora Pana Damazego«. I jego zagarnęła przeszłość! Już się go nie zobaczy u Hawełki, gdzieśmy z nim, my młodzi, przegawędzali tyle wieczorów, podziwiając jego jowialność szlachecką, jego prostotę i dobry humor; ani go się spotka w teatrze, gdzie zawsze siadywał w loży ze starym Estreicherem (o ile nie szedł za kulisy, gdzie pomiędzy młodemi a ładnemi aktorkami czuł się w swoim żywiole, choć go nazywały poufale »dziadziem«); ani na maskaradach, na których rej wodził, jako »prezes«, rozstrzygający wszelkie maskaradowe »konkursy piękności«; ani w Bibliotece Jagiellońskiej, gdzie zbierał materyały do swego Słownika dziwologów językowych; ani pod arkadami Sukiennic, które były jego ulubionem miejscem przechadzek »w kompanii«.
Nie spotka się także Matejki. W latach 1888 i 1889, na które przypadają jego Szkice z dziejów cywilizacyi w Polsce i Kościuszko, widywało się go często. Ażeby się z nim spotkać, wystarczało około godziny 9‑ej rano znaleść się na Plantach w pobliżu Bramy Floryańskiej. Była to godzina, o której zawsze, zimą i latem, pogoda czy słota, szedł do swej pracowni w gmachu Szkoły Sztuk Pięknych.
Było coś wielkiego w tej drobnej zgarbionej postaci, idącej wolnym krokiem, a więcej zapatrzonej w ziemię, aniżeli przed siebie. Nizkiego wzrostu, chudy, o zapadłej piersi, ubrany niepozornie, w czarnym, miękkim, zmiętym kapeluszu o szerokiem rondzie, z pod którego spływały długie szpakowate włosy, z rzadką strzyżoną brodą, o cerze zwiędłej, a policzkach zapadniętych, o nosie garbatym i krzywym, w złotych okularach, z po za których wyglądała para czarnych oczu o dziwnie głębokiem i przenikliwem spojrzeniu, zawsze szedł powoli, nie spiesząc się, a robił wrażenie człowieka zmęczonego, wyczerpanego i przygnębionego. Była to twarz, której nie umiem sobie wyobrazić uśmiechniętej lub śmiejącej się, twarz pełna dziwnej powagi, choć łagodna w wyrazie, bez cienia surowości, niezmiernie charakterystyczna, a tak uduchowiona, że kto nie widział Matejki, ten nie ma pojęcia, jak wygląda geniusz, mogący się po Mickiewiczowsku nazwać »Milionem«. Dlatego, wyrażając się językiem malarskim, była to nadzwyczaj piękna głowa. Co do mnie, nie zdarzyło mi się widzieć piękniejszej.
Powiada zasłużony biograf Matejki, że »ktokolwiek pierwszy dodał do jego nazwiska określenie mistrz, oddał mu złą usługę. Zapewne jakie pismo peryodyczne, ale w druku było to naturalnem; o niejednym wielkim artyście pisze się, że jest mistrzem w swojej sztuce. Lecz kiedy to powtarzało się ustawicznie, a z druku przeszło do mowy, kiedy stało się niby tytułem, stało się rażącem. Trudno było czytać nazwisko Matejki bez tego dodatku; o nim mówiono mistrz, do niego mistrzu ! (podpisany nie zrobił tego ani razu). Jest w tem jakaś napuszoność, jakaś pretensya nieprzyjemna; do Beethovena, do Goethego nikt nigdy nie mówił Meister ! Wiktor Hugo nadęty, Meyerbeer skłonny do samochwalstwa, lubili, żeby im mówiono maitre. Matejko właśnie dla tego, że się mistrzem czuł, byłby lepiej zrobił, gdyby nie był pozwalał się tak tytułować. Zły smak jego wielbicieli dał początek temu złemu zwyczajowi; ale jego stać było na smak lepszy, niż jego wielbicieli«. Trudno się przyznać do złego smaku, ale gdy chodzi o Matejkę, to ma się wielką ochotę być odmiennego, niż powyższe, zdania. Albowiem było w Matejce coś, w nim jednym, co mimowoli przy zbliżeniu się do jego osoby, cisnęło na usta wyraz mistrz, coś, co jedynie w odniesieniu do niego wyrażenia tego nie czyniło śmiesznem, ani napuszonem, jak je czyniło śmiesznem np. w odniesieniu do Wiktora Hugo, lub Meyebeera. Czem było to coś? Mnie się zdaje, że była nią wyjątkowa wzniosłość duszy, jej poprostu niezwykła czystość i świętość. Od wątłej postaci Matejki bił taki majestat, że zwykły śmiertelnik, zbliżający się do niego, nietylko czuł swoją niższość, ale doznawał uczucia, jakby stał przed jakimś pomazańcem, i dlatego, gdy przyszło mówić do niego, mimowoli szukało się jakiegoś tytułu, któryby zaznaczał tę jego wyjątkowość, to coś mistycznego, co było nietylko w jego obrazach, ale i w nim samym. Nazwa mistrza wydawała się najodpowiedniejszą, bo trudno było, patrząc na to uduchowione oblicze, na tego człowieka, który był jakby symbolicznem wcieleniem naszej narodowej przeszłości, tytułować go panem lub panem dyrektorem. Mojem zdaniem, nazywając go tak, czyniło mu się krzywdę, bo go się podciągało tym sposobem pod ogólny strychulec płytkiego konwenansu; bo go się tem samem równało z innymi ludźmi tego świata, kiedy w nim było coś nieziemskiego, coś z proroka, coś nie z tego świata!
Takiego człowieka, jak on, nazywać panem, lub urzędowym tytułem pana dyrektora, kiedy ten tytuł był odpowiedni dla pierwszego lepszego dyrektora biura lub szkoły, było śmieszniejszem, aniżeli tytułowanie go mistrzem, co zważywszy powyższe względy, wcale nie było śmiesznem. Przyznaję, że używanie tego tytułu jest wielce ryzykownem, że wielkich artystów bardzo rzadko, prawie nigdy tytułować tak nie można, bo na to nie zasługują, ale z Matejką miało się inaczej. On był absolutnym wyjątkiem, zarówno jako artysta, jak i jako człowiek. Było w nim coś z Bożego zesłańca, i dla tego jeden tytuł Mistrza przystawał do jego osoby.
Innym wielkim mistrzom pióra czy pendzla słusznie odmawia się tego tytułu, bo się w nich czci tylko wielkich artystów; Matejko był dla nas więcej, niż wielkim artystą, i dla tego mało kogo raziło, gdy się go tytułowało mistrzem. Tytułu tego, gdy się go zwracało do Matejki, nie używało się w zwykłem znaczeniu, ale w tem, w jakiem go naprzykład używał Mickiewicz lub Towiańczycy, gdy mówili lub pisali do Towiańskiego; w jakiem go używali św. Apostołowie, gdy się zwracali do swego Boskiego Mistrza. Gdy się do Matejki mówiło mistrzu, najmniej się myślało o jego mistrzowstwie we władaniu pendzlem... Patrząc nań, miało się wrażenie — a przynajmniej ja go doznawałem zawsze — że ma się przed sobą człowieka świętego.
Z takiem uczuciem, nigdy z innem, zbliżałem się do jego osoby, a ilekroć go spotkałem, czy to na ulicy, czy na schodach Szkoły Sztuk Pięknych, nietylko przypatrywałem mu się pilnie, alem instynktownie odsłaniał głowę, bo mi jakiś głos wewnętrzny mówił wyraźnie, że około takiego człowieka, jak Matejko, nie przechodzi się w kapeluszu.


∗                ∗
Swoją drogą zdarzało mi się nieraz widzieć go w okolicznościach, które niezupełnie licowały z tym jakimś mistycznym urokiem, jakiego się dopatrywałem w jego osobie. Do takich sytuacyi należały np. kąpiele w Wiśle pod mostem Zwierzynieckim, gdzie go prawie codzień, podczas letniego semestru, widywałem kąpiącego się ze swym nieodstępnym famulusem Gorzkowskim... Trudno: po za swoją genialnością, która, niby świetlista aureola, opromieniała jego oblicze, a która jednocześnie, niby gorączka, trawiła jego wątłe ciało, był jeszcze zwykłym ludzkim organizmem, któremu wiślane kąpiele, niezawodnie przepisane przez doktorów, tylko dobrze zrobić mogły. Jakoż używał ich co dnia, przed godziną 9 rano, przed pójściem do pracowni, a ja, obserwując go, gdy się pluskał w mętnej wodzie, mimowoli myślałem o Wolterze, który się nazywał najchudszym z Francuzów; otóż, patrząc na Matejkę w stroju Adamowym, miałem przykre wrażenie, że on chyba był jeszcze chudszy od Woltera. W każdym razie był jeszcze chudszy od Asnyka, który także przychodził kąpać się o tej porze.

Tak było w lecie, podczas upałów. Z nadejściem zimy, a zwłaszcza z nadejściem karnawału, bywało gorzej: Matejko miał córki na wydaniu, dla których przedewszystkiem był ojcem. Jako taki, musiał zapominać niekiedy, czem jest dla społeczeństwa, jakie stanowisko zajmuje wśród swego narodu, i z hymnu zstępować do prostej powieści: z wyżyn, na które go wynosiła sztuka i jego posłannictwo duchowe, zstępować na zwykły padół ziemski, w zwykłej roli zwykłego ojca, który, mając dwie dorosłe córki, musi myśleć o tem — gdyż o tem nie mogła myśleć ich matka — ażeby się zabawiły w karnawale, żeby nie unikały sposobności, któreby im pozwoliły znaleść mężów. W tej ziemskiej roli, z którą mu tak było nie do twarzy, widziałem go niejednokrotnie, a nie zapomnę jednego balu w Sali Strzeleckiej, na którym z pięknemi pannami Matejkównemi, przybranemi w stylowe suknie według rysunku ojca, tańczyliśmy do godziny siódmej zrana, Matejko zaś, we fraku i w białym krawacie, siedział w kącie sali, patrzył, jak tańczyły, cieszył się ich powodzeniem, obserwował młodzież, która z niemi tańczyła, a po za tem nudził się, aż w końcu, nad ranem, drzémał. Nie umiem powiedzieć, dla czego, ale mi się serce krajało na jego widok, tak mi było żal tego geniusza, który, zamiast się krzepić snem po całodziennej pracy twórczej, całą noc musiał spędzać bezsennie, dla tego tylko, żeby się córki wytańczyć mogły dowoli. Zdawało mi się, że on zabawę tę okupuje kosztem sztuki, że kiedy one tańczyły, sztuka polska łamała ręce z rozpaczy, bo chyba nic tak nie wyczerpywało i tak już nadwątlonych sił i zdrowia Matejki, jak takie przymusowe wypełnianie obowiązków rodzinnych: zwłaszcza, że kto znał Matejkę, ten nie wątpił, iż widząc go o siódmej wracającego z balu, za dwie godziny zobaczy go znowu, idącego do pracowni. Myśl ta psuła mi zabawę, choć bal był świetny, a obie panny Matejkówny wyglądały przepięknie; młodsza szczególniej, blondynka, w ponsowej aksamitnej sukni, przepasanej złotym pasem, była rozmarzająca poprostu.

∗                ∗

Było to w półroczu zimowem roku szkolnego 1889/1890. W poniedziałki i wtorki, od 12‑ej do 1‑ej, prof. Maryan Sokołowski (który, wtrąćmy w nawiasie, pozował Matejce do figury króla Karola VII w Joannie d’Arc), wykładał o sztuce z czasów odrodzenia we Włoszech, a co piątek odbywał ze swymi słuchaczami, do których należeli i uczniowie ze Szkoły Sztuk Pięknych, tak zwane Ćwiczenia praktyczne z historyi sztuki. Były to, obok wykładów Stanisława Tarnowskiego, jedne z najbardziej interesujących, profesor Sokołowski bowiem, choć nie należy do ludzi wymownych, ma tę wyższość nad wymowniejszymi od siebie, że lubo nosi monokl i zbyt często używa wyrażenia że tak powiem, odznacza się mimo to nadzwyczajną erudycyą w zakresie wykładanego przez siebie przedmiotu. Nadto jest prawdziwie rozmiłowanym w sztuce, czy to będzie sztuka współczesna, czy włoska, czy niemiecka, a zapał, tchnący z jego wykładów, udziela się słuchaczom. Cóż dopiero, gdy mu mówić wypadnie o Michale Aniele i Rafaelu! Jest to jego cheval de bataille, jego specyalność, podobnie jak Zygmunt Krasiński jest specyalnością Tarnowskiego. To też gdy skończył mówić o poprzednikach dwóch największych mistrzów sztuki odrodzenia, a przystąpił do Buonarottiego i jego fresku na sklepieniu kaplicy Sykatyńskiej, wykłady osiągnęły swój punkt kulminacyjny pod względem zainteresowania zwiększonej liczby słuchaczów, co przyszło tem łatwiej, że w audytoryum znajdował się także Matejko...
Był to nielada zaszczyt dla profesora Sokołowskiego, zaszczyt, który go niejednokrotnie wprawiał w zakłopotanie, a onieśmielając w niemałym stopniu, niekoniecznie korzystnie i podniecająco wpływał na jego i tak już niewielki dar wymowy. Nieszczęsne że tak powiem powtarzało się o wiele częściej, niż tego zachodziła potrzeba, a czasami pojawiało się w takiem miejscu, w którem najmniej było odpowiednie. Ale nietrudno zrozumieć tremę profesora, któremu wypadło mówić przed takim człowiekiem i mistrzem w sztuce malarskiej, jak Matejko! W podobnych warunkach nie jąkać się, jak »żaczek przed nauczycielem«, było psychicznem niepodobieństwem, zważywszy wielkość i urok nazwiska Matejki. A przytem nie brakło jeszcze jednej okoliczności, która niezmiernie utrudniała zadanie wykładającemu: oto uwaga wszystkich, nie wyłączając jego samego, była zwrócona ku osobie twórcy Joanny d’Arc, siedzącego na brzegu pierwszej ławki. Wszyscy mu się przypatrywali ciekawie, wszysccr czuli się uszczęśliwieni, że mają takiego kolegę, a co gorsza, wszyscy śledzili wrażenie, jakie na nim czynią słowa prof. Sokołowskiego, który, czując to, tembardziej był zażenowany, tem częściej powtarzał swoje fatalne że tak powiem. Tymczasem Matejko słuchał uważnie, pełen prostoty i skromności, a znać było, jak się interesował Michałem Aniołem, jak go zajmowały różne szczegóły z życia i dziejów twórczości tego Tytana. Jakoż przychodził nietylko na niektóre wykłady, ale i na owe ćwiczenia praktyczne, podczas których prof. Sokołowski pokazywał cały szereg fotografii dzieł Michała Anioła.
Ćwiczenia te, niezmiernie pouczające, odbywały się w niewielkiej salce Colegii novi przy Gabinecie sztuki. Pośrodku salki, od góry do dołu obwieszonej reprodukcyami i fotografiami różnych obrazów i rzeźb, głównie Michała Anioła i Rafaela, stał długi, nakryty zielonem suknem i obstawiony krzesłami stół, a »ćwiczenia« odbywały się w ten sposób, że prof. Sokołowski, mając przed sobą cały stos różnych fotografii i rycin, zajmował główne miejsce, Matejko siadał obok, a studenci lokowali się dookoła: część siadała, część zaś, w braku dostatecznej liczby krzeseł, słuchała stojący, zgrupowana za krzesłami prof. Sokołowskiego i twórcy Kazania Skargi. Fotografie, w miarę udzielanych objaśnień, krążyły z rąk do rąk.
Pewnego piątku mówił prof. Sokołowski o Sybillach, któro, jak się wyraził, »Michał Anioł umieścił że tak powiem pod oknami«. Matejko słuchał z całą uwagą, nie tając swego zdziwienia, gdy się o Buonarottim dowiadywał rzeczy, o których nie słyszał przedtem, lub wtrącając swoje opinie o nim, gdy mu się coś wydawało inaczej. Nic potrzebuję dodawać, że wszystko, co mówił (a mówił cicho, głosem słabym), było wysoce charakterystyczne, a choć niekiedy brzmiało naiwnie, to jednak pobudzało do głębszego zastanowienia. Jakoż zdarzyło się kilkakrotnie, że z powodu jakiegoś pytania, zadanego przez Matejkę (który się przyznawał otwarcie, że o wielu szczegółach, dotyczących Michała Anioła i kaplicy Sykstyńskiej, słyszał po raz pierwszy) prof. Sokołowski, chcąc się przyczynić do rozjaśnienia niektórych wątpliwości mistrza, rozszerzał ramy zwykłego uniwersyteckiego wykładu, co miało te dobrą stronę, żeśmy się dowiadywali o rzeczach, o których w innych warunkach może nie dowiedzielibyśmy się od niego nigdy.
Cokolwiekbądź, wrażenie, któreśmy wynosili z tych »ćwiczeń praktycznych«, było niezmiernie miłe, a nawet podniosłe, niezależnie od tego, że należało do najniezwyklejszych: bo trudno nie zgodzić się na to, że słuchanie wykładów o takim artyście, jak Michał Anioł, przy współudziale takiego artysty, jak Matejko, nie było rzeczą zwykłą, przytrafiającą się codzień.
Zaprzeczyć się nie da również, że to chodzenie na wykłady o Michale Aniele, oczywiście wynikające z chęci dowiedzenia się czegoś nowego o nim, było wysoce znamiennem dla Matejki; że mistrz tej miary, co on, mógłby w tem widzieć niejakie uchybienie dla siebie: niejednemu, mniejszemu od niego, zdawałoby się, że takie uczęszczanie na wykłady uniwersyteckie razem ze studentami uwłaczałoby jego godności.
Matejko, którego przedewszystkiem cechowała niezwykła prostota w życiu i sposobie postępowania, nie zważał na takie w zględy; interesował się Michałem Aniołem, więc postanowił skorzystać z wykładów uczonego profesora, na które chodzili jego uczniowie, i chodził razem z nimi, towarzysząc im, gdy wychodzili ze Szkoły Sztuk Pięknych. Jak to charakteryzuje człowieka! Było to »pospolitowanie się«, na które nie zdobyłby się żaden z profesorów krakowskich, którzy, jeżeli nie są bez wad, to jedną mają przedewszystkiem, że zbyt grubym murem odgradzają się od młodzieży akademickiej. Nie zaszkodziłoby, gdyby się więcej »pospolitowali« z nią, tak jak to ze swymi uczniami czynił Matejko! On uważał, że mu korona z głowy nie spadnie, gdy go ludzie zobaczą na Plantach, z kilkunastu uczniami ze Szkoły Sztuk Pięknych, idącego do Uniwersytetu na wykład prof. Sokołowskiego. Innym możeby nie wypadało zniżać się do podobnej roli; on był tak wielki, że mu wszystko wypadało.
Ale był jeszcze inny wzgląd, który sprawiał, że Matejkę tak interesowały te wykłady o wielkim mistrzu odrodzenia: oto czuł jakiś duchowy pociąg do tytanicznej postaci Michała Anioła.
Jest to właściwe wszystkim artystom, że mają swoich ulubieńców w dziedzinie sztuki, że do pewnych mistrzów czują większą predylekcyę, niż do innych, że jednych lubią bardziej, drugich mniej, a innych wcale; przyczem zawsze największą sympatyą darzą tych, do których sami są najbardziej podobni, z którymi sami mają mnóstwo cech pokrewnych. Na podstawie tego psychologicznego prawa, które już Goethe nazwał »powinowactwem z wyboru«, ponury Michał Anioł przepadał za Dantem, kiedy pogodny Rafael wolał Sonety Petrarki, Słowacki zachwycał się Rafaelem i Woronezem, a Chopin, pełen bezgranicznego uwielbienia dla Mozarta, nie odczuwał piękności muzyki Beethovena.
Pamiętając o tem psychologicznem prawie, nietrudno zrozumieć, dla czego Matejkę tak pociągał twórca Mojżesza i Proroków. Możnaby arcyciekawe studyum napisać na temat tego duchowego powinowactwa pomiędzy Michałem Aniołem a twórcą Kazania Skargi i Grunwaldu, (w którym jest coś z Sądu Ostatecznego). Ja podkreślę tylko jeden zasadniczy rys w twórczości obu, mianowicie tragizm, który cechuje zarówno wszystkie dzieła Buonarottiego, jak większość dzieł Matejki. A tytaniczność postaci naszego mistrza, czyż tej nie przyklasnąłby Michał Anioł?! A jego rysunek?
Co pewna, to, że Matejko czuł w sobie »zbliżenie do Michała Aniola«, że sobie zdawał sprawę z pewnego podobieństwa, jakie nietrudno zauważyć pomiędzy nim a ponurym twórcą Niewolników z paryskiego Louvre’u. Nawet się z tem nie taił!
Czynił to przynajmniej w chwilach dobrego humoru, w których idąc za przykładem Michała Anioła, pisywał wiersze. Michał Anioł wsławił się swymi sonetami, czemużby on nie miał próbować szczęścia na tem samem polu? Wiersze Matejki!... Nie wielu jest takich, co wiedza, że i Matejko — jak Michał Anioł — pisywał wiersze. Pisywał jednak. Jakie? Na to pytanie niech odpowie jego wiersz, wyjęty z listu do p. Serafińskiego, pisanego w roku 1870 ex re Świąt Bożego Narodzenia.

Trochę nie wczas na opłatek!
Dobrze czuję ten niestatek;
Lecz z życzeń upraszam ładnie
Przyjąć co padnie.
Niezbyt wprawdzie udatnie,
Bo się czasem człek zatnie,
Lecz czytając uważnie,
Znajdziesz człeku naukę,
Że lepiej jest nie tykać po Bekwarku lutnie,
Bo, jak się wyżej rzekło, nieraz człowiek utnie.
Jan malarz
Sławetny nudziarz.
          Post scriptum. Niniejszem czuję zbliżenie do Michała Anioła Sonetów; zapewniona więc sława moja nawet w piórze, o czem nie wszyscy wiedzieli. Umrę spokojny, bom szczęśliwy.
Gwiazda swojego narodu
kawaler orderów papierowych
przyszły obywatel miasta Krakowa etc. etc.


Niemniej »figlarnym« jest inny wiersz Matejki, napisany na odwrotnej stronie portretu Jana Kochanowskiego, portretu, który mistrz w roku 1884 — jako trzechsetnym od śmierci czarnoleskiego poety — namalował dla krakowskiej Akademii Umiejętności, a który jest najpiękniejszym wizerunkiem autora Odprawy posłów greckich, na jaki się zdobyła sztuka polska. Wiersz ten, dowcipny w swej archaicznej formie, brzmi, jak następuje:

Konterfekt Jana pisarza zacnego,
Xieciem Poetów w Poloniej zwanego,
Malarz Włoch w Czarnolesie farby udanemi
Imaginował — myślami wdzięcznemi
Krzepion, że wżdy ludzie za lat trzysta
Poznają, jak wyglądał Ten — Boski Lutnista.
Ex actis Reipublicae Bubiniensis
pl. 5 pag. 1884
Cantor atque pictor totius Beipublicae.


∗                ∗
Skoro mowa o wierszach, i to wierszach pozostających w najściślejszym związku z malarstwem wogóle, a Matejką w szczególności, to mimowoli przypominają mi się te chwile moich krakowskich lat studenckich, które spędzałem na drugiem piętrze Szkoły Sztuk Pięknych, w pracowniach ówczesnej Majsterszuli.

Choć sam student, zawsze wolałem żyć z malarzami, niż z moimi kolegami z Czytelni Akademickiej, zawsze wolałem towarzystwo młodych artystów, niż młodych prawników i medyków. Stąd niezmiernie miłe wspomnienie tych »sjest renesansowych«, którym za tło służyły pracownie Radziejowskiego lub Tetmajera, a podczas których dyskutowano o sztuce, o Böcklinie i Meissonierze, czytano na głos L’oeuvre Zoli, śpiewano, gwizdano, deklamowano poezye, wypalano nieskończoną ilość papierosów, nie mówiąc już o różnych scenach »rodzajowych« z modelkami... Wszystko to odbywało się pod artystycznem godłem Evviva 1’arte! a choć było »kapitalnem w charakterze«, to nie zawsze zyskiwało aprobatę Matejki, którego pracownia także znajdowała się na drugiem piętrze. Nic oryginalniejszego, jak różnica atmosfery, panującej w pracowni »dyrektora«, a w pracowniach »młodych«: w majsterszuli panował duch modernizmu, kwitł duch natury i plein air ’u, a z wyjątkiem Radziejowskiego i Bergmana nikt nie malował obrazów historycznych, tymczasem w pracowni Matejki, który tak bolał nad tym »bezmyślnym« kierunkiem »młodych«, panowała przeszłość i »brudne światło pracowni«. Na Matejkę, choć wszyscy godzili się na jego geniusz, zapatrywano się przez pryzmat krytyk Witkiewicza, a gdy się zgadało o jego pracowni, zawsze się podkreślało jej mistyczną średniowieczność, którą przeciwstawiano słonecznej renesansowości majsterszuli. Matejko nie mógł sobie nie zdawać z tego sprawy, bo wystarczało mu obejść pracownie Tetmajera, Wodzinowskiego, Żelechowskiego lub Delaveaux, którzy malowali wyłącznie chłopów i pejzaże, pejzaże i chłopów, ażeby się przekonać ostatecznie, jak to młode pokolenie nie hołdowało jego podniosłym ideałom, jak bardzo z hymnu zstąpiło do prostej powieści. To też, kiedy zaglądał do majsterszuli, zwykle kończyło się na tem, że popatrzył na rozpoczęte obrazy, ale uwag nie czynił prawie żadnych. Jeżeli kiedy wyrzekł swoją opinię, to najczęściej żałował, że taki talent marnuje się na takie »bezmyślne« tematy. Szczególniej obrazy Delaveaux i Tetmajera, którzy, pozostając pod wpływem Al. Gierymskiego, malowali sceny uliczne o zmroku z efektem gazowych świateł latarni, oburzały jego pojęcie piękna. Dla niego było to malarstwo kosmopolityczne, ateistyczne, i dlatego irytował się tylko, patrząc na te stimmung ’i i plein air ’y, których nie rozumiał. Jeszcze gdy malowano chłopów, był wyrozumialszy, bo nietylko odczuwał malowniczość sukman i kierezyj, ale w nich widział temat polski. To sprawiało, że mniej był przeciwny obrazom chłopskim, a jeżeli takim obrazem była Kołysanka lub Sielanka Tetmajera, to nawet był skory do pochwał. Nie znosił tylko brzydkich twarzy kobiecych: był to naturalizm, jego zdaniem, któremu mógł hołdować Bastien Lepage, ale któremu polski malarz hołdować nie powinien.
Pamiętam, że któregoś dnia, gdym siedział w pracowni »Tecia« Tetmajera, malującego wtedy Sielankę, słyszymy nagle, że ktoś puka do drzwi. Okazało się, że to był Matejko. »Tecio«, spostrzegłszy mistrza, w tej chwili włożył surdut, który uważał za zbyteczny podczas malowania, a tymczasem »pan dyrektor«, rozejrzawszy się po pracowni, podszedł do sztalug, na których wisiał już skończony prawie obraz, przyjrzał się mu, pochwalił to i owo, doradził kilka drobnych zmian w układzie, zaprotestował przeciwko kilku niebieskim plamom na twarzach parobczaka i dziewczyny, przyczem zauważył, że stanowczo ta ostatnia jest za brzydka do takiej Sielanki. Trudno przypuścić — mówił — żeby taki dziarski parobczak mógł się w ten sposób patrzeć na tak brzydką dziewuchę. Uwaga, według mnie, była całkiem słuszna. Ten sam zarzut dał się także odnieść i do Kołysanki, która w tej chwili znajdowała się na wystawie w Sukiennicach, a którą »pan dyrektor« chwalił wogóle. Kołysanka powstała w Monachium; a że Matejko sam kiedyś »nad Izarą« studyował pod Wagnerem, który był także mistrzem Włodzia Tetmajera, więc rozmowa zeszła na Monachium. Matejko wypytywał się o niektórych z tamtejszych malarzy­‑polaków, przyczem oglądał inne zaczęte obrazy Włodzia, chwalił ich pomysły, korygował niektóre, i tak upłynął z kwadrans. Dla Włodzia, który w Matejce widział nietylko genialnego malarza, ale i swego przełożonego, był to kwadrans kłopotliwy dosyć, dla mnie jednak, który przez cały czas stałem z boku, z ciekawością przypatrując się wątłej i zgarbionej postaci mistrza, był to kwadrans uroczysty: wychowany w kulcie dla Matejki, uważałem sobie za prawdziwe szczęście, gdym mógł choć popatrzeć na tego, który wymalował Kazanie Skargi i Rejtana.


∗                ∗

Wymalował także jedenaście obrazów, które dziś zdobią aulę lwowskiej politechniki. Z czasów, gdy się malowały te obrazy, mam wielce charakterystyczne wspomnienie o ich twórcy.
Pamiętam, że było to w pracowni Włodzia Tetmajera, po południu, prawie o zmierzchu. Siedzieliśmy w kilku, Tetmajer, Żelechowski, Wodzinowski i Delaveaux. Dwaj ostatni malowali, Żelechowski dowcipkował, opowiadając o swej najświeższej przygodzie z lichwiarzem, którego w cudowny sposób pozbył się znowu na miesiąc, nie dawszy mu ani grosza, a Włodzio miał spleena, którego wędził w obłokach dymu papierosowego. Wtem zapukano do drzwi, a kiedy kilka głosów, jakby na komendę, rzekło Proszę, wszedł Strażyński, którego dla niezmiernie wysokiego wzrostu zwaliśmy longinusem.
W gronie Tetmajera i Delaveaux, od których zresztą trzymał się zdała, cieszył się on sławą poczciwej mierności, człowieka o najlepszych chęciach, lecz absolutnie pozbawionego talentu, o czem najwymowniej świadczyła jego niefortunna i nieudolna Allegorya. Po za tem był to bardzo sympatyczny »wielkolud«, który jeżeli stronił od kolegów, to z nieśmiałości i braku pewności siebie. Powtóre wiedzieliśmy o nim, że był chory, że niezupełnie był w porządku z władzami umysłowemi. Jego ściągła twarz o pięknych regularnych rysach, okolona ciemną podłużną brodą, a zdobna parą prześlicznych, czarnych, głęboko osadzonych oczu, była pełna jakiegoś chorobliwego wyrazu: spojrzawszy nań, przeczuwało się, że w nim tkwi materyał na melancholika. Jakoż skończył na melancholii...
W tej chwili jednak, gdy stanął pomiędzy nami (co nas wszystkich zdziwiło niepomału, bo nigdy nie wchodził do niczyjej pracowni), robił wrażenie, jakby był szczególnie zadowolony z siebie: miał taką minę, jak człowiek, który czuje, że przed minutą wykończył arcydzieło.
Po pierwszych banalnych słowach powitania, zapytany, jakiemu szczęśliwemu wypadkowi zawdzięczamy jego wizytę, oświadczył nam (nie chcąc usiąść, co mu proponowano), że przyszedł z prośbą, abyśmy zechcieli obejrzeć jego świeżo ukończony obraz, który Matejko jutro ma przyjść obejrzeć i poprawić.
Obrazem tym — o czem wiedzieliśmy już przedtem — był właśnie jeden z owych jedenastu kartonów Matejki, przeznaczonych do auli politechniki lwowskiej. Matejko nie miał ich malować sam: porobił tylko szkice ołówkowe. Szkice te, rysowane na sporych arkuszach brystolu, mieli dopiero młodzi artyści przenosić na wielkie płótna. Otóż poczciwemu Strażyńskiemu, którego Matejko lubił za jego historyczno­‑alegoryczny kierunek, dostał się karton, wyobrażający siłę Pary. »Po szynach kolei żelaznej — powiada o tym kartonie St. Tarnowski — pędzi na drezynie Ogień i ściska w objęciach Wodę, a ich dziecko Para ciągnie ich swoim szalonym pędem». Tak się przedstawiała ta kompozycya Matejki.
Kiedyśmy ją poszli obejrzeć do pracowni Strażyńskiego, doznaliśmy niemiłego rozczarowania, pomimo, że obraz, oglądany o zapadającym zmroku, tylko mógł zyskiwać na tym braku jaśniejszego światła. Stojąc przed ogromnem płótnem, które, wysokie aż pod sam sufit, »straszyło« dwiema nagiemi postaciami nagich olbrzymów, twardo odcinających się od niebieskawo­‑sinego tła pejzażu, byliśmy mocno zakłopotani tym »bohomazem«, a przypatrując się mu, przedewszystkiem staraliśmy się robić bonne mine au mauvais jeu, żeby nie dać poznać po sobie, jak dalece nie byliśmy zachwyceni. Bo chyba nie potrzebuję dodawać, iż wrażenie wypadło na niekorzyść twórcy! Patrząc na to poronione dzieło, mimowoli myślało się o pięknych kompozycyach fortepianowych, które w tak nieudolny sposób przerobiono na orkiestrę, że w transkrypcyi zatraciła się nietylko piękność, ale i melodya pierwowzoru. Sam pomysł, choć niełatwy do odgadnięcia, jeżeli się nie wiedziało, co wyobrażają te nagie giganty na drezynie kolejowej, nie był zły, owszem, odznaczał się prawdziwie Matejkowską siłą i rozmachem, ale wykonanie było — jak się wyraził Włodzio — poprostu skandaliczne: wszystko, począwszy od nagich kształtów całej grupy, a skończywszy na szynach, drezynie i krajobrazie z pochmurnem niebem, było wylizane, martwe, blaszane, w rysunku twarde, a malowane z równą nieudolnością, jak sumiennością. Według mnie, któremu literackie porównania już i wtedy nasuwały się najłatwiej, było to jakby wypracowanie szkolne, nie kwalifikujące się do druku: jeżeli ktoś równie źle napisze powieść, jak ten karton był źle namalowany i narysowany, to wtedy utwór kwalifikuje się do redaktorskiego kosza.
Nie wiedząc, co powiedzieć Strażyńskiemu, choć wiedzieliśmy wszyscy, że prawdaby go zabiła, milczeliśmy dość długo, które to wymowne milczenie Strażyński pewno sobie tłómaczył na swoją korzyść, aż w końcu Żelechowski, znany ze swych facecyi, zaczął monologować na temat różnych niepospolitych zalet, których mnóstwo odkrywał w obrazie, a na które niby starał się zwracać naszą uwagę. Panując nad sobą, ażeby nie wybuchnąć śmiechem, zaczęliśmy przytakiwać jego pochwałom, a poczciwy Strażyński, nie domyślając się, że tu Żelechowski był tylko pierwszym komikiem w tej zaimprowizowanej komedyi, brał wszystko za dobrą monetę, wierząc wszystkiemu, co mu się mówiło o kapitalnym Stimmung ’u, którego wcale nie było na obrazie, o poprawności rysunku, który był niżej wszelkiej krytyki, i o poetyczności wieczornego pejzażu, który może był najmniej słabym ze wszystkiego. Cóż dopiero, kiedyśmy zobaczyli szkic Matejki, według którego Strażyński malował ten karton, szkic, który był arcydziełem w swoim rodzaju, a bezwarunkowo arcydziełem rysunku! Patrząc nań, miało się plastyczne wyobrażenie tego, czem jest siła geniuszu, a spojrzawszy na powiększone jego odbicie w obrazie Strażyńskiego, nabierało się konkretnego pojęcia o bezkrytyczności ludzi bez talentu. Swoją drogą nie zdradziliśmy się z tem bolesnem uczuciem: przeciwnie, winszowaliśmy autorowi, że się doskonale wywiązał z zadania, że zrobił ogromny postęp od czasu Allegoryi, że Matejko wiedział, dla czego jemu powierzył wymalowanie tego kartonu etc. Kłamaliśmy, jak z nut, ale z dobrego serca. Za to, kiedyśmy się znaleźli z powrotem w pracowni Tetmajera, gdzie już byliśmy pewni, że nas Strażyński nie słyszy, zgodziliśmy się na jedno, że obraz jest »przepodły«, nad którym możnaby się uśmiać do rozpuku, gdyby to wszystko razem nie było takie smutne. Bo ostatecznie tem u biednemu Strażyńskiemu naprawdę zdawało się, że wymalował arcydzieło, że nam zaimponował niem, że mu Matejko będzie miał czego winszować.
W tem przekonaniu poprosił nazajutrz »pana dyrektora«, ażeby zechciał obejrzeć jego karton. Przyszedł Matejko, popatrzył na tę smutną karykaturę swojego szkicu, a po chwili milczenia, którego mu stojący za nim Strażyński przerywać nie śmiał, spojrzał na zegarek. Widząc, że jest właśnie pora obiadowa, nie rzekłszy ani słowa o obrazie, zaproponował jego trochę zmieszanemu twórcy, żeby poszedł na obiad. On tu zostanie tymczasem, bo ma chwilkę wolnego czasu, więc każe sobie przynieść swoje farby i pendzle, i poprawi niektóre rzeczy w obrazie, wymagające poprawki. Posłyszawszy słowa mistrza, Strażyński, nie śmiąc go zapytać, jak mu się wogóle podoba całość, ubrał się i poszedł. Wrócił o trzeciej. Ciekawy, co też Matejko poprawił w obrazie, wchodzi do pracowni, za staje mistrza na schodkach przed sztalugami, a jednocześnie, o dziwo! nie poznaje swego obrazu.
W ciągu tych dwóch godzin »pan dyrektor« poprostu przemalował całe płótno, tak, iż to samo, co do niedawna było jeszcze plaskiem, martwem, banalnem i niedołeżnem (nie w oczach Strażyńskiego oczywiście), teraz stało się godnem nazwy prawdziwego dzieła sztuki, pełnego ekspresyi, życia, ruchu i tej furyi, która cechuje Grunwald. W godzinę później, która z pewnością wydała się Strażyńskiemu bardzo długą, Matejko odłożył pendzle, a przypatrzywszy się obrazowi, śmiało mógł podpisać się pod nim, jak pod swoim własnym: wszystko poprostu wyskakiwało z płótna, tak było plastyczne; ciała alegorycznych postaci Ognia, Wody i Pary, które przed południem jeszcze były podobne do woskowych figur z ordynarnego panopticum, robiły wrażenie żywych nagości, pod któremi pulsowały krew i życie; szyny błyszczały, jak stalowe, a muskularny Ogień tak płomiennie spoglądał na wielce powabną i pulchną Wodę, tak namiętnym gestem przytulał ją do siebie, jakby mu było przykro, że pędząca przed nimi Para aż dotąd była ich jedynaczką.
Po wyjściu Matejki, któremu trzy godziny wystarczyły na całe przeistoczenie dużego malowidła, Strażyński dość długo jeszcze nie wychodził z pracowni. Co sobie myślał, patrząc na to płótno, z którego znikły wszelkie ślady jego kilkumiesięcznej pracy, z tem nie zwierzył się nikomu, a wychodząc z atelier, już nie wstąpił do nas, jak poprzedniego dnia, żebyśmy przyszli zobaczyć, jak wyglądał jego obraz, poprawiony przez Matejkę. My tymczasem, dowiedziawszy się od woźnego, że »pan dyrektor« przez parę godzin poprawiał obraz Strażyńskiego, byliśmy ciekawi zobaczyć płótno w jego obecnym stanie. Jakoż, w małą godzinkę po wyjściu biednego autora Allegoryi, którego żal nam było szczerze, byliśmy o tyle niedyskretni, żeśmy się udali do jego pracowni (od której klucz wisiał przy drzwiach), a wszedłszy tam, zostaliśmy uderzeni widokiem wspaniałego obrazu Matejki, pod którym wprawdzie znajdował się obraz Strażyńskiego, ale go nie było widać. Całkiem go zakryły lwie pazury!


∗                ∗

Nigdy katolicki Kraków nie ma tak średniowiecznego charakteru, jak w ciągu t. zw. oktawy Bożego Ciała. Jest to tydzień, a v którym z wieży Maryackiej, zamiast zwykłych hejnałów, rozbrzmiewają rzewne pieśni pobożne, grane na dwóch trąbkach; nad całem miastem rozlega się istny koncert dzwonów kościelnych, zwołujących na modlitwę: a chodząc po ulicach, co moment spotyka się mniejsze lub większe procesye, które choć nie mogą iść w porównanie z dwiema wielkiemi e pierwszy i ostatni dzień oktawy, to jednak swym mistycznym, głęboko religijnym nastrojem, pełnym naiwnej prostoty, budzą bardzo podniosłe uczucia, choćby się na nie zapatrywano tylko z artystycznego punktu widzenia.
Nie zapomnę jednej z takich procesyi. Była może godzina 6‑ta po południu. Pogodny dzień czerwcowy miał się ku schyłkowi; słońce jeszcze stało dość wysoko, ale cienie już się kładły szerokiemi szmatami. Szedłem z kolegą, którego przed chwilą wyciągnąłem z redakcyi Czasu, gdzie był współpracownikiem, a szliśmy ulicą Szpitalną, zmierzając ku Plantom. Kiedyśmy wyszli na Plac św. Ducha, którego starożytny kościółek z czerwonej cegły, stojąc w najbliższem sasiedztwie nowożytnej fasady gmachu teatralnego, tak malowniczo odbija na zielonem tle drzew w głębi, usłyszeliśmy nagle, za naszemi plecami, jakiś śpiew chóralny. Obejrzawszy się, ujrzeliśmy niewielką procesyę, idącą w naszą stronę. Ażeby się jej przyjrzeć lepiej, przystanęliśmy. Była to procesya parafian św. Ducha, z którego wieży rozlegał się odgłos dzwonów. Na czele, z chorągwią w ręku, szedł kościelny w niebieskiej komży. Obok niego, a v czerwonych komeszkach, szło dwóch wyrostków, niosących grube świece woskowe, wprawione w srebrne lichtarze na kijach. Za nimi szedł ksiądz w ornacie, a za nim postępowała garstka pobożnych, może ze trzydzieści osób, prawie wszyscy z zapalonemi świecami woskowemi. Wystarczało spojrzeć na nich, aby zauważyć, że to byli prostaczkowie z klasy roboczej: służące, rzemieślnicy z żonami, czeladnicy, trochę dzieci, kilka starych bab z jakiegoś bractwa. Szli, śpiewając, a pomiędzy nimi, jak prostaczek między prostaczkami, szedł Matejko z Gorzkowskim, zgarbiony, pokorny, cichy, w czarnej beżowej marynarce, z odkrytą głową, z zapaloną świecą w ręku... Nie umiem opisać wrażenia, jakie na mnie uczynił widok tego wielkiego człowieka, tego genialnego artysty, tego duchowego tytana, wmieszanego w tę pobożną gromadkę maluczkich, którzy idąc z nim razem, nawet sobie nie zdawali sprawy, kogo mają pomiędzy sobą.
— To wrażenie pozostanie na całe życie — rzekłem do mego towarzysza, a tymczasem procesya skręciła w stronę kościoła, który był parafialnym Matejki.


∗                ∗

Kiedy to piszę, mimowoli staje mi przed oczyma ów pogodny wieczór czerwcowy, poprzedzający dzień pogrzebu Teofila Lenartowicza, wieczór, gdy przywiezioną z Florencyi trumnę ze zwłokami autora Lirenki niesiono z dworca kolejowego do kościoła Panny Maryi. Ogromny tłum, pamiętam, ciągnął ulicą Floryańską. Na samym przodzie tej zbitej masy kapeluszy kobiecych i męskich, owiana płomienną łuną pochodni, a podobna do łodzi płynącej po ruchliwej rzece głów ludzkich, posuwała się zwolna trumna poety, za którą kroczący chór śpiewał jakieś żałosne Requiem. Chwila była pełna uroczystego nastroju, a szczególniej pięknym był widok, jaki przedstawiała ulica Floryańska, oświetlona spowitemi w krepę latarniami, upstrzona mnóstwem widzów w otwartych oknach i na balkonach, i tak biegnąca aż do gotyckich wież kościoła Maryackiego, których ciemne sylwety, rysując się na sinem tle nieba i bladych gwiazd, nadawały całemu temu pochodowi pogrzebowemu, niezwykłemu przez to, że się-odbywał wieczorem, jakiś średniowieczny charakter. Byłem w towarzystwie Maryana Gawalewicza i paru malarzy... Otoczeni zwartym tłumem, szliśmy środkiem ulicy, a idąc tak, niby wielką procesya, rozmawialiśmy o »bajecznym Stimmung ’u« cudnie pięknego obrazu, który mieliśmy przed oczyma. Zajęci tą artystyczną pogawędką, którą prowadziliśmy od samej Bramy Floryańskiej, aniśmy się spostrzegli, jakeśmy się zbliżyli do barokowej fasady domu Matejki. W tejże chwili ujrzeliśmy na balkonie, w otoczeniu rodziny, drobną postać twórcy Rejtana: stał bez kapelusza, oparty o żelazną balustradę, i przypatrywał się konduktowi.
Był to ostatni raz, kiedy widziałem Matejkę...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Hoesick.