Zaręczyny Jana Bełzkiego (Weyssenhoff, 1920)/Sokal, dnia 16-go marca

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Zaręczyny Jana Bełzkiego
Rozdział Sokal, dnia 16-go marca
Pochodzenie Nowele
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Sokal, dnia 16-go marca.

Jest mi tak, jakbym się wyrwał z płonącego domu i znalazł się nagle samotny w ciemnym lesie. Po upale i łoskocie przejmująca cisza panuje we mnie. Może mi naw et tam było lepiej w tem piekle, niż pośród smutnych i zimnych szlaków, na które zabrnąłem. Siedzę tu już trzy dni; chciałem mieć czas na obrachunek siwych interesów materyalnyich i moralnych; widzę jednak, że zajmuję się głównie rachunkiem sumienia.
Podróż i dzień, póki światło, zajmowali mi Krotoski i Recan. Nigdy nie byli rozmowniejsi ani serdeczniejsi. Tak ich ta moja skóra obchodzi, chociaż nie zdają się przypuszczać, aby mi się co stać mogło. Krotoski mówi mało o pojedynku, jest niby swobodny i odrywa mnie od trapiących myśli swym specyalnym darem malowania słowem. Zdarza się, że o wszystkiem zapomnę, gdy ten wywoła przede mną jakiś obraz przyszłości prawie niemożliwy, ale ponętny, i określi go szerokim gestem i oświetli poetycznym zapałem, aż mu wierzyć trzeba i pragnąć tego, czego on pragnie. Krotoski, to przeciwieństwo Kassandry; to prorok wołający, że będzie lepiej, ale nie taki sobie optymista ślepy, tylko człowiek, który rozumie, gdzie dążyć, który złem obecnem się nie zraża, usuwa je tylko całą siłą, wiedząc, że po fali w głąb nastąpi fala w zwyż, i wola: »może my zginiemy, ale będzie lepiej«.
Récan mówi mniej i zajmuje się praktyczną stroną wyprawy, gospodaruje w garkuchni, gdzieśmy stanęli, prowadzi poszukiwania w archiwum kościelnem, pozorując nieźle nasz pobyt w obcem miasteczku, pilnuje naszej żywności i hygieny — i umie potem z tego dziwnego gospodarstwa wydobyć efekty komiczne, wykrzesać ze mnie nawet iskrę wesołości.
Ale wieczory spędzam sam. Trzeci to dzisiaj i ostatni w tych warunkach, bo jutro o 8-mej z rana stajemy na mecie.
Miałem w głowie mnóstwo listów, a nie napisałem żadnego, oprócz do matki. Tej spowiadam się szczerze, chociaż zasłaniam ciągle Celinę. List dostanie matka tylko w razie mojej śmierci; ale, choć jej oddany zapewne nie będzie, marzenia tej kochanej kobiety o mojej przyszłości spełzną tak samo na niczem, jak gdybym umarł nagle. Umierać będę powoli w jej opinii, w jej nadziei... nic mi się już w piersi nie pali.
Do Celiny napisać? Jak i po co? Wyznać jej raz jeszcze, że ją kochałem jedyną w życiu miłością, że ją kocham mimo wszystko... Mimo wszystko? A czy ja mam istotne prawo czynić jej wyrzuty, czy ja nie oszalałem, czy ja właściwie co wiem? To jest męka moja dzisiejsza i o tem sam tylko z sobą rozmawiam. Jeżeli umrę, dziennik ten Krotoski odda Celinie — i wtedy ona pozna całą moją duszę i przestraszy się może tej mary, powracającej do niej. Może wtedy zrozumie, jak ją kochałem i że takiej miłości trzeba życie swe i duszę oddać, a nietylko chwile wolne od codziennych krzątań i zabaw.
A jeżeli ona nie tak winna, jak posądzam? Wtedy ja, przyszedłszy aż tu, skąd cofnąć się nie mogę, zabrnąłem w ciemność, prawie w zbrodnię. Że życie swoje wystawiam na hazard, to moja wyłącznie rzecz, to szaleństwo, ale moje prawo. Ale czy mam prawo zabić tego człowieka, który może nawet nie był kochankiem Celiny? Upoważnia mnie do tego tylko zaśniedziały paradoks, oparty na konwencyonalnych przepisach o honorze, którymi gardziłem zawsze, poddając się im, bom nie dość silny, aby walczyć z wielmożnem głupstwem. Wobec bliskości śmierci słabnie nade mną nawet ta potęga więzów światowych i pytam się o większe prawa i większe zagadnienia.
W tej chwili nienawiść nawet mnie opuszcza i myślę, czy Valfort nie jest tym człowiekiem, stworzonym dla szczęścia Celiny, tym wesołym, lekkim duchem, dostrojonym do jej natury? Może, zabijając Alfreda, zabiłbym jej szczęście?
Śmieszny jestem; poświęcać siebie nie warto i to dla tych, którzy nic dla mnie nie poświęcili.
Wiem, że podług głosu sumienia i zgodnej z nim nauki, większej, i logiczniejszej, niż światowe prawa, — czynię źle; wiem, że życie moje nietylko do mnie należy, a życie cudze tem bardziej; wiem, że namiętność obudzą we mnie najgorsze, zwierzęce instynkty... ale już za późno. Zaszedłem w zwężający się jar, jedno z niego wyjście i przez nie iść mi trzeba, a wszelkie roztrząsanie moralnej strony moich zamiarów nie ma dziś prawie sensu.
Praktycznie chyba zastanowić się mogę, jak najlepiej użyć reszty władzy mojej nad losem. Kiedy się pytam, do czego teraz dążę, czego najbardziej pragnę, a odpowiem sobie szczerze, — to przyznać się muszę, że pragnę życia i szczęścia tutaj, na ziemi, a pragnień tych nie umiem odłączyć od postaci Celiny. Więc jej pragnę, mimo wszystko, jej jeszcze!... Postąpiłem zaś talk, że, cokolwiek się stanie, oddali mnie od niej na długo, lub na wieki. Umrę? zabiję jej najbliższego krewnego? — to już zapory nieprzebyte. A gdyby nawet jutrzejszy dzień zakończył się mniej tragicznie, pojedynek się nie ukryje, skompromituje Celinę, zniechęci ją zapewne do mnie...
Trzeba było trochę dawniej i trochę lepiej to wszystko rozważyć.
Gubię się w myślach gorących i szybkich, jak podmuchy przeciwnych wiatrów przed burzą. Ale mi stąd nie uciec: pomiecie mną wicher ostatni, silny jak konieczność.
Już noc schodzi. Ranek szary zagląda w okna coraz bardziej przezroczyste i cisza nocna przestaje mi dźwięczyć w uszach. Widzę przed sobą brudną ulicę miasteczka, moją nieuniknioną drogę w przyszłość.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.