Zakopane Skarby/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Zakopane Skarby
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Artystyczna Saturnina Sikorskiego
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
Bez rodziny.

Wszystkie okna dworu Boleszczyckiego, które wychodziły do ogrodu, były jasno oświetlone. Nie było to jeszcze tak późno, bo rodzina rozeszła się dzisiejszego wieczoru wcześniej niż zwykle, a to z powodu owego zagadkowego gościa.
Noc była prześliczna. Chmury zsunęły się na samą krawędź nieba, a księżyc w pełni tak jasno świecił, że można było na sto kroków rozpoznać człowieka. Wiatr ustał zupełnie, tylko krople deszczu spadały z listka na listek i tworzyły jakąś przecudną melodyę, przyjemniejszą dla mego serca od ułańskiej śpiewki pana Sylwana, którą tam gdzieś w altanie pod oknem fraucymeru wyśpiewywał. W powietrzu był przyjemny zapach kwiatu, którym okryły się wiśnie, grusze i jabłonie.
Przeszedłem ciemną aleę raz i drugi, odmówiłem trzy razy Zdrowaś Marya na intencyę zgody rodzinnej moich sąsiadów, gdy nagle w bocznej uliczce zobaczyłem jakieś postacie kobiece. Nie chcąc im przerywać nocnego spaceru, a panu Sylwanowi jego piosnek ułańskich, przeszedłem na drugą stronę ogrodu, na szeroką, piaskiem wysypaną ścieżkę.
— Wszelki duch chwali Pana Boga! — krzyknąłem nagle, spotkawszy się na zakręcie ścieżki z jakąś długą czarną figurą.
Laudetur — odparł ksiądz Ignacy, który właśnie powracał ze dworu do swojej plebanii.
— Ja myślałem, że waszmość już śpisz w najlepsze! — zacząłem rozmowę.
Ksiądz Ignacy ścisnął mnie za rękę i żartobliwym rzekł tonem:
— Kapłan, mości dobrodzieju, i stróż nocny, to jedną chodzą drogą. Jeden pilnuje naszego mienia, a drugi sumienia.
— Toż sumieniom naszym nie grozi tu żadne niebezpieczeństwo — odrzekłem i zamyśliłem się nieco, przypomniawszy sobie szarą komnatę.
— Pokusa do złego zawsze się znajdzie — odparł ksiądz Ignacy tym samym żartobliwym tonem i umilkł na chwilę, aby słuchać melodyi pana Sylwana. Ale jakoś nie podobały mu się trele ułana, bo pogardliwie machnął ręką, a zwróciwszy się do mnie, rzekł:
— Strzeżonego Pan Bóg strzeże... Dzisiaj długo jeszcze we dworze czuwać będą, bo to wigilia św. Floryana. Dotychczas bawiłem u pani Jędrzejowej i czytałem z nią modlitwy św. Augustyna. Biedna matrona ma sumienie zbyt tkliwe, o którem wiele ładnych rzeczy napisał św. Augustyn.
Przyszło mi na myśl, że rodzina ta musi mieć jakąś tajemnicę i że od księdza Ignacego będę mógł coś dowiedzieć się o owym nieprzyjacielu domowym, który w wigilię św. Floryana wypędza kółko rodzinne od domowego ogniska. Wziąwszy więc staruszka pod rękę, zaproponowałem mu, że go do plebanii odprowadzę, dodając, że tak chcę użyć przechadzki. Zgodził się na to chętnie ksiądz Ignacy, a wyszedłszy na drogę połową, zacząłem tak do niego:
— Już to człowiek nie powinien wściubiać tam nosa, gdzie nie należy, a nawet grzechem jest częstokroć ciekawość zbytnia. Gdy jednak przypadkiem coś do ucha zaleci, co na bliźnich jakieś niedobre rzuca światło, to lepiej wtedy dowiedzieć się o rzeczy na gruncie, niżeli z pozorów na kogoś wydać wyrok krzywdzący.
Ksiądz Ignacy uśmiechnął się i żartobliwie rzekł na to:
— Nie wiem, o czem waszmość myślisz, czy o drobnych lub wielkich rzeczach.
— Jakto? — zapytałem.
— Czy o panu Sylwanie?...
— O panu Sylwanie?... A cóż mi do niego! Niech sobie zdrów śpiewa, jeżeli życie niema dla niego nic więcej nad piosnkę ułańską!
Podobała się księdzu Ignacemu moja odpowiedź, bo z tonu żartobliwego przeszedł w poważny, a ścisnąwszy mnie za rękę, rzekł:
— Od drobnych, na pozór niewinnych rzeczy, poczynają się wszystkie nasze nieszczęścia.
— Słuszne to zdanie, księże Ignacy — odpowiedziałem. — Nie odrazu to musiało przyjść do takiej niezgody w rodzinie Boleszczyckich, jak to mimowoli w mojej izdebce, która graniczy z szarą komnatą, zasłyszałem.
Tym sposobem zwróciłem rozmowę na przedmiot, który mnie wyłącznie w tej chwili zajmował. Zrozumiał to ksiądz Ignacy, bo spojrzawszy na mnie, milczał czas niejaki, jakby sobie coś w głowie układał, a westchnąwszy, rzekł do mnie:
— To waszmość myślisz o panu Krzysztofie?
— A nie inaczej — odpowiedziałem.
Po niejakim czasie namysłu ozwał się ksiądz Ignacy:
— Historya o panu Krzysztofie jest tu mniej więcej wszystkim wiadoma. Każdy jednak opowiada ją sobie inaczej. Jedni nazywają go szulerem, drudzy człowiekiem bez sumienia, pieniaczem, to znów pijakiem, a są nawet i tacy, którzy utrzymują, że na swoim odosobnionym majątku w górach Karpackich miewa konszachty z opryszkami. Stary Stefan, mój karbowy, wierzy, że razu jednego podczas wielkiej burzy wleciał w niego dyabeł i opętał go.
— Czy to być może? — zapytałem zdziwiony.
Ksiądz Ignacy uśmiechnął się na to i rzeki:
— A jużci może Pan Bóg dopuścić, że zły duch opęta grzesznego człowieka, aby tym sposobem pokutował za wykroczenia swoje. Głębiej jednak wnikać powinien wzrok kapłana, niż wiara starego Stefana.
— Jakto, toż innej jesteś od Stefana wiary, księże Ignacy? — zawołałem zdziwiony.
— Jednej i tej samej — odparł ksiądz Ignacy — tylko inaczej od Stefana wyobrażam sobie tego złego ducha. Mój karbowy bowiem utrzymuje, że ten zły duch, który wszedł w pana Krzysztofa, musi mieć łeb psi, parę baranich rogów, czerwony kusy frak i kopyta końskie. Inaczej nie pojmuje go stary Stefan, chociaż w całej wsi on tylko jeden umie ministranturę i wtóruje mi, gdy śpiewam Te Deum laudamus. A nawet opowiada, że razu jednego widział na własne oczy tego złego ducha, gdy we śnie wylazł z ust panu Krzysztofowi, aby tymczasem jakąś pilną załatwić sprawę z kolegami, którzy do niego byli przyszli.
Ksiądz Ignacy spoczął trochę, bo właśnie przechodziliśmy koło figury, przed którą potrzeba było odmówić Zdrowaś Marya. Poczem podjął znów:
— Jakkołwiekbądź mój karbowy tego złego ducha sobie wyobraża, który opętał pana Krzysztofa, i jakkołwiekbądź inni ludzie postępki tego człowieka sobie tłómaczą, we wszystkiem jednak jest ta prawda na dnie, że pan Krzysztof na nieprawe wszedł drogi. Ale najciekawsza z tego wszystkiego, co go właściwie na te złe drogi zaprowadziło!
— Naprzód powiedz mi, księże Ignacy, jakie powinowactwo jest między tym panem Krzysztofem u konterfektem w czarnych ramach — rzekłem do mego towarzysza.
— Konterfekt w czarnych ramach przedstawia kogoś z rodziny Sicińskich, bo babkę pana Jędrzeja rodzi Sicińska.
— Czy sądzisz, księże Ignacy — zapytałem nawiasem — że duch praojca może przejść w jego wnuki?
In dubiis libertas — odparł staruszek — i ja trzymam się tego. Wprawdzie niezbadane są wyroki Boskie, jakoteż tajemniczą jest potęga tradycyi rodowej, która cnoty i zbrodnie zaszczepia z pokolenia w pokolenie, ja jednak prostym moim rozumem inaczej tłómaczę sobie nieprawości pana Krzysztofa. A nawet znam ciekawe szczegóły z jego życia, bo kilkakrotnie tentowaliśmy z panem Jędrzejem nawrócić tę zbłąkaną duszę, której dobry grunt jeszcze dotychczas nie zatarł się do szczętu.
Ksiądz Ignacy zamilkł tutaj, jakby układał sobie historyę o panu Krzysztofie. Nie przerywając mu wcale, czekałem z niecierpliwością pierwszego jego słowa. Nawet treli pana Sylwana jakoś już nie słyszałem i byłem pewny, że lekkoduch pewnie śpi w najlepsze.
— O Krzysztofie rozmawialiśmy często z panem Jędrzejem — zaczął ksiądz Ignacy — i zgodziliśmy się w tem zdaniu, że wszystkich jego nieprawości jest jedna i ta sama przyczyna.
— I jakaż to przyczyna? — zapytałem.
— Wychował się bez rodziny i żyje bez rodziny! — odparł staruszek.
— Jakto? — zawołałem — toż człowiek, który nie ogrzał swego serca na łonie rodziny, który niema własnej rodziny, musi być już złym dlatego?
— Nie, panie Michale, tak koniecznie być nic może, ale tak jest najczęściej.
— A cóż naprzykład waszmość, księże Ignacy?
— Człowiek żyje miłością. Nasze serce musi coś ukochać, musi przylgnąć do czegoś i zróść z tem w jedno życie. Inaczej, jak w pustym dworze, zagnieździ się ptactwo plugawe i będzie postrachem dla łudzi. Kapłan ukochał bliźnich swoich, a służba około nich ogrzewa go i zasila. Wyschłe serce samoluba jest największem nieszczęściem.
Uczułem prawdę tych słów i przypomniały mi się one dnie samotne, które spędziłem bez wzajemnego serca i żal mi ich było, że je tak marnie straciłem. Tymczasem prawił ksiądz Ignacy dalej:
— W kółku rodzinnem uczymy się czuć to ciepło serca i i duszy, które w późniejszym wieku staje się już naszą potrzebą. I szukamy tego ciepła w uścisku przyjaciela, w jakiejś pięknej, szlachetnej myśli, wreszcie wracamy do naszych pierwszych w rażeń przy kominku domowym i otaczamy się kółkiem własnej rodziny, aby na młodsze pokolenie przenieść to wszystko, co nas dotąd ogrzewało i pokrzepiało, odbierz więc sercu to wszystko, czem ono będzie? Oto namiętności owładną je, tłuc się będzie w piersi człowieka jak tygrys w klatce żelaznej, i poty nie spocznie, póki samo siebie nie zabije!
Ucieszyłem się w duchu, usłyszawszy te słowa księdza Ignacego. Mniemałem bowiem, żem wszedł już na dobrą drogę, wybrawszy sobie towarzyszkę życia. Inaczej jednak nieba zrządziły, ale o tem innym razem.
— Boleszczyccy — mówił dalej ksiądz Ignacy — posiadali z dawien daw na ten majątek, który dzisiaj należy do pana Jędrzeja. Były jednak czasy, w których musieli go innym ustąpić. Działo się to zazwyczaj wtedy, gdy Bołeszczyckim dobrze się powodziło. Wtedy darli się między sobą, dzielili się ojcowizną i pojedynczo ją tracili. Dopiero bieda i nędza skupiały ich znów razem. Znaleźli się znów przy kominku rodzinnego domku.
— Tak to bywało zawsze u nas — dorzuciłem — wadziliśmy się i rozdzierali, tylko wielkie nieszczęścia skupiały nas znów.
— Już to nas wyszczególnia od innych narodów — prawił dalej ksiądz Ignacy — że kochamy nasz domek rodzinny. Spojrzyj w historyę rodzin naszych, a obaczysz, że wnuki wracały do majątków swoich dziadów, wracały pracą i poprawą żywota. Ci zaś, którzy nie mogli dojść do rodzinnego swego ogniska, przez tęsknotę za niem popadli w błędy i krzywemi poszli drogami. Niejeden potomek znakomitej rodziny wala się dzisiaj na śmiecisku życia — dlaczego?... Oto losy wyrugowały go z domku rodzinnego, bez którego niema pokoju w duszy. I tak stało się z Boleszczyckimi. Pradziad pana Jędrzeja był to dum ny i bogaty szlachcic. Miał różne zachcenia pańskie i strwonił cały majątek. Wnuk jego, a ojciec pana Jędrzeja, przyszedł znów skrętną pracą do mienia i nie spoczął, póki Boleszczyc nie nabył i nie rozniecił ognia na dziadowskim kominku i nie uczcił pamiątek rodzinnych. Majątek ten odkupił od ojca pana Krzysztofa, który był stryjecznym bratem jego żony.
— Cóż skłoniło tego szlachcica do sprzedania majątku? — wtrąciłem nawiasem.
— Boleszczycki hojnie mu zapłacił, a ojciec Krzysztofa był chciwy pieniędzy. A nawet mówią, że te pieniądze gdzieś zakopał i w waryactwie zeszedł z tego świata. Lecz zdaje się, że tak nie było, bo po śmierci ojca miał Krzysztof znaczne pieniądze, a nawet niedawnemi czasy nabył obszerny, choć dosyć górzysty majątek, Złotą górę.
— Cóż go właściwie naprowadziło na złe drogi? — zapytałem.
— Naprzód, gdy był małeni dzieckiem, umarła mu matka. Obca piastunka nosiła go na ręku i karmiła. Ojciec, zajęty robieniem grosza, rzadko patrzył na niego. Krzysztof nie zaznał nigdy uścisku matki, nie uczuł pocałowania ojcowskiego. Czasem tylko, gdy była burza na świecie, siadał ojciec przy ciepłym kominku w szarej komnacie i brał go z nudów na kolana obok ulubionego wyżła. I dziwne to serce ludzkie! Po wszelkich przebytych brudach życia wraca pan Krzysztof pamięcią do tych kilku chwil, które przepędził na łonie rodzicielskiem. On sam nie wie, jakim sposobem to się dzieje, a przecież coś go ciągnie do tego miejsca, do tych w spomnień rodzinnych. Nawet w końcu, nie mogąc się oprzeć temu dziwnemu uczuciu, po latach zatargów i niezgody uczynił z panem Jędrzejem ten układ szczególny, że w wigilię św. Floryana (ojciec jego nazywał się Fioryan), który to dzień szczególne na nim czyni wrażenie, przyjeżdża do Boleszczyc i samotnie przepędza noc przy kominku w szarej komnacie. Wymówił sobie tylko, aby nikt z domowych nie przychodził wtedy do niego.
— Pan Jędrzej wspominał coś o przekleństwie, które rzucił na jego rodzinę — wtrąciłem znów.
— Zaraz, tylko proszę o cierpliwość. Nie odrazu robi się człowiek tak złym, aby swoich bliźnich przeklinał. Otóż, sprzedawszy Boleszczyce, umarł wkrótce ojciec pana Krzysztofa, a że był z rodu Sicińskich, to zaraz ludzie różnie o tej śmierci sobie mówili. Tak to nieubłaganą jest pamięć ludzka, przez którą Bóg wszechmocny karze złych w odległe wieki!... Krzysztof pozostał sam jeden na świecie. Obcy ludzie wychowali go, obcy uczyli go za pieniądze. Był to chłopiec udatnej postaci, o ślicznych czarnych włosach i oczach błękitnych. Serce jego nie było wcale złe, owszem, okazywał czasami nawet szlachetne popędy. Ale nie było to serce, które dojrzewa w łagodnem cieple kółka rodzinnego, w uściskach matki lub na łonie ojca. Krzysztof miał serce gorące, burzliwe — dusza jego lubiła dysonanse wichrów i burzy. Patrząc na tego chłopca, widać było, że jakiś wulkan wre tam w piersi, który niszczy i pali, ale nie ogrzewa i nie pokrzepia.
Ksiądz Ignacy spoczął, a widząc, że go z wytężoną słucham ciekawością, mówił dalej:
— Przygody sierocego żywota rozdrażniły duszę biednego sieroty. Popychano go i szturchano, naigrywano się z niego, bo nikt się za nim nie ujął, nikt nie utulił płaczącego, nie pielęgnował gdy był chory. Tym sposobem rozlewała się żółć po żyłach sieroty i wsiąkała zwolna w serce, które przecież mogło także świat ukochać!... Do tego przyczyniły się koleje młodych lat jego, na które dzisiaj tak mało zważamy, a które przecież podnoszą albo upadlają na zawsze duszę naszą.
Ksiądz Ignacy zamyślił się przytem i zdawało mi się, że bogobojny staruszek cofnął się w dnie swojej młodości. Nie przerywałem mu tego zamyślenia, bo wiem już dzisiaj, czem ono jest dla serc naszych. Po niejakiem czasie zaczął znów:
— Młode serce rzuca się na oślep i marzy o aniołach tam, gdzie ich nigdy nie było. Pan Krzysztof był ładny chłopiec. Okazano mu tu i owdzie, że się podobał, pozwolono mu zbliżyć się, ściśnięto go nieznacznie za rękę — a gorący młodzieniec przeleżał noc bezsenną, marząc o najwznioślejszych uczuciach. Nieszczęście chciało, że te uczucia właśnie go zawiodły. Kilka kropli żółci spłynęło znów w jego serce sieroce. Celował dowcipem, śmiał się ze wszystkiego, co święte, bawił się i hulał, jak to zazwyczaj bywa, gdy w sercu jest próżnia. Ale próżni tej niczem nie wypełnisz. Otóż i panu Krzysztofowi nie wystarczyło to wszystko dla jego dzikiej, gorącej duszy. „Ożeń się, powiedział mu ktoś z przyjaciół, a milszem będzie ci życie.“ Uwierzył Krzysztof w tę niebezpieczną receptę i zaczął się oglądać po świecie. Nad Sanem, w białym, szlacheckim dworku ujrzał pannę Adelę. Przed dw orek zajechał czwórką w krakowskich chomątach. Bardzo to podobało się rodzicom panny, przyjęto i ugoszczono go. Po kilku tygodniach wymieniono pierścionki i na całym bożym świecie nie było czulszej i stosowniejszej pary, jak Adela i Krzysztof. Tak mówili rodzice, tak mówiły sąsiadki. Ale przypadkiem gdzieś z wód zagranicznych zajrzało jakieś niemieckie grafiątko w oczka pięknej Adeli, a Krzysztofowi odesłano pęk listowi pierścionek. Rozsądna panna — mówili znów sąsiedzi i sąsiadki, a o panu Krzysztofie opowiadano, że jest pijak i szuler, bo się gdzieś tam zgrai do koszuli, a nawet upił. Do duszy, do serca nikt sierocie nie zajrzał.
Coraz ciekawszą stawała się dla mnie historya pana Krzysztofa. Widząc to ksiądz Ignacy, mówił dalej w ten sposób:
— Od tego czasu minęło kilka lat, a pan Krzysztof hulał po świecie, jakby dyabła miał w sobie. Szukał burd, awantur, wszędzie był pierwszym i ostatnim. Śmiał się z wiary w dobre uczucia ludzkie, a śmiech ten przyrastał zwolna do jego pięknej twarzy i wykrzywiał ją nieprzyjemnie. Jeszcze raz chciał spróbować szlachetnego uczucia — ale na nieszczęśliwą w padł drogę. Młoda, gorącej duszy pragnąca kobieta zwróciła na niego swoje oczy. Za jego serce złożyła mu wszystko w ofierze, co tylko kobieta poświęcić może. Ona mnie kocha nad życie — pomyślał sobie Krzysztof — bo cóż ją może skłaniać do poświęcenia tego wszystkiego, co najdroższem jest kobiecie? Mąż, rodzina, opinia przed światem, wszystko to poszło na stos ofiarny dla tej dziwnej miłości. Krzysztof wiedział, że źle czyni, ale gorąca dusza nie mogła tak łatwo ochłonąć z szału. Czyniono sobie wzajemne wyrzuty, ale w końcu zgodzono się w tem, że uczucie, które.ich owładnęło, przechodzi siły człowieka — że jest nieśmiertelne. Ale wkrótce spostrzegł Krzysztof, że to „nieśmiertelne uczucie“ zaczęło jakoś szwankować w sercu śmiertelnej Anusi, a przyszedłszy razu jednego o niezwykłej porze, ujrzał swoje miejsce zajęte przez innego, o którym utrzymywała Anusia, że lepiej od niego pojmuje wyższą, do wszystkich poświęceń skwapliwą kobietę! — Była to ostatnia, chociaż fałszywa struna jego serca, która teraz pękła — aby ono wiecznie milczało! Odtąd żył Krzysztof w gronie wodwilistek i chórzystek po miastach zagranicznych, płacił za przyjaźń i uściski przyjaciół i śmiał się serdecznie gdy ktoś pieniędzy brać nie chciał. I tak przeżył jakie lat czterdzieści.
Powiedziawszy to, zasmucił się ksiądz Ignacy. I mnie było żal — biednego Krzysztofa, którego serce tak nielitościwie świat oziębił.
— Jak waszmość widziałeś — mówił dalej ksiądz Ignacy — jest on teraz brzydki i odrażający. Doświadczenia, które wyniósł z kałuży zepsucia, wykrzywiły twarz jego do szyderczego uśmiechu, do szydzenia ze wszystkiego. W kole rodzinnem byłby może wcale innym człowiekiem. Dzisiaj cieszą go tylko cudze nieszczęścia i niezgody. Gdzie rękę włoży, tam wszystko zamąci. A czyni to z prawdziwą rozkoszą, z rozkoszą wcielonego dyabła. Pana Jędrzeja procesuje od lat dwudziestu o nieprawne posiadanie Boleszczyc, a nawet jednego razu zjawił się, jak zły duch, wśród jego rodziny i przeklął ją, aby nigdy nie było w niej zgody rodzinnej!...
— Czy wywarło jakie złe skutki to przekleństwo? — zapytałem?
— Dotychczas nie, ale pan Jędrzej mocno obawia się tego. Pan Krzysztof jednak, mimo całej swojej przewrotnej natury, ma kilka chwil dobrych raz do roku i to w wigilię św. Floryana. Tylko żeby mu nikt z rodziny Boleszczyckich na oczy się nie pokazał. Siedzi on wtedy przy kominku i cofa się do owych dni, w których obok wyżła siedział na kolanach rodzicielskich. Dziwne to serce ludzkie! Przecież ono nigdy zupełnie nie zamilknie?...
Ksiądz Ignacy chciał jeszcze coś więcej mówić, gdy nagle we dworze wiele świateł zajaśniało, a po zroszonej traw ie doszły nas jakieś dziwne głosy.

— Coś się tam stało!— zawołał ksiądz Ignacy i szybkim krokiem wróciliśmy obaj do ogrodu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Zachariasiewicz.