Przejdź do zawartości

Zając jedynak

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zając jedynak
Podtytuł Ze wspomnień osobistych
Pochodzenie „Łowiec“ 1879 nr 2
Data wyd. 1879
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ZAJĄC JEDYNAK
ZE WSPOMNIEŃ OSOBISTYCH
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.


Nie zawsze się nad papierami siedziało, przed laty pięćdziesięciu często bywało się w lesie i na błocie, z fuzyjką w ręku, na koniu przy dojeżdżaczu.
Dacieli temu wiarę?
Znaczną część lat moich młodych spędziłem w leśnej krainie tego Podlasia nadbużnego, które się ciągnie od Włodawy do Brześcia, a dawniej było niemal jednym lasów wielkich ciągiem. Należały one do dóbr rozległych Radziwiłłowskich i Sapieżyńskich, a Romanów mojego dziada Błażeja Malskiego kupiony był też od Sapiehów i od jednego z nich nazwany.
W takich lasach siedząc jakże tu było nie zostać myśliwym. Dziad sam nie był nim wprawdzie, ale syn jego a mój wuj, pan Wiktor, niegdy oficer artyleryi, człowiek wielce wykształcony, kawaler, literat trochę, więcej jeszcze artysta, należał do tych myśliwych namiętnych, zapalonych, dla których wszelki rodzaj łowiectwa jest najrozkoszniejszem zajęciem. Uczyć się tu było można wszystkiego, co do myśliwstwa należało, bo począwszy od łowów z ptakami, na które jeszcze z nim jeździłem, nie było rodzaju polowania, któregoby nie próbował. Psiarnia liczyła oprócz doskonałych ogarów wyborne charty, najlepsze wyżły i ulubione jamniki. Sokoły noszono i uczono jak za dobrych, dawnych czasów. Mieszkanie wuja Wiktora było całe przybrane w narzędzia myśliwskie, porządki i przybory od wabików poczynając do kordelasów. Siatki do krycia pod ptakiem przepiórek i kuropatw ubierały ściany, a sama ciotka Józefa je robiła i były bardzo ładne, bo tu wszystko mieć musiało pewną artystyczną cechę. Zresztą — jakem mówił — trudno tu było nie zostać myśliwym, — któż ze dworu nim nie był? Rachmistrz p. Więckiewicz, rządca p. Piwoni, wszyscy słudzy i oficyaliści, kucharze się nie raz wykradali do pobliskiego Kraszczyna, aby choć puknąć.
Lasy niezmiernie rozległe, przeszło sto włok, obfitowały w zwierza najrozmaitszego od sarn poczynając do wszelakiego ptactwa, a cośmy to nawykopywali lisów i borsuków!
Cóż to za śliczne były te dziś, niestety, wycięte i przerzedzone lasy, w których sosny stały jak kolumny w świątyni, a w Kraszczynie dębów w kilku objąć nie mogliśmy! Tu zapewne zakochałem się w lasach i gąszczach, a miłość tę dochowam im do grobu. Możeż być co na świecie piękniejszego nad las i więcej pociągającego? Las, który ma swój głos jak morze, swoją grę światła i cieni i bogaty jest jak świat, tak że na każdym kroku ciekawe oko coś spotyka w nim nowego — i badania godnego.
Niepamiętam oprócz Białowiezkiej puszczy, dobrze mi znanej, bogatszej Flory nad Romanowskich lasów. Białowieża wszakże wyniosłością swych drzew i ich ogromem przechodziła wszystkie, jakie mi się w Europie widzieć zdarzyło.
Oprócz p. Wiktora całe sąsiedztwo niemal równie myśliwskie było, jak on, Jasińscy, Szlubowscy, Frankowscy zapraszali na łowy i zjeżdżali się na nie. Całemi dniami albo się nie zsiadało z konia lub stało na przesmyku. Mnie się na takiem stanowisku nie nudziło nigdy, bo na najgorszem nawet oglądając się, można było zawsze znaleść coś ciekawego, to bardzo malownicze drzewo, to dziwnie urocze światła i cienie, to obok i pod nogami rośliny do zielnika, a osobliwsze mchy i grzyby.
A tam w dali — psy też muzyką swą ucho ciągnęły.
Wówczas już uchodząc za kawał literata, nie mogłem się dorobić reputacyi myśliwca. Wuj był dosyć pobłażającym, ale Jasińscy nielitościwie sobie żartowali z nowicyusza. Nie miałem też pretensyi jadąc do Rozwadówki na polowanie do nich razem z wujem i licznem towarzystwem, aby mnie na dobrem postawiono miejscu.
Było to jesienią — pan Roch nas rozstawiał i rzucił mnie na stracone imię u samego skraju lasu na ścieżynie.
— Zmiłuj się tylko do ptaszków nie strzelaj, nie zaśnij i nie zchodź z miejsca, aby cię kto nie postrzelił.
Miałem nie tylko fuzyę, ale i torbę, a w torbie bodaj tomik Schillera z Oblubienicą z Messyny. Intrygowały mnie w niej Chóry daleko więcej niż zwierzyna, która na mnie wyjść mogła. Postawiwszy więc strzelbę zacząłem czytać, ale rachowałem źle zabierając się do Schillera, żywy las więcej jeszcze mnie swą poezyą nęcił, niż dramat jego — Oblubienicy trzeba było dać pokój. Przelatywało ptactwo, szumiały drzewa, jesienne kwiaty i jagody dokoła mi się przedrzeźniały i wabiły. Przysłuchiwałem się razem, czy tez psy nie gonią, czy się strzały słyszeć nie dadzą. — Cisza głucha!
W początku to nic jeszcze, psów nie puszczono pewnie, ale upłynęła godzina — nic nie słychać, — druga, cicho.
Raz się przesunęły psy koło mnie tropiąc na próżno i znikły. Na ścieżce po za mną stojący myśliwi jakby się pospali, żaden ani puknie ani huknie.
Upłynęło godzin trzy — żywego ducha. — Las, który miałem przed sobą, rozpatrzywszy pod wszystkimi względami, dobyłem na nowo Schillera, zaczynało być nudno.
Właśnie książkę rozłożyłem, gdy przedemną w krzaku szelest słyszę. Myślałem zrazu, ze znowu gończe się tu zabłąkały, wtem patrzę — w gąszczy pod krzakiem sterczy do góry para uszów zająca — nie widać więcej nic — słuchy tylko, któremi kręci. Miałem czas wziąć strzelbę i palnąć poniżej słuchów — znikły. Byłem tak pewnym, że zając uszedł szczęśliwie, iż mi się nawet pójść do krzaku nie chciało. Jednak idę zobaczyć. Nieborak leży zakrwawiony i dogorywa. Tryumf wcale niespodziewany — pociągnąłem go więc z sobą – i stoję znowu. Cisza głucha — a pókiż tego będzie — już zmierzcha. Naostatek słyszę dosyć ożywiony głos p. Rocha, który narzeka i gniewa się idąc z wujem razem. Polowanie nie udało się tak fatalnie, że nikt żadnej zwierzyny nie widział.
— Do czegoż ty strzelałeś, bo mi się zdaje, że słyszałem strzał z tej strony?
— Pewnie do ptaszka — rzekł p. Roch.
— Nie, do zająca.
— I cóż się z nim stało?
Usunąłem się, aby pokazać szaraka — zdumienie wielkie, kompromitacya jeszcze większa, ze wszystkich starych myśliwych nikt nie strzelał, a tu literatowi udało się nieszczęśliwego zająca upolować.
P. Roch opatrywał go posądzając mnie, czy gdzie zdechłego nie znalazłem, ale świeża farba świadczyła o zabójstwie.
W powrocie do Rozwadówki o niczem nie mówiono tylko o moim zającu, mówiono o nim w Romanowie i na długie lata pozostała w pamięci ta ofiara moja, — a nie mogę zaręczyć, czy to nie był jedyny zając, którego zamordowałem w życiu, bo kaczki często mi się udawało zabijać i pomnę, że mi jedna ogromna krzyżówka na głowę raz spadła — ale zająca drugiego — nie pamiętam.
Trudno temu dziś uwierzyć, że u nas w Romanowie noszono sokoły i polowano z niemi, przecie jeszcze mam dziś świadków na to, i bywały tak dobrze unoszone, że i na berło i na rękę wolno puszczone powracały. Woziła je zakapturzone na ręku ciotka i wuj, aleśmy ich inaczej nie używali tylko do krycia przepiórek i kuropatw, które się dobrze udawało.
Jamniki były doskonałe, do dziś dnia w pamięci naszej pozostała bardzo poczciwa, przywiązana, rozumna Myszka, faworyta prababki mojej i okrutnie zły Wypłosz. Przypominam sobie jednego wspaniałego lisa, którego koniec ogona wyniosła naprzód Myszka, a potemeśmy go wykopali i jak chwycił zębami za sosninkę mu podaną, tak go nią wyciągnięto i dobito.
Inne były polowania nasze nad Jasiołdą, na które Malski do rodziców moich przyjeżdżał, w tej ojczyźnie bataljonów, które całą groblę do Bogusławców prowadzącą zajmowały czasem, tłukąc się między sobą niemiłosiernie, i tuśmy chodzili na kuropatwy, kszyki i dubelty, których było dosyć, a Pan Chorąży nieboszczyk, strzelec dobry, nigdy z próżną torbą nie powracał.
Na tych trzęsawiskach, których dziś już śladu nie ma, bo błota osuszono później, cóż to było ptactwa, co za wrzawa wieczorami, co za chmury kaczek na przelotach, ile ich na wyżerach!
Stare dzieje! Pół wieku! kraj się nawet dziś tak zmienił, że gdzie my polowaliśmy na bekasy, dziś łąki suche i bujną trawą porosłe.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.