Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom III/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


To było pierwsze zetknięcie się Maryi z rodakami, a zostawiło jéj po sobie uczucie przykre osierocenia. W życiu nigdy jeszcze na sobie nie doznała tego wrażenia, jakie spada na człowieka, gdy drugi człowiek, co był dlań dworakiem w szczęściu, zaprze się go w niedoli. Napróżno boska nauka ewangelii usiłowała wszczepić w serce ludzkie miłość nieszczęśliwych, litość nad upadłymi, miłosierdzie dla cierpiących, — zwierzęcy instynkt, instynkt bydlęcia odzywa się w sercu, ilekroć widzi słabość i słyszy jęk... Naówczas usiłuje sofizmatem się usprawiedliwić przed samym sobą i szuka winy w niedoli i widzi kary, gdzie może być tylko próba... a w końcu, aby nie potępić siebie, potępia ofiarę.
Wszystko to działo się po za plecami jenerała, który o niczém nie wiedział, zdał on siebie i cały kierunek losów swych na Maryą, posłusznym był jéj jak istota pozbawiona woli i nie pragnąca jéj odzyskać.
Po kątkach płakała kobieta mimo swéj dumy i męstwa, mężowi jednak okazywała zawsze jeśli nie wesołą, to spokojną twarz...
Jednego wieczora gdy siedzieli na balkonie w Crocellach, patrząc na płonący Wezuwiusz i cicho szemrzące morze... Marya odezwała się:
— Wszystko to bardzo piękne... ale kiedy się nie ma własnego kraju — obcy najpiękniejszy znuży wreszcie... nie znajdujesz, że moglibyśmy ruszyć gdzieś indziéj, gdzieś daléj, gdzie może nie byłoby tak czarownie, ale téż nie tak samotnie i gdzie proza życia odwiodłaby od snów i marzeń niebezpiecznych?
— Ale dokądże i jak jechać? — zapytał obojętnie jenerał — ja już nie wiem, choć mi to wszystko jedno...
— Neapol z całą swą pięknością trochę przybrukaną — rzekła Marya — nie jest stolicą europejską... nie ma w niém towarzystwa... są przyjezdni i malkontenci pozamykani... Wiesz co? a gdybyśmy... pojechali choćby do Wiednia? ztamtąd o trzy kroki jest kawałek twéj kochanéj Polski, w któréj już byłbyś jak w domu.
Jenerał spojrzał zdziwiony i drgnął.
— Myślisz, że to możliwe? — zapytał.
Jenerałowa uśmiechnęła się.
— Najzupełniéj — odpowiedziała, przysuwając się. — Nie weźmiesz mi tego za złe, gdy ci się przyznam, żem pewne wstępne poczyniła starania i kroki... Mam tę pewność, że nas z Wiednia nie wygnają... a ztamtąd... pojedziemy na zwiady do Krakowa i Lwowa, i... wszak nas nic nie wiąże, siądziemy tam, gdzie się nam zda lepiéj a wygodniéj...
— Dobrze — wybornie, rzekł Stanisław, wstając z krzesła — w istocie mnie nic nie pozostało nad to, by sobie szukać wygody i spokoju... nie mam obowiązków, jestem jakby umarłym, nie mam ojczyzny, nie mam zawodu.
— A! dość! cicho! cóżem ja winna i czym ja winna temu? — przerwała Marya.
Stanisław zwrócił się żywo i pochwycił ją za ręce.
— O! Maryo moja droga — rzekł — nie przypuszczajże nawet we mnie téj myśli niewdzięcznéj. Z całego narodu twojego tyś może jedną istotą wybraną, coś kochać i poświęcić się umiała. Sądziszże, iż ja nie pojmuję ciebie, nie umiem cenić serca i nie klękam w duszy przed ofiarą twoją? Milczę... bo słów nie ma na uczucie poszanowania, jakie mam dla ciebie... Ty jedna mogłaś mnie z Rosyą przejednać...
— Jeszcze raz — chwytając go obu rękami za szyję, zawołała Marya — jeszcze raz — cicho! mój drogi! dosyć tych kadzideł. Najmilszém dla mnie byłoby cię widzieć szczęśliwszym... Mam jakieś przeczucie, że czas się nam zbliżyć do kraju — jedźmy...
— Jedziemy! — zawołał jenerał z uśmiechem dobréj wróżby — jedziemy — posłuszny memu komendantowi... jestem już gotów do drogi, pozwolisz mi tylko Maryo pójść pożegnać grób biednego wygnańca. Wezuwiusz i ten sen Caprei na widnokręgu i turkusowe morze... i wszystko, co tu tak uroczo było piękne... potém w drogę!! Ale tu — dodał — na tém wygnaniu można było pozostać samotnemu z założonemi rękami, obojętnym na stronie... tam, trudniéj mi daleko będzie nie mięszać się do życia, nie zamarzyć o jakiémś współdziałaniu? Mam się li tam zjawić jako Stanisław Zbyski, czy jako Melchior Szarliński? A jeśli w Melchiorze poznają Stanisława?
— No — dosyć przypuszczeń... dosyć tych postrachów.. jedziemy! — zawołała Marya — a co nas spotka? możnaż zgadnąć —? W każdym wypadku będziemy musieli radzić sobie... Przewidywania są zawsze próżne, bo nikt albo tak jak nikt nie odgadł nigdy jutra... Nie mamy w Wiedniu znajomych... a jeśli się nawiną?... zobaczymy, co począć z sobą i z nimi...
Następny dzień poświęcony był pożegnaniom, w których łagodny smutek mięszał się z jakiémś weselem. Ludzka to rzecz pragnąć czegoś nowego i dusze najbardziéj wypróbowane a odczarowane jeszcze się ku niemu rzucają, z nadzieją nadziei.
Dzień był prześliczny znowu, a przejażdżka na Campo Santo jest jedna z najmilszych wycieczek w Neapolu... Po drodze spotkali małą trumienkę dziecięcą obwieszoną kwiatami i skromną, zamykającą zwłoki starca, który już tak przeżył swoich i siebie, iż się go pozbywano z obojętnością... Ludzie, rodzina, idąca za trumną, przybierała miny smętne gdy ujrzała obcych, ale wyminąwszy ich gwarzyła wesoło aż do obojętności.
Ciągnąc się tak powozem pod górę dosyć wolno, jenerałowa ujrzała pieszo idącego, widocznie turystę, w zaniedbanym stroju człowieka, który, obcym będące, nie dba za kogo wzięty zostanie. Był średniego wieku, śniady, ogorzały a typ jego twarzy uderzył Maryą Pawłownę charakterem przypominającym jéj ludowe fizygnomie w Moskwie spotykane. Małe, czarne, żywe i ruchawe oczki, nos nieco zadarty, szczęki wydatne, ironiczny ust uśmieszek... zapowiadały człowieka gorącego temperamentu, namiętnego a spragnionego życia... oglądał się, patrzał, stawał, chciał niby pochwycić sobie wszystko, przyswoić a razem wzbraniał się widocznie, by go entuzyazm nie opanował... Dla tego, choć oczyma pożerał, szydersko śmiały mu się usta....
— Patrz Stanisławie — rzekła z cicha jenerałowa — przysięgłabym, że to ziomek mój. Dawniéj za granicą oprócz arystokratycznych twarzy Isakowych nie można było spotkać innych, dziś Rosya wysyła już i te dzieci ludu, aby possały nieco piersi téj cywilizacyi europejskiéj, która wszakże, według Katkowa, ma być zatrutą.
Jenerał spojrzał.
— Masz słuszność, — rzekł, — jest to z pewnością jakiś Iwan Iwanowicz...
Pocóż pominął turystę, który weń ciekawém rzucił okiem... pojechali na cmentarz. Jenerał kazał nad grobem poety położyć prosty kamień z napisem nazwiska i dnia śmierci... Młody chłopak na łożu już kreśląc po kartkach ulotnych to poezye to myśli swe, to niedokończone listy do krewnych... do przyjaciół, na jednéj z nich zanotował, iż gdyby mu kto chciał kamień kłaść u grobu, prosi, aby na nim wyryto:
O morte sia fino al mio dolore...
Słowa te w istocie wyrzeźbiono mu na grobowcu, a pobożny rzemieślnik z własnego domysłu dołożył Ave Maria. Na grobie żółta jeszcze ziemia nie porosła, ale z dwóch sąsiednich krzewy gałęźmi powyginanemi zaczynały przysłaniać go litościwie...
— Na rok przyszły... — odezwała się po rosyjsku Marya — nie będzie śladu ni człowieka, ni kamienia... kwiaty pokryją ziemię i pamięć biednego...
— A!! — zawołał głos z tyłu, — co za szczęście, wszak... przebaczcie — państwo z Rosyi!
Był to ów turysta, który dogonił ich tu pieszo i z otwartemi wesoło ustami i z podniesioną czapeczką witał ich dosyć natrętnie.
Jenerał nie lubił wogóle nowych znajomości, a najmniéj improwizowanych wśród drogi... ponuro nieco zwrócił się ku nieznajomemu. W takich razach Marya Pawłowna zwykle głos zabierała...
— Nie mylisz się pan — odezwała się śmiało, ale z trochą dumy niedopuszczającéj zbytniego spoufalenia, ja jestem Rosyanka...
O mężu nie powiedziała nic i on téż uchyliwszy tylko głowy nie tłómaczył się ze swego pochodzenia.
Młody podróżny popatrzył na oboje państwo, nakrył głowę i stanął śmiało obok nich, postanowiwszy, znać dla jakiéj potrzeby wywnętrznienia się, bądź co bądź zmusić ich do rozmowy.
Z blizka go widząc, łatwo by!o odgadnąć, że Marya Pawłowna miała słuszność upatrzywszy w nim typ ludowy. Obejście się jego, mowa, ton zdradzały młodzieńca świeżo napompowanego znać teoryami demokratycznemi, który szukał tylko zręczności, aby za nie kruszyć kopie..
— Ja także, jak mowa moja świadczy — odezwał się turysta, — jestem Rosyanin; że mam honor przedstawić się Ilija Michajłowicz Nizin... z Moskwy, z białokamiennéj mateczki naszéj Moskwy...
Rozśmiał się. — Jak widzicie — dodał niezrażając się milczeniem, którém przyjęto przedstawienie się — poszedłem w świat przypatrzeć się téj sławionéj cywilizacyi zachodu!
Ruszył ramionami.
— No, tak, my barbarzyńcy... ale cóż tu po dwóch tysiącach lat cywilizacyi zostało? Dwóch tysięcy lat przesądy...
Marya i Stanisław spojrzeli po sobie.
— Wy mi przebaczycie, — dodał Nizin, — że ja tak niegrzecznie czepiam się z prawa pobratymstwa narodowego... ale, miły Boże, ruskiemu człowiekowi już nie tyle za kwasem, co za mową swoją tęskno. Chciałoby się choć ją posłyszeć — choć nią przemówić do kogo...
Może i to słuszność... ale człowiek, jak wiadomo, słaby!
Rozśmiał się sam z siebie.
— Czy dobrowolnie puściliście się w podróż, dla nauki? — spytała grzecznie Marya.
Nizin rozśmiał się.
— Mam się przyznać z prawdą całą? A, nie! nie pani moja! musiałem uciekać bo mnie tam posądzano, że do nihilistów należałem, żem z Neczajewem był w stósunkach, że państwo i cesarstwo chcę wywrócić? Cóż? jak miałem iść etapami na Syberyą, wolałem już pieszo za granicę...
Popatrzał po swych słuchaczach, badając, czy to zeznanie bardzo ich nastraszy i oziębi, i chcąc z tego wymiarkować, czy się zbliżyć do nich więcéj może. — Ani Marya Pawłowna ani jenerał nie okazali strachu ni wstrętu, ośmielony więc mówił daléj:
— No! prawda, kraj piękny... choć szatańsko gorący... ale ludzie?
— Byliście już oprócz Włoch więcéj gdzie? — spytała jenerałowa.
— A jakże! byłem w Paryżu! siedziałem w Szwajcaryi, a oto odbywam teraz pielgrzymkę tylko i do Genewy powrócę... albo — uśmiechnął się tajemniczo — kto tam wie, gdzie się znajdzie!
Jenerał milczał dotąd; nie miał on nigdy do socyalistów i demokratów zbytniego nabożeństwa..... a człowiek ten pachniał mu rewolucyą, spiskiem i nihilizmem. Jednakże raz się losem spotkawszy z reprezentantem systemu i idei, choćby fałszywéj, ciekaw był może form, jakie przybiera i jak się w rzeczywistości wciela.
Ponieważ Nizin nie zdawał się wcale gniewać za to, że mu się nawzajem nie prezentowano, jenerał począł rozmowę. Nie chcąc wszakże narazić Rosyanina na nieprzyjemną niespodziankę, otworzył ją od wyznania, że jest Polakiem.
— A! dziwna rzecz! pani Rosyanka! pan Polak... Domyślam się, — mówił Nizin — że małżeństwo! — Takich nie wiele na świecie, bo Rosyanin z Polakiem, przepraszam za porównanie, jak pies z kotem.. i — darujcie mi — to nie nasza wina...
Począł się śmiać z własnego dowcipu...
— Długoby to o tém i wiele mówić, Ilijo Michajłowicz — odparł jenerał — czyja wina a czyja prawda, lepiéj temu dać pokój...
— E! wy myślicie, żem ja nieprzyjaciel Polaków? — podchwycił Nizin — zachowaj Boże... ja ich lubię nawet, to naród sprytny, tylko nie praktyczny i feodały... feodały!
Szli daléj ulicą cmentarną. Nizin nie miał najmniejszéj ochoty rozstać się z nowymi znajomymi. Chociaż jenerał wprost na jego wykrzyknik odpowiedzieć mu nie chciał i przyjął go półuśmieszkiem... Nizin mówił daléj.
— Ja naszego rządu nie lubię, ja republikanin... ja demokrata, socyalista... ja zwolennik namiętny Bakunina... no, ale w teraźniejszém położeniu co było robić, trzeba było Polskę przydusić... Darujcie! (Izwinitie) Podniósł nieco czapeczki i szedł daléj.
— To prawda, dodał, można było inaczéj... ale na to rząd carski rządem... on jak krawiec z tępemi nożycami musi takiemi krajać, jakie ma...
Nie otrzymawszy jeszcze odpowiedzi żadnéj, Nizin znowu wpatrzył się w towarzyszów.
— Przepraszam, państwo pewnie za paszportem legalnym z Rosyi, a może... razi ich moja mowa?...
— Nie, odezwał się jenerał, ja nie jestem już poddanym rosyjskim i nie powracamy do kraju, możesz pan mówić, co mu się podoba... przekonania powinny być swobodne...
Rozpromieniła się twarz chłopcu i stał się o wiele śmielszym.
— Jeśli tak, odezwał się, to choć przynajmniéj wygadać się mogę swobodnie, a wy może lepiéj zrozumiecie niż cudzoziemcy.
Postawa chłodna jenerała i jenerałowéj nie była wprawdzie wielką zachętą, ale w młodości są chwile takiéj potrzeby wynurzenia się, zamiany myśli a choćby wykłócenia o idee, że się staje natrętem i niegrzecznym. Nizin był młody i rozmarzony pomysłami, potrzebował dzielić się z niemi.
— Chociaż uszedłem z Rosyi, rzekł, nie wyrzeknę się mojéj ojczyzny ani pracy dla niéj. Nasza matka ma wielką przyszłość przed sobą... a choć jeszcześmy do niéj nie gotowi, przynajmniéj się gotujemy. Narodom łacińskiego szczepu bije ostatnia godzina, germańskie plemię trochę więcéj ma siły, ale poślubiwszy cywilizacyą łacińską, wyrzekłszy się samoistności, już téż nie długo pożyje. Chwyci może na chwilę najwyższą potęgę i doszedłszy do szczytu, spadać zacznie... naówczas światowi słowiańskiemu pora stawać do roboty!! Era słowiańska przychodzi. My barbarzyńcami byliśmy, dodał, no tak, ale w téj skorupie barbarzyństwa przechowała się pierwsza może i najstarsza tradycya ludzkości, jądro żywotne. My mamy młodzieńczą siłę do wyrobienia z siebie nowéj cywilizacyi.
Jenerał się uśmiechnął.
— Słyszałem to, rzekł — rzecz nie nowa, są i w Rosyi ludzie, co tak mówią. Szkoda tylko, że ci, co się z tą mrzonką noszą, nie uczyli się historyi lub nie zrozumieli.
— Proszę! proszę! wytłómaczcie! słucham, rad jestem i odpowiem, odparł ochoczo Ilija Michajłowicz...
— Cywilizacyi dwóch właściwie nigdy na ziemi nie było, rzekł jenerał, jedna wyrastała z drugiéj i na drugiéj; wszystkie jak ogniwa jednego łańcucha wiążą się z sobą. Jeśli się od pnia głównego odłamała jaka gałąź sucha, nie puściły z niéj już liście ni korzenie. To, co wy zowiecie pierwotną tradycyą i macie za wyłączną własność słowiańskiego plemienia, jest po prostu znanym stanem przechodnim, zacofaniem tylko i opóźnieniem. Nie może Rosya zużytkować swych młodych sił inaczéj, jak czerpiąc ze źródła téj saméj cywilizacyi, którą zgniłą nazywa...
— Tak! aby z niéj zaczerpnąć fusy i męty... odparł Nizin — ech! ech! panie szanowny... Jeśli się człowiek lub naród tak poczuwa do wielkiego posłannictwa jak my dzisiaj... to je mieć musi...
— Być może — zawołała jenerałowa, i bodajby tak było. W Rosyi wszakże to posłannictwo dziś ogranicza się do bezmiernéj ochoty burzenia wszystkiego. Możnaby więc przypuścić, że misyą naszą będzie rozbić i zniszczyć jak Hunny, aby na gruzach kto inny budował...
— My idziemy z postępem wieku... przerwał Nizin, śmiejąc się dziwnie, my już daléj w pojęciach ustroju spółecznego zaszliśmy niż zachód... Niech pani poczyta Wyrubowa...
— Zawadziliśmy o zbyt drażliwy przedmiot, rzekł jenerał, myślę, że lepiéj dłuższéj nie mieć już rozprawy. Powiedzcie nam raczéj, co myślicie z sobą...
Nizin chwilę się zdawał namyślać a potém dodał.
— Co wam się mam taić — wy przecie do trzeciego oddziału mnie nie doniesiecie... Ja naprzód sam naocznie chcę przekonać się o stanie Europy... dowiedzieć się wielu rzeczy... Szczęściem jestem w lepszém położeniu niż większa część takich jak ja wygnańców, ojciec mój bogatym kupcem w Moskwie, choć nie bardzo skoro grosza przysyła, ale z głodu umrzeć nie da. Pracować nie potrzebuję na chleb powszedni... Jak mi się zatęskni do białokamiennéj mateczki... o! to się znajdzie sposób do niéj dostać, a tam między swoimi skryć i.. (westchnął) daléj do dzieła...
Jenerał spojrzał nań pytająco.
— Chcecie wiedzieć, do jakiego dzieła! zawołał — stary świat przecie runąć musi i to, co się dziś zowie porządkiem spółecznym a co jest uorganizowaną grabieżą przywileju... Ziemia będzie dla wszystkich..
— Już wiem! rzekł jenerał — reszty domyśleć się łatwo. Ale szanowny Ilijo Michajłowiczu, gdy się wam szczęśliwie uda dokonać waszego wielkiego dzieła, zdziwicie się pono mocno, gdy owocem jego stanie się despotyzm stokroć straszniejszy niż był kiedykolwiek.
— No! no! to ja téż wiem, bom już o tém czytał, rozśmiał się Nizin — ale nim do nowego porządku przyjdzie... teraz burzyć! burzyć! niszczyć i wywracać.
— Nawet cywilizacyą? spytała Marya.
— Wszystko! wszystko! co robić! potém się ona odrodzi jak Feniks z popiołów. Nie ma rady..
— I nie pomyśleliście, ile ofiar takie zniszczenie kosztować będzie — ile krwi...
— A cóż bez ofiar! a co bez krwi! przerwał Nizin, na wodzie różanéj tylko cukierki się robią...
Zamilkli. Stanisław nie uląkł się wcale bujnéj owéj fantazyi młodzieńca, uśmiechnął się.
— Wy tego jak my pragnąć powinniście, dodał Nizin — Polacy, odzyskacie prawa narodowości — nie będzie państw... będzie gmina i ludzkość... Narodowości rozwijać się będą mogły wedle przyrodzonych sił swoich..
Stanisław ruszył ramionami.
— Wierz mi, kochany panie, rzekł, ile razy ludzkość chciała równemi nogami przeskoczyć przestrzeń, którą powinna była przechodzić powoli — zawsze wpadła w dół, z którego się długo potém wydobyć nie mogła. Najbezpieczniéj jest iść krok za krokiem, zwolna. Reformy powinny być stopniowe a postęp zdobyty pracą mozolną...
— Wiadomo! wiadomo! znam tę teoryą — żwawo zawołał Nizin — ale każdy ma swoją i niech każdy przy swojéj zostanie.
— Dawno pan jesteś w Neapolu? — spytała chcąc przeciąć rozmowę Marya.
— Ja?? a! już dość, bym się śmiertelnie nudzić począł! Bardzo piękny kraj dla malarzy, ale zresztą... nie ma tu z kim gadać. Nawet Mazzini postarzał bardzo... a Garibaldi...
Ruszył ramionami.
— Państwo tu na długo? — z kolei zapytał Nizin.
— My wyjeżdżamy — jutro...
Z pewném niedowierzaniem i uśmiechem odpowiedź tę przyjął Nizin, znać było, że mu się zdawała wymierzona na to tylko, żeby się go pozbyć... Jenerał to zrozumiał.
— Szczera prawda, szanowny panie — dodał — jedziemy jutro...
— Aby tylko nie w tę stronę, co ja! — rozśmiał się Ilija, bobyście państwo myśleć mogli, że za nimi w ślad gonię i gotowibyście mnie uważać za... no! za urzędnika trzeciego oddziału, stróża porządku spółecznego, vulgo szpiega. Ze wszystkich posądzeń, jakie na człowieka spaść mogą, jest to jedno z najnieprzyjemniejszych...
— A jedziesz pan, dokąd? — zapytała jenerałowa.
Nizin zawahał się trochę. — Myślę, że pojadę na Wiedeń, do braci Serbów, Kroatów, Czechów, Bulgarów i t. p. Chciałbym nawet zwiedzić Czarnogórę, gdzie się najwzorowiéj pono przechowała pierwotna tradycya słowiańska. Zresztą któż to wie, gdzie człowieka losy zaniosą...
Jenerał nie przyznał się wcale, że także ma jechać do Wiednia, spojrzeli tylko na siebie z żoną. — Nizin towarzyszył im chwilę jeszcze.
— Aż mi rzeźwiéj — szepnął — żem trochę swoim językiem pomówił; były już chwile, że miałem ochotę sam do siebie w głos jak w tragedyi klasycznéj prawić monologi... Ten włoski język nic do rzeczy... wypieszczony, wygadany... coś mi się tak wydaje, jak gęba staréj kobiety, któréj dużo zębów powypadało... W naszéj mowie jeszcze wszystkie białe i zdrowe...
Jenerał rozśmiał się.
— Tak — rzekł — bo wiele z nich jeszcze nie wyrosło.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.