Zacisze/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zacisze
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Pani Ramocka wyjechała na kilka dni do Warszawy; więc młodzież skorzystała z tego, aby urządzić w samem Zaciszu na miejscu kilka „prób generalnych”.
Karpowicz nalegał, aby scenę przyszłego widowiska urządzić na obrośniętej winem werandzie.
— Przedewszystkiem widownia pod otwartem niebem, to bardzo ładne. Po drugie — dużo miejsca dla widzów. Na dróżce zaraz przy stopniach można będzie ustawić krzesła. Pierwsze rzędy będą za biletami, a dalej miejsca stojące, bezpłatne, dostępne dla wszystkich. W ten sposób przyciągniemy służbę dworską, a może nawet i lud...
— Czy nie lepiej nie sprzedawać wcale biletów, a natomiast postawić na stoliczku puszkę na składki dobrowolne? — zauważył ostrożnie „Żyd wieczny tułacz”.
— Wybornie. Doskonały pomysł! Potem ją postawimy, ale na początku widowiska jedna z panien będzie obchodziła gości z puszką... — gorączkował się Karpowicz.
— Byle nie ja! — zawołała Karolcia, przerywając rozmowę z Haraburdą...
Rwęckiego nie było, jeszcze nie przyjechał. — Tyleccy udawali, że są zajęci pannami Miler, na złość Zosi, tak bezwstydnie od kilku dni pozwalającej „oblegać się“ młodemu Domańskiemu.
Siedziała właśnie na fotelu ze zwiniętą „rolą“ w ręku, ze złotą głową, pochyloną na bok, z szafirowemi oczami, utkwionemi w odległy kąt pokoju — i słuchała, co jej prawił inżynier. Cesia zdala pilnowała, żeby im nikt nie przeszkadzał, odciągając zręcznemi manewrami to Karpowicza, który niepokoił się, że czas uchodzi, że pora zaczynać, a „nikogo niema", to Izydę, który się wściekał...
— Cóżto za austrjacka okupacja Bośnji i Hercegowiny?... Nie pozwalam... — wołał, siłąc się wyminąć dziewczynę.
— Bardzo proszę, albo... kwita z przyjaźni...
— Istotnie djabeł... zawsze babę pośle... — mruczał student, ale pozwolił się uprowadzić. — Chodź, chodź, medycyno, we dwóch nam będzie weselej... — wolał na Karpowicza.
— Jeżeli to wszystko jest takie dzikie, takie pierwotne, jak pan opowiada, i takie... jak mi się zdaje... obce, to, co właściwie pana na ten Wschód ciągnie? — spytała nagle Zosia.
— Trudno powiedzieć. Jest to rzecz bardzo złożona. Przedewszystkiem tam znalazłem pracę, do której czuję powołanie. Następnie, dzięki tej właśnie młodości życia, dziewiczości-przyrody, ogromowi nietkniętych bogactw przyrodzonych, wszystko, co się tam dzieje, nabiera dziwnego polotu i rozmachu. Stepy bezbrzeżne; puszcze bezludne; rzeki, jak morza ogromne; i ludzie sami wielcy, ciężcy, a naiwni, jak dzieci... Ma się wrażenie jakiegoś praświata, prabudownictwa, zakładania jakichś potężnych podwalin przyszłości przez lud młody, świeży, potężny... Czas upływa w ciągłej walce z przyrodą... Gdzieś na samem dnie naszego schorzałego jestestwa budzą się wielkie instynkty zaborcze i twórcze... I nie wrogie ludziom, lecz przyjazne... tak, panno Zofjo, pomimo wszystko, przyjazne, życzliwe... Historja idzie gdzieś w kąt, zapomina się mimowoli o urazach i porachunkach wobec wspólnych niebezpieczeństw, wysiłków i zwycięstw... Takie przeżycia miała inteligencja nasza zapewne niegdyś na Dzikich Polach, na kresach Ukrainy i to pewnie tak nas mocno spoiło z losami tej Ukrainy, że nas wreszcie zgubiło... Wie pani, że tam nieraz przy wytykaniu nowych linij albo budowie mostu miesiące całe trzeba spędzać w namiotach, nieledwie nieustannie na dworze, na słońcu, wichrze, słocie... Nerwy hartują się, myśl wypoczywa. Zatargi z ludźmi są proste i jakieś... zoologiczne, nie potrącają naszej istoty, nie wlewają gryzącego żalu i rozpaczy... Zresztą, co nas w gruncie rzeczy na dalszy dystans obchodzą ci ludzie?... Nie więcej, niż wszystko, co cierpi. Są cząstką przyrody. Tutaj, w ojczyźnie, wszystko boli inaczej. Tak boli... Wie pani, że ja tam wcale nie czuję niewoli, zapominam o naszem położeniu... I nikt mi nie ośmieli się tego przypomnieć... Jestem potrzebny, szanowany... Sam rozkazuję... — mówił gorąco, bezładnie.
— A my? — spytała cicho dziewczyna.
Domański milczał przez chwilę.
— Jeszcze nie czas walczyć — odparł równie cicho. — Trzeba gromadzić siły, a siłą teraz jest pieniądz, właśnie dlatego... Zresztą ja nie mogę walczyć, ja nie wierzę...
— Więc w gruncie rzeczy dla pieniędzy?...
— Wcale nie!
Zajęci rozmową, nie spostrzegli, że Rwęcki stanął we drzwiach i patrzył na nich uważnie; dopiero gdy zbliżył się i zapytał, drgnęli i odsunęli się cokolwiek od siebie.
— Czy pozwolą państwo przysiąść się? Widzę, że coś ciekawego. Wciąż o teatrze? Doprawdy,
— Nie. Tym razem pan Stanisław tłumaczył mi, dlaczego lubi Wschód.
— Bynajmniej... tego nie powiedziałem. Nie zrozumiała mię pani — bronił się, czerwieniąc się zlekka Domański.
— Podoba mi się pierwotność tamtejszego życia, brak dokuczliwych tarć układu... ustroju kulturalnego — powtarzał — ale czy to będzie miało miejsce na Wschodzie czy na Dalekim Zachodzie... to mi wszystko jedno!
— Zawsze lepiej... na Dalekim Zachodzie... Zapewne, że i na Wschodzie ma to urok, ale ponieważ nas do tych piękności prowadzono stale na... łańcuchu... — zaczął Rwęcki i urwał z niesmakiem.
Zosia spojrzała nań szeroko otwartemi oczyma, gdyż przypomniała sobie w tej chwili, że ten człowiek tam istotnie był. I ujrzała nagle poza nim w zamroczonej głębi szereg postaci w okowach, brnący przez śniegi.
— Nigdy... — rzekła, wstając. — Nigdy...
— Ach, nareszcie pan jest, panie Rwęcki — wołał, biegnąc ku nim, Karpowicz. — Już myślałem, że nic z dzisiejszej próby nie będzie. Idź, Izydo, po Antosia i Kazia. Wyznaczymy zaraz miejsca dla dekoracji.
Reszta obecnych zbliżyła się i otoczyła rozmawiających. Młody Domański próbował odpowiedzieć Rwęckiemu:
— Dlaczego, dlaczego mamy odrzucać Wschód, zwężać pole naszych zapasów, doświadczeń i badań o całą półkulę?... Czas nareszcie skończyć z tą potworną niesprawiedliwością zaszczepioną nam przez chore uczucie, przedewszystkiem dla nas samych szkodliwe... Musimy nauczyć się rozróżniać i tam rozmaite warstwy i sfery... I tam istnieje lud prosty oraz inteligencja, wreszcie są poszczególne osoby, niekiedy bardzo sympatyczne, które nie biorą udziału w rządach, nie mogą na nie wpływać i tem bardziej za nie odpowiadać. Nie mamy prawa ich krzywdzić, krzywdzić całego ogółu oskarżeniem niesłusznem, obwiniać ich za nasz upadek, w którym wyłącznie winniśmy sami... Nasi wielmożni i najwielmożniejsi, nasi wielcy panowie sprzedali Polskę za ukraińskie włości i za... gotówkę... To jasne. Wykazały to jak na dłoni najnowsze studja historyczne... Może nie?... A tłum pośledniejszy, cała szlachta sprzedała ojczyznę za poddaństwo chłopa...
Zerwała się istna burza.
— A Trzeci Maj?... A Staszic?... Chreptowicz?... A Kościuszkowskie powstanie?... A trzydziesty rok?... A Wiśniewski, Konarski?... A ostatnie powstanie?...
— Wprost oszczerstwo... — oburzał się Karpowicz.
— Cóż ostatnie powstanie? Było szlachecką chimerą, nawrotem wstecz do średniowieczyzny i dlatego się nie powiodło... Obiecywano ludowi, Bóg wie co, ale czy — dotrzymanoby — niewiadomo... Chłopi poznali się na farbowanych lisach. Pamiętają oni dobrze dawne nauki. Przecie i Jan Kazimierz przysięgał... I Kościuszko obiecywał, a oddał bohaterów z pod Racławic pod baty panów... Dotychczas Polska była Polską szlachecką. Nie miała w swej przeszłości litości dla ludu... To się mści... — mówił coraz namiętniej Domański.
Rwęcki blady stał naprzeciwko niego i uśmiechał się posępnie.
— Lud, lud... Słyszeliśmy to już tylekroć razy, że doprawdy mogło każdemu obrzydnąć... W dodatku jest to frazes, krzywdzący nas frazes... Polska szlachecka... Tak, tak, ta Polska szlachecka miała umysły, które zdawiendawna o ten lud się troszczyły... Zobaczymy jeszcze, co spotka ten lud od jego obecnych przyjaciół rzekomych. Pan ich nie zna, panie Stanisławie. Na dnie duszy każdego rosyjskiego inteligenta kryje się urzędnik, na dnie duszy każdego chłopa — żołnierz, a w najtajniejszych skrytkach obu — niszczyciel...
— O, stanowczo protestuję. Protestuję w imieniu tych poetów, myślicieli i artystów, których ten bratni nam naród wydał! Protestuję wreszcie w imieniu moich własnych przyjaciół! Rozumiem pana rozgoryczenie, panie Rwęcki, ale to nie dowód dla mnie, bo przez pana w tym wypadku mówi osobista krzywda.
Twarz szlachcica zlekka drgnęła, oczy błysnęły. Zwrócił się do Domańskiego, który powstał z krzesła. Ale w tej chwili znalazła się między nimi Zosia.
— Dajmy spokój tym smutnym sprawom. Wszyscy już są w komplecie, więc zaczynajmy!
Usiedli zdala od siebie, nadąsani, jak małe dzieci.
Zosia, z początku sama poruszona, zaczęła się zlekka podśmiewać z Cesi, która niezmiernie tragicznie dowodziła tajemniczemi półsłówkami:
— To wcale nie... polityka... Wcale a wcale... — Już wiem!... Wierz mi, że się mylisz...
Zwolna wszakże przebieg komedji, który zmuszał przeciwników zamieniać nieraz serdeczne wyrazy, wpłynął na usposobienie wszystkich i Szumbaliński-Rwęcki w końcu dwunastej sceny powiedział: „Nie ustąpi, nie! z takim humorem, że nawet młody Domański się uśmiechnął.
— „Będzie bigos“ — beknął Izyda, nachyłając się nad śmiejącemi się pannami.
— Proszę nie przeszkadzać! Nie na pana kolej — zgromił go energicznie Karpowicz. — Panno Zofjo, pani wychodzi...
Słynna scena między Henrykiem-Domańskim i Kamilą-Zosią przeszła z wielkiem ożywieniem choć Izyda wciąż ją psuł niepotrzebnemi wykrzyknikami. Gdy Henryk wobec zemdlonej Kamili pytał rozpaczliwie:
„Mam-że ją rozpinać...”
Izyda krzyknął:
— To już będzie aneksja... Naruszenie powszechnej równowagi...
— Tego już za wiele!... Pan Szczepański przekroczył wszelkie granice!... wolały oburzone panny — i my żądamy, żeby wyszedł za drzwi.
— Paniuleczki, kochaneczki... Nigdy nie będę... Darujcie... Przecież niedługo na mnie kolej... Dlaczego wolno powiedzieć o-ku-pa-cja, a nie wolno a-ne-ksja?... — Aha, wiem: bo w pierwszej jest oko, a druga nie ma oka... — bronił się żałośnie oskarżony.
Ale Cesia była nieubłagana.
— Idź, idź... ochłonąć.
Zwiesiwszy śmiesznie wargi, wymknął się za drzwi Izyda. W sąsiednim, stołowym pokoju stał przy oknie i rozmawiał z Józiem Rwęcki. Mieli miny zafrasowane i spoglądali zukosa na dziedziniec, gdzie przed gankiem widać było gromadę chłopów w szarych siermięgach.
— Przyzna pan, że tym razem darować im żadną miarą nie mogę. Dziesięć sztuk... I wciąż tak... Sadzonki od strony łąki wydeptali mi doszczętu, sama łąka stratowana, wyboiska nie do uwierzenia, kępina... Nic nie rośnie... Trawy z korzeniami dawno już bydło racicami wtłamsiło w torfowisko... Daremnie zabraniałem, prosilem, przekładałem, żeby na łąkę nie wypędzali krów zaraz po deszczu... Ale gdzie tam... A teraz żalą się, że pastwiska nie mają, że dlatego w szkodę bydło chodzi... Stryjenka wciąż im przebacza i to ich rozzuchwala. Rady sobie z nimi dać nie mogę. Mają mnie za nic. Doszło do tego, że przed chwilą powiedział mi ten ich prowodyr Sikora, iż mi zasię do gromadzkich spraw, że pasać mogą wszędzie, że las ich, że starszy pan, umierając, zostawił go im w... darunku.
Rwęcki podniósł brwi.
— Znowu, widzę, ludek kochany?... — spytał Izyda, wyglądając również przez okno. — Nieśmiertelny Sikora, jedyny przedstawiciel uświadomionego narodowo włościaństwa...
— A tak — zgodził się smętnie Józio.
Zasępiony Rwęcki machnął nagle ręką i odszedł do salonu.
— Znikąd porady... — westchnął Józio. — Zamiast odpowiedzieć — szast-prast i niema go... A ja to dokąd mam uciec?... Hę?...
— Podać ich do sądu i koniec... — wtrącił Izyda.
— Dawno to mówię, ale stryjenka nie pozwala, bo niby o moskiewskiego komisarza się oprze... Cóż począć: niech się opiera! Nie myśmy komisarza stworzyli... Naznacza im stryjenka kary, na które chętnie się godzą, bo ich nigdy nie płacą. Taki koniec! Niech djabli wezmą!... Rzucę wszystko i pójdę sobie!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.