Z etyki praktycznej

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Kotarbiński
Tytuł Z etyki praktycznej
Pochodzenie Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891)
Wydawca G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków – Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z ETYKI PRAKTYCZNEJ.


Chociaż dużo wyrzekano u nas na rozkładające działanie pesymizmu, ma on jednak swoje dobre strony. Ukazując niezłomną i nielitościwą konsekwencję życia, odsłaniając aż do najskrytszych pobudek grę egoizmów ludzkich, roztwiera on oczy na sposoby utrzymania energji własnej wśród walki o byt. Pewna doza zdrowego pesymizmu w ocenie ludzi uchronić nas może od ważnych błędów, zapobiedz niejednemu rozczarowaniu, zdjąć z oczu kataraktę złudzenia. Chociaż ludzkość postępuje i rozwija się, jest to smutną prawdą, którą wykazał Letourneau w swoim „Rozwoju moralności“, że popędy egoistyczne decydują o znakomitej większości czynów ludzi i gromad społecznych. W dzisiejszej dobie moralności merkantylnej, w epoce panowania bezimiennych pieniędzy, wśród szalonego wzrostu działalności przemysłowej, handlowej, wśród potwornych objawów współzawodnictwa — trzeba z należytą ostrożnością oceniać wartość ludzi i stosunków, w jakich działamy. Człowiek, mający zwłaszcza przed sobą zadanie życia, które przekracza zakres zwykłej, mało-odpowiedzialnej pracy, człowiek, który musi działać przez innych i za pomocą innych, powinien bez złudzenia oceniać przymioty i wartość każdego osobnika swego gatunku, który wogóle zachwytu we mnie nie budzi.
Optymizm, skłonny do przypuszczania dodatnich pobudek ludzkich czynów, zbiera często kwaśne owoce tam, gdzie zasiał zdrowe i szlachetne ziarna. Bezwątpienia bez pewnej dozy optymizmu nie byłoby na świecie działaczów podniosłych, którzy, wyrastając po nad płaskość interesów powszednich, chcą zrobić coś dla bratnich gromad małych lub większych, albo dla całej ludzkości. Ale na dnie najszlachetniejszych dążeń i działań, natchnionych miłością bliźniego, przezwaną dziś altruizmem, dadzą się wyśledzić także egoistyczne pobudki. Nawet dodatnia ambicja płynie potroszę z egoizmu, z chęci podniesienia się samego osobnika za pomocą działań korzystnych dla gromady.
W ogóle typem normalnego pod względem etycznym działania jednostek jest zjednoczenie celów osobistych z dobrem ogólnem. Egoizm bywa potężną dźwignią pracy, ambicja ostrogą podniecającą energję, którą same tylko względy dobra bliźnich nie zawsze mogą wytężyć. Wprawdzie chrześéjańska doktryna „niech nie wie lewica, co czyni prawica“ jest bardzo piękną, wprawdzie są natury idealne i ascetyczne, które dla ludzi gotowe są ponosić największe ofiary, obedrzeć się z resztek mienia, zaprzepaścić własną pomyślność, szczęście i spokój rodziny; ale i wtedy nawet w ich postępowaniu można dotrzeć do pobudek egoistycznych, podyktowanych nadzieją poza ziemskiego szczęścia. Taką zapewne pobudkę na dnie duszy ma Ksieni w „Ascetce“ Orzeszkowej, mówiąc do bohaterki powieści te słowa iście Chrystusowe: „Bądź, siostro, wyrazem miłosierdzia życia, stojącego naprzeciw jego okrucieństwu i od srogiej boleści usiłuj uchronić tych, którzy ci zadali najsroższą boleść“. Taka jednak maksyma dobrą jest dla duszy wyjątkowo szlachetnej, dla takiej, co wedle słów poety: „w ziemskiem nieskalana błocie, natchnieniem mija ścieżki błędu kręte“.
Moralność chrześcijańska w swym podniosłym idealizmie, niezna szkopułów i raf podwodnych sobkowstwa, które jeżą się tak obficie pod falami żywota. Miłuj nieprzyjacioły swoje — to brzmi bardzo wzniośle, ale bardzo niepraktycznie. Dobrze byśmy wyszli, kochając nieprzyjaciół, którzy nas obdzierają nikczemnie ze czci lub mienia, którzy poczciwą pracę obniżają kłamliwie i bezczelnie, którzy dla własnej korzyści nie wahają się krzywdzić nas, rozbijać w proch pracowicie zdobytej lepianki pomyślności!
„Miłujcie nieprzyjacioły swoje“ — tak mógł powiedzieć ten tylko, którego „królestwo nie jest z tego świata“, którego najpiękniejsze hasła obłudnie wywieszają na swych sztandarach najwięksi mordercy ludzkiego szczęścia, wyznawcy religji brutalnej siły, kierownicy wielkich łotrowstw wedle znanego określenia Śgo Augustyna.
W tem znaczeniu pojęty dogmat miłości musi być czczą jedynie formułą, dopóki tylko podłość, gwałt, bezprawie wszelkiego rodzaju będą hydrami wznoszącemi ku górze głowy strojne w blaski ziemskiej wielkości. Najszlachetniejsze serca, największe umysły usprawiedliwiały nawet nienawiść, płynącą z pobudek szlachetnych, nie egoistycznych.
W stosunkach codziennych nienawiść, która wynika z małych osobistych pobudek, może być szpetną, jak rosnąca w rowach wilgotnych pokrzywa. Można zresztą nieczuć złości w sercu dla wrogów swoich, ale nie należy pozwalać, aby się niesłusznie tuczyli naszą krzywdą albo rośli w dumę z naszego poniżenia. Kochać ich? Niech to czyni, kto ma serce zajęcze i brak zupełnie żółci, jak powiada duński królewicz, który był ofiarą podłości i zbrodni. Czy można kochać żmiję, która trującym zębem szarpie stopy nasze, wściekłego wilka, który kły nam zatapia w ciało, czy można kochać ludzi, z których duchowego oblicza przezierają pyski niedźwiedzi, tygrysów lub szakali?
I to prawda jednak, że natury najszlachetniejsze, wyjątkowe odznaczają się przewagą uczuć przyjaznych dla ludzi; natury niższego rzędu żyją często poruszane przeważnie przez popędy nienawistne. Jedną z najniższych odmian moralnych gatunku naszego są tacy ludzie, dla których sobkowstwo jest prawem naczelnem. Dla własnego interesu popełnią oni każdą podłość, łotrowstwo, szwindel, podstawią nogę człowiekowi najzacniejszemu, utuczą się łakomie cudzą krzywdą lub nieszczęściem. Ale są gorsi jeszcze od nich: istnieje inny jeszcze najniższy gatunek dusz małych, robaczych, które lubią szkodzić bez przyczyny, trują dla tego, żeby truć, nawet, gdy im to najmniejszej nie przynosi korzyści. Są natury zawistne, pełzające, które kosem okiem patrzą na cudze szczęście, nie mogą znieść cudzego powodzenia, zielenieją ze złości na widok czoła, strojnego urokiem godności moralnej.
Wrodzona nizkim duszom niechęć do umysłów i charakterów podnioślejszych, w niektórych, co prawda, wyjątkowo złych ludziach potęguje się potwornie, staje się na pozór bezprzyczynową, trwałą siłą niechęci i nienawiści, tlejącą niby siarka w zaduchu podziemnej pieczary. Rozumie się, że na dnie takich natur doszukać się można zboczeń potwornie rozrosłego sobkowstwa i prożności. Widzimy takich chorowicie złych ludzi, czasem nawet obdarzonych inteligencją, wyniesionych na stanowiska przez dziwną ironję losu — widzimy jak rozpościerają się wśród stosunków nienormalnych i niezdrowych.
Niestety, wyznać to trzeba z bólem, że nastrój etyczny społeczeństwa naszego sprzyja raczej rozrostowi i powodzeniu takich ludzi, aniżeli go hamuje. Żyjemy w epoce zaćmienia ideałów i upadku charakterów.
Nie jesteśmy społeczeństwem bez ideałów, zwłaszcza na odleglejszą metę. Owszem szlachetne uczucia krążą w żyłach narodu i wykwitają czasem na jego obliczu rumieńcem. Ale w układzie bieżących spraw i stosunków widzimy objawy indyferentyzmu moralnego i apatji, które nie świadczą o zdrowiu i czerstwości ducha. Hasła pracy organicznej, zwrot ku utylitaryzmowi zrobiły swoje. Dając korzystne owoce, zaprowadziły atmosferę właściwą dobie moralności merkantylnej. Skurczenie dusz ma inne jeszcze przyczyny, takie same, jak skurczenie i zanik mięśni małoczynnych. W stojącej wodzie łatwo się krzewią brudne zielska, powstają zgniłe wyziewy. Walka o byt na szerokiej arenie wymaga odpowiednich wysiłków, szerszego rzutu energji; taka walka, prowadzona w cieśniejszym zakresie, wymaga drobniejszych środków, obiecuje powodzenie w niektórych sferach działania ludziom nizkim lub lichym moralnie i umysłowo. Niepodobna zresztą wskazać dokładnie wszystkich przyczyn, które sprzyjają u nas powiększaniu się moralnego indyferentyzmu, ale to pewna, że jest on jednem z głównych znamion słabości i wyczerpania duchowego naszej doby.
Opinja nasza zwątlała, straciła pod wieloma względami siłę widomego sumienia ogółu.
W sferze zwykłej moralności umiemy jeszcze rzucać klątwy, mamy rzeczywiście nawet pewną dozę rozumnej odporności i rygoru, który nie pozwala się panoszyć bezwstydowi. Ale brak nam często zdrowego entuzjazmu dla ludzi dobrych i szlachetnych, brak bezinteresownego zapału dla dobrej sprawy. Ludzie z charakterem czystym, nieznający kompromisu z lichotą i podłością, mają za mało energji, stanowczości, cofają się w głąb cichego życia. Prawda, że natrętne weredyctwo, rzucające się w oczy z prawdą nieproszoną lub niesłusznym monitem, jest rzeczą w codziennem życiu nieznośną. Ale zbytnia lękliwość, usuwanie się od dawania świadectwa prawdzie i słuszności w razie potrzeby, jest błędem obyczajowym, pomaganiem do wzrostu obłudy i siły fałszu, na których, niestety, opiera się tyle dzisiaj stosunków obyczajowych i społecznych. Mądrze mówi stary Mefistofel do Fausta: „że ludziom na wpół z ciemnością światło przeznaczone“. Prawda bezwzględna jest owem niedocieczonem „słowem“, które było na początku, które jest tak głęboko i tak wysoko, że go do uszu i oczu ludzkich ściągnąć nie podobna. Na codzienną potrzebę ludzkość karmić się musi znaczną ilością prawd względnych a większą jeszcze ilością fałszów i ułud. Wskutek dziwnej ironji losu człowieka fałsze te często bywają pożyteczne, bywają środkami do moralnego doskonalenia się i postępu. Ale są pewne fałsze wstrętne, chociaż mające prawo obiegu, są, co gorsza, pewne fałsze uświęcone przez nałóg bezwładności moralnej, fałsze silne i szanowane pomimo przeświadczenia o ich nicości. Okazywanie im tolerancji jest małoduszną lichotą.
Z rozmaitych przyczyn chwilę dzisiejszą cechuje pewien zamęt i nieporządek moralny, dlatego zapewne, że jest ona dobą zaniku starych ideałów i początkiem dopiero wytworzenia się nowych sił, nowych prądów, które może zmienią układ moralny świata. Ten stan odbija się potrosze w dynamice moralnej naszego społeczeństwa; i przesyca atmosferę naszego życia pewnym duszącym niesmakiem.
W skutek tych i innych przyczyn niema u nas miejsca dla ludzi szerszego oddechu „z piersią na miarę Fidjasza“, dla charakterów, idących prosto przed siebie, ufnych w siłę naturalną, gardzących dreptaniem po manowcach albo marnemi sztuczkami. Po za sferą pewnych gałęzi sztuki i literatury, która trzyma jeszcze dosyć wysoko sztandar godności zbiorowej, w najbliższym odłamie społeczeństwa naszego niema miejsca dla błysków potężnej, oryginalnej myśli, dla charakterów czynnych i twórczych w szerszem tego słowa znaczeniu.
Na tronie naszej kultury zasiadła obecnie mierność, która niewiele wymaga i zadowalnia się pospolitemi płodami ducha. W życiu ekonomicznem ta małoduszna pani nie troszczy się o szerszą inicjatywę, o rzutkość przemysłową, o wytwarzanie nowych gałęzi produkcji, o wyzyskanie leżących jak na dłoni dobrych interesów, na których obcy robią krocie. Niech się uda jaka mała spekulacja, jaki lilipuci geszefcik akcyjny, czegóż więcej potrzeba? W dziedzinie naukowej mało wie ona o nielicznych płodach oryginalnych badaczy lub myślicieli, ale zadawalnia się umiarkowaną porcją przekładów dzieł popularnych, streszczeń i artykułów dziennikarskich. W literaturze nadobnej daleko bardziej lubi nowelki, szkice, drobiazgi, aniżeli utwory głębszych i szerszych talentów, które chcą nietylko zająć, ale i zmusić do myślenia.
W sztuce plastycznej zadawalnia się produkcją rzeczy drobnych, pokupnych robót, patrzy obojętnie na brak kompozycji większych i prawdziwie artystycznych. W teatrze forytuje głupią operetkę, lekceważy poważny dramat, lubi rzeczy banalne, sztuki filisterskie o zdawkowym morale, zżyma się czasem na przedstawienia wielkich arcydzieł poezji. Nawet w prassie perjodycznej sprzyja wodnistym gawędziarzom i reporterom, którzy nierzadko udają augurów.
Nic dziwnego, że w świątyni cywilizacji, w której ta mierność jest boginią, uwijają się szybko i rzutnie ludzie, nieprzerastający ulubionej przez nią miary. Wprawdzie są gromadki, kupiące się około innych ołtarzy, na których większe siedzą bogi, ale główna rzesza czcicieli mierności, najruchliwsza, najbardziej głośna, najufniejsza w powodzenie. Z jej gwaru słychać okrzyki: niech żyją sprytni!
Spryt — to u nas wielkie słowo! Na nic wiedza, zdolności, nauka, energja, pracowitość, sumienność, na nic śmiałość przekonań, niepodległość charakteru, gdy niema sprytu. Wielki talent w sferze umysłowej czasami sobie bez niego poradzi, gdyż działa nieprzeparcie, podbijająco. Wielki pieniądz w sferze ekonomicznej ma siłę, więc sam przez się dużo znaczy. Ale można nie mieć ani wielkiego talentu, ani charakteru, ani nadzwyczajnej inteligencji, a z pomocą sprytu pływać szczęśliwie po zwierzchniej fali życia.
Wielką zaprawdę potęgą jest u nas ten najniższy gatunek praktycznego rozumu. Na całym świecie dobrze jest ludziom sprytnym, ale na szerokiej widowni działania spryt może być pomocnikiem drugorzędnym i niewiele zrobi bez rzeczywistej wartości człowieka. U nas tymczasem jest on darem nieocenionym: uczy jak należy chować pod korzec własne przekonania, handlować pokupnym fałszem, jak się wywinąć i podejść, gdzie przejść nie można, jak schlebiać nałogom i przesądom gromad lub silnych jednostek, jak mierność umysłową maskować pozą powagi, jak rzucać w oczy piaskiem frazesów, jak fuszerkę podnosić do wartości porządnej pracy, jak fałszować opinję dla własnego interesu lub kaprysu, jak zniżać wartość porządnej pracy, jak tandetę sprzedawać za świeży towar w różnych gałęziach produkcji, jak drobnemi zabiegami zdobywać stanowiska, albo nikczemną, krecią robotą obalać uczciwych współzawodników.
Ma się rozumieć, że na scenie życia spryt nie występuje z miną chytrą i krętemi manjerami czarnego charakteru; umie on przewrotność nawet pokryć dobroduszną maską, umie być przyjemnym, eleganckim, wytwornym, albo zwijać się wśród gwaru z ruchliwością giełdowego agenta. Czasem przybiera poważniejsze miny, wierząc tylko w swoje maluczkie ja, udaje apostoła cnoty, moralności, prawi z namaszczoną miną komunały, na które się łapią naiwni, okłamani szelestem frazesów. I rośnie to plemię sprytnych pigmejów, włazi na szczudła, udaje olbrzymów bezkarnie, bo nie ma takich, coby je przepędzili „jak Eumenida przez wężowe rózgi“.
W sferze artystycznej mamy dosyć nerwowego hyperkrytycyzmu, który roznamiętnia się z powodu drobiazgów. Mamy dość tendencjnej szykany w jednym lub drugiem piśmie, trochę zamaszystego rąbania quand-même dla efektu, ale za mało krytyki zdrowej, spokojnej, silnej i trzeźwej, za mało zwłaszcza samo-krytyki społecznej. Wyleczyliśmy się, co prawda, z dawnych panegirycznych skłonności, potrafimy się szarpać i kąsać, gdy idzie o sprawy osobiste, potrafimy prywatą zakwaszać robotę publiczną, rzadko kiedy jednak umiemy sobie, jako społeczeństwo, powiedzieć cierpką ale posilną, prawdę. Podobni jesteśmy czasem do chorego dziecka, które nie umie przełknąć gorzkiego, ale zdrowego lekarstwa. Tłómaczy się to jasno różnemi przyczynami, ale wyjaśniając takie zjawiska, czujemy ich nienormalność społeczną.
Szczególniej nieprzyjemnie uderza u nas bezkarność moralna pewnych sposobów działania, które należałoby słusznie dotknąć karą dyscyplinarną opinji — bezkarność ludzi, którzy nie tracą swej siły, chociaż etycznie i umysłowo są skompromitowani.
W takim nastroju potrzeba siły ducha, poczucia obowiązku, aby nie poddać się apatji i zachować energję do pracy, mającej na celu szersze widoki. Indyferentyzm i apatja nie dają podniety do działania, obcinają skrzydła, wiążą ciężary u nóg i rąk ludzi, którzy mają dość siły, aby żwawiej się ruszać. Najwygodniej zapewne zamknąć się w ciasnem kółku własnych interesów, zadowolnić się pracą dla własnej korzyści, zostawiając zabiegi na szerszych i wpływowych polach tym, co umieją sprytniej na nich się krzątać. Trudno, zaprawdę, ludziom z charakterem czystszym i szlachetniejszym stawać do współzawodnictwa z tymi, co używają lichych środków lub kojarzą zręczność z brakiem moralnych podstaw działania. To bieda również, że charaktery zacniejsze i głębsze w małym stopniu posiadają dar praktyczności i umiejętnego używania godziwych środków walki o byt. Nie umieją one wysuwać się naprzód, szybko zajmować opróżnionych placówek, chwytać w lot powodzenia, wyzyskiwać umiejętnie dogodnych dla siebie momentów, popierać swej wartości pozą i reklamą. Nie mają tej rzutkości, inicjatywy tak potrzebnej wśród trudnych warunków dla zdobycia karjery lub stanowiska. Niejeden wreszcie w obecnych czasach wpada w pesymizm, macha ręką na marny bieg świata i pogrąża się w bezwładności.
Ze stanowiska społecznego taki kwietyzm jest ciężkim grzechem, dezercją z placówki. Nie ma tak ciężkich okoliczności, w którychby czegoś nie można zrobić. Natura ludzka jest dziwnie giętką, umie się przystosować do wielu trudności i braków, umie i może prowadzić walkę o byt w warunkach niemożliwych dla każdego innego gatunku. Jedną z naczelnych zasad etyki nowszej jest samozachowanie jednostek oraz ich potomstwa i rodzaju. Jeżeli w danych warunkach praca jednostkowa lub zbiorowa może osiągnąć rezultaty połowiczne albo tylko częściowe w stosunku do napięcia swej siły, zawsze to będzie przyrostem korzyści, krokiem rozwoju lub postępu, na który nie zdobędzie się kwietyzm. Nawet w tych razach, gdy robota nie wydaje pozornie żadnych skutków, może być ona środkiem podtrzymania energji lub aktem tej baczności, która nie spuszcza z oka rwącego biegu wypadków, nie chce ominąć pomyślnej dla siebie chwili.
Wobec tego obowiązkiem jest ludzi zdrowych i szlachetniejszych, aby starali się nabywać tych przymiotów praktycznych, któreby pomnażały ich siłę, dając oręż do walki o byt. Im więcej będzie przy robocie sił dodatnich, ludzi, łączących własne dobro z poczuciem szerszych obowiązków, z umiłowaniem szlachetniejszych ideałów, tem lepiej będzie dla społecznego zdrowia, dla podniesienia moralnego poziomu i ukrzepienia samowiedzy. Tacy tylko ludzie mogą ograniczać proces moralnego rozkładu do możliwego minimum, mogą wprowadzać normalny układ różnych stosunków społecznych, dawać przykład i pobudzać sumienie zbiorowe w charakterach stępiałych lub obrosłych tłuszczem sobkowstwa.
Dla swojego więc i ogólnego dobra powinni brać pod uwagę, na czem polega trudna sztuka życia i praktyczna polityka, powinni krzątać się, zabiegać, wyzyskiwać stosunki przyjazne, jednać sobie zwolenników, oceniać wartość ludzi, paraliżować zabiegi intrygantów. Czasami potrzebny bywa w tym celu pewien praktyczny oportunizm, byle tylko nie kłamał prawdzie przekonań, nie abdykował z własnej godności. Potrzebną jest wytrwałość i krytyczny pogląd na życie, który nie pozwoli się zrażać chwilowemi niepowodzeniami, który ze spokojem patrzy na sztucznie wyszrubowaną miernotę, na tryumfy nicości, otrębywanej przez reklamę, lub chwilowo wydętej przez szczęśliwy bieg wypadków. Na każdej niwie szerszego działania potrzeba robotę jednostkową i społeczną prowadzić z poczuciem szerszych obowiązków a zgodnie z nielitościwą logiką życia, trzeba dobrze sobie zdać sprawę z tego, co należy i można zrobić w danych warunkach, obliczać możliwe widoki powodzenia. Nie trzeba dobrej roboty narażać na klęskę działaniem, podjętem niewłaściwie lub nie w porę. Trzeba jednem słowem, aby ludzie głębsi, szlachetni zdobywali pewną sumę przymiotów praktycznych, które nie zmniejszą ich wartości idealnej a pomnożą wartość czynną.
Ludzie niepraktyczni mogą być bardzo szanowni, godni podziwu i uwielbienia, mogą zrobić dużo w dziedzinie pracy umysłowej, jeżeli znajdą dla niej przyjazne warunki — ale sami tych warunków nie polepszą, a co więcej, łatwo popełniają mimowoli błędy, szkodzące nietylko ich powodzeniu, ale robocie zbiorowej. Wiadomo, że najlepsi ludzie pokutują czasem za drobne błędy, gdy tymczasem szubrawcom i łotrom uchodzą nieraz ciężkie grzechy. Kwaśny owoc doświadczenia po czasie nie jest pożywny, gdy złe odrobić się nie da. Praktyczna mądrość ma wielu na świecie mentorów, ale nabywa się nie łatwo. Jedynym uniwersytetem, który w niej kształci, jest twarda szkoła doświadczenia. Dobre rady mają czasem znaczenie, ale najczęściej bywają liczmanem, który chce uchodzić za dobrą monetę.
Łatwiej zreszą dostrzedz błędy ludzkie i zboczenia społeczne, aniżeli dać stosowne na nie lekarstwo, łatwiej krytykować, niż wskazać środki poprawy, łatwiej dawać rady, aniżeli świecić przykładem. Terapja bezsilności i błędów społecznych nie może być nigdy doraźną, ale działać musi długo i stopniowo. Moralny rozwój społeczeństwa odbywa się powoli, albowiem siła zachowawcza, tak korzystna pod względem bijologicznym, dąży do utrwalenia nabytych właściwości osobników i gatunków.
Jeżeli etyczne osłabienie społeczeństwa sięga do głębi jego organizmu, wtenczas choroba moralna się przewleka i ustępuje w miarę nabywania sił nowych, czerpanych z podstaw rodzimego bytu. Ale stany podobne bywają także chwilowe, bywają wynikiem działania przyczyn, nieleżących w naturze wewnętrznej ustroju społecznego. Nasze społeczeństwo ma naturę wrażliwą i giętką, z apatji moralnej łatwo się otrząsa. Zahartowane w szkole doświadczenie może i powinno zużytkować wszystkie swe siły, jakie zużytkować należy w danych warunkach, zachowując jeszcze rezerwowy zapas energji cywilizacyjnej.
Do takiej pracy potrzeba ludzi, łączących charakter z ruchliwością praktyczną. Pokrzepiać ich winna ta myśl, że obowiązkiem naszym jest praca nietylko dla współczesnych, że zasada utrzymania energji przeciąga się poza najbliższą metę chwili obecnej. Dzieje uczą, że działanie wielkiej siły zachowawczej nie słabnie, że wśród ludów wysoko ucywilizowanych coraz większej nabiera trwałości.
Dzisiejsza nauka, głosząc zasadę niezniszczalności siły, wskazuje, że każde dodatnie usiłowanie, choćby nie miało widocznego skutku, nie ginie marnie, ale pomnaża zasady energji utajonej. Wbrew ponurym wizjom pesymistów trzeźwi myśliciele stawiają ludzkości dobre horoskopy. Pomimo okrutnego i nielitościwego działania praw natury, pomimo przewagi uczuć egoistycznych, wskazują oni na ciągły wzrost lepszości, na siłę altruizmu, rosnącą w ogólnej sumie życia ludów. Jestto jedna z najlepszych zdobyczy wiedzy dzisiejszej, która dostarcza lekarstw a na apatję i kwietyzm. Starajmy się więc o zdrowie ducha, jeżeli chcemy wykazać prawo do bytu. Świat dzisiejszy nie jest dla ospalców, wizjonerów i rozczarowanych, ale dla tych, co mają w sobie żywą wiarę, pragnienie twórczej pracy i bohaterstwo cierpliwości.


Warszawa.Józef Kotarbiński.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Kotarbiński.