Przejdź do zawartości

Złoty ptaszek

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Złoty ptaszek
Podtytuł Nowelka
Pochodzenie Nowości Illustrowane, 1923, nr 51
Redaktor W. Lipiński
Wydawca Spadkobiercy St. Lipińskiego
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia i kliszarnia „Nowości Illustrowane“
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


GABRYELA ZAPOLSKA  
ZŁOTY PTASZEK
Nowelka.



Był to rozkoszny przybytek — coś, niby z tysiąca i jednej nocy — ten ciepły wonny buduar niebieski.
Blado-niebieski plusz obić i mebelków srebrzył się przy świetle alabastrowej lampy, jakby fale w blasku księżyca; srebrzyste draperye spływały od sufitu rozścielając się po ścianach i układając nad drzwiami w kunsztowne a pełne fantazyi fałdy... Gdzieniegdzie z pomiędzy draperyi lśniły wysokie tafle weneckie, odbijając w swem przeźroczu palmy, rododendrony, storczyki i heliotropy, napełniające buduar delikatną wonią. Wszędzie wokoło na małych stoliczkach, wykładanych emalią, porozrzucane leżały kosztowne albumy, wachlarze z koronek, kosze z żywymi kwiatami i różne malutkie a wytworne cacka i graciki, które stanowiły urok tego czarownego gniazdka.
Prześliczna postać alabastrowa, przedstawiająca noc, symbolicznie unosiła się ponad niebieską draperyą, opływającą falisto szerokie misternie rzeźbione łoże. Na łożu tem bielała, niby śnieg, niezliczona ilość koronek i haftów, pod którą nikły zupełnie cieniutkie, przejrzyste tkaniny pościeli. Koło marmurowego kominka stała duża niebieskim pluszem okryta otomana.
Biała powiewna postać, z założonemi pod główką rękami, spoczywała na niej nieruchomo.
Była tak drobną, delikatną a zarazem tak śliczną, że mogła uchodzić za jedno z cacek, zdobiących buduar.
Twarzyczkę miała malutką i bladą, o rysach wytwornych: usta maleńkie, blado różowe, rozchylały się pogodnym uśmiechem; oczy duże, jasno niebieskie, o pysznej oprawie, miały wyraz trochę dziecinny, ciekawy...
Z otomany spadały aż na tygrysią skórę, długie jasne warkocze. Bujność ich była nadzwyczajna, zdawało się niemożliwem, aby tak mała główka była w stanie udźwignąć ten wielki ciężar. Warkocze miały barwę płynnego złota i w zagięciach tworzyły refleksy, poprostu cudne.
Zadzwoniła.
— Która godzina? — spytała nadchodzącej pokojowej.
— Siódma, proszę pani...
— Nie było nikogo...
— Nie, proszę pani...
— Dobrze, możesz iść.
Ziewnęła i rozkosznym ruchem przeciągnęła się na otomanie.
— Co to jest, że nie przychodzi — szepnęła do siebie powoli. Może go coś zaskoczyło?
Oczekiwała lekarza.
Niedawno dopiero podniosła się z długiej, ciężkiej choroby — przedtem nie chorowała nigdy. Mając lat siedmnaście wyszła za mąż za człowieka, którego nie kochała wprawdzie, ale była doń szczerze przywiązana za nadzwyczajny przepych, jakim ją otoczył. Żyli ze sobą przez lat pięć w zupełnem zadowoleniu. On ją ubóstwiał, nosił niemal na rękach i nigdy nie nazywał inaczej jak:
— Ptaszku mój złoty!
Była też rzeczywiście drobniutka, wesoła i szczebiotliwa jak ptaszę; w życiu swem nie zaznała, co to strapienie lub zły humor; nikt nigdy nie dojrzał skrzywienia na jej uśmiechniętej twarzyczce. Była jedną z tych rzadkich natur kobiecych, co to do końca życia pozostają dziećmi. W przeciągu lat pięciu pożycia z mężem, straciła rodziców, którzy umarli spokojni, widząc ukochaną jedynaczkę, otoczoną wszystkiem, co miłość i bogactwo dać może.
Ale wkrótce po nich umarł i mąż.
Cios ten odczuła boleśnie. Płakała po nim dniami i nocami, zdawało się jej ciągle, że słyszy ostatni szept jego, drżący niewyraźnie:
— Bądź zdrów, ptaszku mój złoty!
Potem przyszła choroba. Chorowała długo i ciężko, nakoniec jednak dzięki nadzwyczajnemu poświęceniu się lekarza, przyszła do siebie i podniosła z łoża.
Rekonwalescencya trwała nierównie dłużej. Delikatny organizm, zniszczony chorobą, z trudnością odżywał na nowo. Pogarszała jeszcze wszystko jesień. Lekarz przychodził codziennie. Cieszyła się zawsze samą nadzieją odwiedzin — była to jej najmilsza rozrywka.
Wraz z polepszającym się stanem zdrowia, zacierały się w jej duszy ślady przejść ciężkich i pogodna jej dziecięca natura budziła się do życia. Zadowolona była ze wszystkich, ze służby i siostry Maryi, którą w ciągu choroby pokochała serdecznie. Lekarza uwielbiała za to, że ją ocalił. Życie cieszyło ją ogromnie.
Zegar wybił ósmą i równocześnie prawie z ostatniem jego uderzeniem, donośny głos dzwonka odezwał się w korytarzu.
— Idzie! — zawołała radośnie.
Był to mężczyzna około czterdziestu lat, muskularny. Bujny włos czarny, sczesany z czoła, przyprószony był siwizną. Główną ozdobą twarzy było dwoje wielkich czarnych oczu, tlących niepospolitym blaskiem. Wogóle była to twarz poważna, niemal surowa, lecz szlachetna i wzbudzająca zaufanie.
— Dobry wieczór pani.
— Dobry wieczór. Ach! jak to dobrze, że pan przyszedł. Czekam na pana z niecierpliwością, czekam i doczekać się nie mogłam! Myślałam, że już pan dziś nie przyjdzie.
Surowe rysy lekarza rozjaśniły się jakiemś błogiem wewnętrznem wzruszeniem, ogarniającem go zawsze, ilekroć patrzał na tę śliczną drobniutką istotkę, której życie było jego dziełem.
— Nie byłoby to nic nadzwyczajnego, — odrzekł — moje wizyty nie są już dla pani niezbędne..
— Niezbędne! — przerwała młoda kobieta uśmiechając się radośnie — gdyby pan był nie przyszedł, byłabym płakała cały wieczór.
— Zdaje się pani...
— O nie! nie zdaje mi się, z pewnością. Nie mogłabym się obejść bez pańskich odwiedzin.
— Dziecko z pani! — uśmiechnął się pobłażliwie. — Ależ one i tak niedługo skończyć się muszą... Pani wyzdrowieje zupełnie i...
— To rozchoruję się na nowo! Umyślnie!
— Ale i to nie pomoże. Wysłać muszę panią, wysłać daleko... Do Włoch...
— Do Włoch? — spytała przerażona — do Włoch? A cóż ja tam sama robić będę?
— Może pani znaleść sobie towarzyszkę lub co lepiej, towarzysza.
Blada twarzyczka rozjaśniła się.
— Pan mógłby pojechać ze mną? — spytała nieśmiało, jak dziecko, które się boi, by mu nie odmówiono zabawki, której pragnie.
Doktorowi krew uderzyła do twarzy.
— Cóż znowu? — rzekł szorstko, lecz głos mu drżał nieznacznie — a cóżby się tu działo z moimi chorymi? A żona, a dzieci?
Lecz spojrzawszy na jej zasmuconą twarzyczkę, uspokoił się odrazu. Wziął jej małe rączki i począł je pieścić w swych dłoniach.
— Jesteś pani trochę dziecinną, pani... pani... jak pani właściwie na imię?
— Helena.
— A innego pani imienia nie ma.
— Nie.
— Wie pani, ile razy chcę do pani przemówić po imieniu, zawsze mi to nie może przejść przez usta. Helena — to za długie, za surowe imię dla pani...
— W domu wołali mnie Dusią. Ale najsłodziej zwał mnie mój mąż. — Wie pan, mówił mi zawsze: ptaszku mój złoty...
— To dobre dla pani imię. Ale przecież tak do pani mówić nie mogę.
— Ciekawam, jakby to brzmiało w ustach pana! — No? Niech pan raz powie, no proszę, raz tylko...
— Ależ...
— Raz, jedyny raz. Złoty, kochany doktorze!
Była tak piękną z tą dziecinną pieszczotliwą minką, że nie mógł się jej oprzeć... Zresztą w sercu mu zawrzała szalona pokusa.
— Ptaszku mój złoty! — wyszeptał namiętnie i pochylając się nad nią, dotknął ustami jej czoła.
Przymknęła oczy, wyraz niewypowiedzianej słodyczy zajaśniał na jej twarzy.
— Tak długo czekałam na to — rzekła po chwili poważnie, jakby do siebie.
Doktór zerwał się z taboretu i począł szybkiemi kroki przechadzać się po buduarze.
Należało się ratować czemprędzej. Czuł, że wobec tej kobiety zdołałby zapomnieć o wszystkiem. On, syn ludu, który własną pracą zdobył karyerę, on, człowiek trzeźwy, praktyczny, surowo swe obowiązki pojmujący.
Najwyższy czas, by ratować ją i siebie.
Zbliżył się do niej i usiadł opodal w fotelu.
— Pojadę do Włoch? — spytała z anielskim uśmiechem.
— Pojedziesz pani — rzekł łagodnie lecz i stanowczo. — Pojedziesz pani, bo to jest dla zdrowia konieczne... konieczne...
— Dobrze, pojadę — odparła po chwili — ale ja tam umrę doktorze.
— Dzieciństwo! Tam właśnie przyjdziesz pani do zdrowia. Mentona cudna jest...
— Umrę w tej Mentonie...
— Ależ dzieciństwo skończone! Ciekaw jestem, dlaczegoby pani tam umrzeć miała? Tam, gdzie tysiące ludzi odzyskuje zdrowie i życia...
— A jednakże czuję doktorze, że umrę tam — powtarzała z jakimś smutnym dziecinnym uporem.
Doktór zerwał się oburzony.
— A więc cóż pani chcesz?! — zawołał podniesionym głosem. — Czy mam poświęcić dla pani obowiązki moje, rodzinę? Mam podeptać honor i stać się podłym człowiekiem? Szaleństwo!
Przerażona podniosła się z otomany i chwiejnym krokiem zbliżyła się do niego. Rączki złożyła błagalnie i podniosła na niego cudowne spojrzenie przerażeniem rozszerzonych źrenic.
— Zrobię, co zechcesz, tylko się nie gniewaj na mnie... nie krzycz... ja się boję pana... doprawdy, boję się... nikt tak nigdy nie krzyczał na mnie.
Usta jej drżały, jak u dziecka, krzywiły się do płaczu.
Zamiast odpowiedzi padł przed nią na kolana i począł całować i tulić jej ręce.
— Biedactwo moje! Biedna ty moja ptaszyno złota! Daruj mi! daruj!
Ale ona chwiać się zaczęła.
Zerwał się szybko i porwawszy na ręce, złożył na otomanie. Kilka środków, umiejętnie zastosowanych przyprowadziło ją do przytomności, lecz czuła się zmęczona.
— Jak tylko powietrze się ociepli — mówił cicho i łagodnie, rozgrzewając w swoich dłoniach chłodne jej rączki — pojedziesz pani do Mentony. Odzyskasz tam dopiero zupełnie zdrowie. Konieczne to jest, konieczne dla ciebie i dla naszego spokoju. Zabawi tam pani parę miesięcy, potem powróci i będziemy się widywali, jak dobrzy przyjaciele.
Mówił długo. Ona nie opierała mu się już ani zaprzeczała jego słowom. Słuchała kiwając główką ze smutnym uśmiechem, ale w duszy powtarzała sobie ciągle z dziecinnym uporem:
— Umrę tam z pewnością bez niego.


∗                    ∗

Doktór powrócił był właśnie do domu z wizyt lekarskich. Zmęczony był, ale poważny i spokojny. Na jego widok dzieci zbiegły się z radosnym okrzykiem, by przywitać się z ojcem. Każde chciało być pierwsze. Na końcu podeszła żona, której twarz na widok męża rozjaśniła się błogim uśmiechem.
Wkrótce zasiedli do kolacyi.
Na dworze huczała śnieżyca grudniowa, w jadalni jednak było ciepło i zacisznie.
Doktór spojrzał po kolei na pięć główek, siedzących koło niego — wszystkie były zdrowe i uśmiechnięte. Spojrzał na żonę — i na jej twarzy malował się spokój niezamącony, rozjaśniony wyrazem szczęścia i miłości.
Błogie uczucie przeniknęło pierś jego, wywołując dumny uśmiech na usta.
Jakże wdzięczny był sobie za tę chwilę hartu i silnej woli, — jak błogosławił tę moc panowania nad sobą, że oparł się chwilowej, szalonej pokusie i okupił tem szczęście i spokój swej rodziny.
Wspomnienie to niewiedzieć skąd przyszło mu dziś do głowy — bo wiele czasu już minęło od jej odjazdu.
Z początku korespondowali z sobą po przyjacielsku — lecz wkrótce „złoty ptaszek“ widocznie o nim zapomniał.
Niedawno i mu przyśniła mu się taka, jak przelękła się jego gniewu — blada, drżąca. Stanęła przed nim ze złożonemi błagalnie rączkami.
Wtedy obudził się wzruszony i zaraz nazajutrz napisał list do niej ostatni.
Podobnie, jak na poprzednie, nie otrzymał i na niego odpowiedzi.
Przykro mu było później — jednakże wytłumaczył sobie to jej milczenie.
— Lepiej dla nas obojga, że o mnie zapomniała.
Dziś siedzi w gronie rodziny, czuje na swem ramieniu z ufnością wspartą głowę żony. Jest mu dobrze a pod tem uczuciem ustępuje fala wspomnień.
W myśli widzi radość, która pojutrze, w wigilijny wieczór opromieni twarze żony i dzieci na widok podarków, które w tajemnicy przed niemi przygotowywał.
Wchodzi sługa.
— Telegram...
Nie zaniepokoiło ich to wcale, często bowiem zdarzało się, że go wzywano i do odległych miejscowości.
Spokojnie otworzył telegram:
„Pani Helena wzywa pana byś był łaskaw przybyć natychmiast. Jest umierająca. Mieszkamy: Mentona, willa Santa Lucia I. p.“
Złożył szybko telegram i schował go do kieszeni.
— Wzywają mnie do chorego — rzekł zdławionym głosem — muszę jechać zaraz, o wpół do jedenastej odchodzi pociąg. Bądź tak dobrą i wyszukaj mi trochę rzeczy, bo być może, że będę musiał nieco dłużej pozostać.
— Czy kto znajomy? — spytała żona patrząc badawczo na pobladłą twarz męża.
— Tak, córka mego kolegi i przyjaciela z lat szkolnych... jedyne dziecko... — kłamał, chcąc pokryć wzruszenie.
W godzinę potem siedział w pociągu, zapomniawszy o rodzinie, o świętach, które zawsze zaliczał do najpiękniejszych dni. Wyrzuty sumienia trawiły go okropnie — pół życia dałby Helenie by ją mógł ocalić raz jeszcze.
W Mentonie stanął nazajutrz, w wigilię nad wieczorem.
Jeszcze minut kilkanaście, tyle bowiem czasu potrzebował dorożkarz, by zawieść go z dworca do willi, minut długich jak wieki, gdyż jedna tylko myśl tkwiła mu w mózgu:
Czy zastanie ją jeszcze przy życiu...
Wreszcie stanął przed drzwiami jej mieszkania.
Serce mu zabiło głośno, gdy zapukał.
Drzwi otworzyły się zwolna. Siostra Marya stała na progu.
— A to pan?! Proszę...
Gdy wszedł do pokoju, wzrok jego padł na białą postać, leżącą na otomanie, otuloną poduszkami. Stanął jak przykuty i zimny dreszcz przebiegł mu po ciele.
Toż to miał być śliczny złoty ptaszek, ten drobny wyschnięty szkielecik, pokryty żółtą woskową skórą?
Zmieniona była do niepoznania. Duże, niebieskie oczy zgasły, otoczone dookoła ciemnemi obwódkami. Twarz znikła prawie zupełnie, pozostawiając tylko wypukłe kości policzkowe, na ręce patrzeć nie było można bez zgrozy, jedne tylko warkocze długie, bujne, złociste opadały jak dawniej ku ziemi, tworząc w zagięciach cudne refleksy.
Na widok doktora postać poruszyła się, robiąc widocznie wysiłek, aby się podnieść, lecz nadaremnie...
Wtedy usta poruszyły się nieznacznie i po chwili dopiero uleciał z nich głos słaby do dalekiego echa podobny.
— Chodź pan bliżej tu...
Odrętwiały z bólu doktór zbliżył się machinalnie i stanął obok otomany.
Blady okropny uśmiech zadrgał na bezbarwnych usteczkach... Wyciągnęła rączkę.
— Dziwisz się, że żyję jeszcze? — szepnęła — I ludzie tu dziwią się także, że umieram tak długo i umrzeć nie mogę. Ale ja wiedziałam, że bez ciebie żyć nie będę i teraz wiedziałam, że nie umrę, dopokąd cię nie zobaczę raz jeszcze.
Przymknęła oczy osłabiona.
Mężczyzna stał nieruchomy, niepojęta siła uczuć wzrok jego przykuwała do biednej twarzyczki. Czuł, jak mu w piersi coś rwało się z bólu, darło na szmaty.
— Czemu tak późno? — wykrztusił na koniec ze ścieśnionej piersi.
— Bałam się... może byłbyś gniewał się na mnie doktorze — odparła, podnosząc na niego nieśmiele gasnące oczęta.
Okropne wstrząsające łkanie wydarło się z piersi doktora. Padł przy niej na kolana, kryjąc twarz w fałdy jej białej sukni.
Było coś okropnego w tem łkaniu silnego mężczyzny. Siostra Marya uczuła nagle łzy spływające jej po twarzy. Znała ten dramat od początku.
— Nie płacz — szepnęła chora, a wyraz nadziemskiej czułości opromienił jej rysy — nie płacz, bo żal mi bardzo, że cierpisz, obojeśmy niewinni. W duszy ja cieszę się, że odejdę bo czemże ja mogłabym być dla ciebie w tem życiu? Niewyrozumiała byłam i natrętna... Chciałam cię widzieć codziennie...
Główka spadła na rękę doktora bezwładnie.
Nie żyła!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.