Złoto i błoto/Tom III/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoto i błoto
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1884
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nadaremne było oczekiwanie w Rakowcu: od Leona wieść żadna nie nadeszła. Zkądinąd tylko dowiadywał się Maurycy, iż zamieszkał z żoną w majątku, że nie bywali nigdzie, i prowadzili życie zupełnie odosobnione... Miał jeszcze i rachunki i interesa brat, lecz urażony, zobojętniały, nie chciał odnawiać stosunków, miał prawo wymagać, aby się Leon sam poczuł do obowiązków.
Z tamtej strony głuche panowało milczenie... Miesiące upływały tak, i nic się nawet dowiedzieć nie mógł z boku Maurycy. Żona widząc, że wspomnienie brata przykrość mu czyni, unikała go i prosiła innych, aby o nim nie mówili. Starano się go zapomnieć.
U podkomorstwa zawsze bywało osób mnóztwo, nawet ze stron dalszych, i tu właśnie pierwszą bliższą wiadomość o Leonie przypadkiem Maurycy otrzymał. Mieszkający o miedzę od Leona pan Skwarski, odwiedzając krewnych w sąsiedztwie Wierzejek, z nimi razem do podkomorstwa przyjechał. Maurycowstwo byli dnia tego oboje. Nazwisko Czermińskich posłyszawszy, Skwarski się z ciekawością wpatrzył w Morysia, nie rzekł nic, ale po bliższem poznaniu, gdy sami byli, zapytał go.
— Nie weźmiesz mi pan dobrodziej za złe — czy pan Leon, od którego ja mieszkam o miedzę, jest pańskim krewnym, czy tylko imiennikiem?
Moryś odwiódł go na stronę.
— Rodzony mój brat, rzekł — ale nie jesteśmy z nim w stosunkach. Dawno o nim nie miałem żadnej wiadomości. Zobowiązałbyś mnie pan, szczerze i otwarcie mówiąc, co się tam z nim dzieje...
Skwarski, szlachcic starego pokroju, rubaszny, języka nie umiejący utrzymać, popatrzał, głową potrząsł... i w końcu odezwał się:
— Wiele i ja panu o nim powiedzieć nie będę mógł — człowiek i jego życie niezrozumiałe...
Nikt się w sąsiedztwie ani domyślał, ani przeczuwał, że brat pański ma w dawno opuszczonym dworze i majątku zamieszkać. Zdaje mi się, że rządca już się tam był rozposażył jak na dziedzictwie, gdy młodzi państwo spadli nań jak grom z czystego nieba.
Musiał się klnąc nieboraczysko wynosić na folwark, który wcale dla tak wielkiego pana nie przystał... W całem sąsiedztwie gruchnęła ta wiadomość, obudzając ogromną ciekawość... Dwór kawałkami zaczęto restaurować... W parę niedziel po przybyciu do kościoła bardzo świetnym ekwipażem zajechali państwo na nabożeństwo. Widziałem i ja ich... Brat pański mizernie i blado wygląda, żona młoda, przystojna i bardzo rezolutna. Ze wszystkiego widać, że jest — przepraszam pana — pod pantoflem. Jejmość dysponuje sługom, na nią lokaje patrzą, ona posyła męża, daje znak kiedy jechać... Wygląda ładnie i śmiała, raźna kobieta...
Nigdzie nie bywają — w domu ma być życie wygodne i z pańska, ale sama pani we wszystko wchodzi, zajmuje się najmniejszemi rzeczami, i pod pozorem, że mąż słabowity, podobno rządy majątku wzięła w ręce...
Niewiele więcej mógł się dowiedzieć od pana Skwarskiego Maurycy, ale uprosił go, ażeby, jeśliby się bliżej dowiedział o bracie, doniósł mu to przez podkomorzego. Skwarski przyrzekł. Nie taił przed nim Maurycy dawnych, smutnych stosunków, które i o teraźniejszość niepokój obudzały — powiedział mu o pochodzeniu tej żony miejskiem... a bardzo nieobiecującem. Skwarski bolał nad tem... rozeszli się poprzyjaźniwszy...
Od ożenienia Leona przeszło tak lat dwa, bez oznaki życia, bez wiadomości. Maurycy musiał sobie powiedzieć, że się go wyrzeczono, i że on wyrzec się był powinien też brata, który unikał wszelkich z nim stosunków... przypadkowo dowiedział się przez krewnych Skwarskiego, iż Leon miał córkę, i że kilka osób w sąsiedztwie poznało młodą panię, która, acz trochę się im dziwną wydawała, zbyt może śmiała i pewna siebie, ale jej nic zarzucić nie było można, chyba despotyzm, jaki nad mężem wywierała. Wedle powieści sąsiadów nieźle być miało panu Leonowi w domu, lecz woli nie miał, słuchać musiał żony i bez niej nic począć nie miał prawa.
Dziwiono się, że majątek i interesa wziąwszy w ruinie, młoda pani, która ani o jednem ani o drugiem pojęcia żadnego nie miała, z obojgiem potrafiła dać rady... Nie spuszczając się wcale na męża, sama się dowiadywała, rozporządzała, radziła, pan Leon tylko podpisywał. Utrzymywano, że trochę ładu nawet zaprowadzić potrafiła.
Maurycy tym wszystkim wiadomościom wcale wiary dać nie chciał, śmiał się. Zdało mu się, że z przyjaźni dla młodej pani łudzili się i komponowali na jej rachunek. Dziewczyna takiego pochodzenia, wychowania, nawyknień, nie mogła przecież nagle tak się do nowego wdrożyć życia, ażeby nad niem zapanowała. I on i Malwina, której powtórzył te plotki, śmieli się z tego. Jednakże, znając stan interesów Leona zrozpaczony, wydziwić się nie mógł Maurycy, jak on radę sobie dawał.
W następnym roku przybył znowu pan Skwarski i sam przyjechał do Rakowiec.
Przyjął go otwartemi rękami Moryś.
— Przynajmniej od pana — zawołał — coś pewnego się dowiem o bracie!
— Chyba o bratowej! odparł Skwarski, bo o panu Leonie, który fajkę paląc po całych dniach kabałę ciągnie, niewielebym mógł opowiedzieć. Biedak, zdaje się, słabego zdrowia, niczem się zajmować nie może... siedzi w domu spokojnie, żona tam wszystkiem.
Maurycy słuchał zdziwiony.
— Wcale sobie kobiecina nieźle rady daje — mówił dalej gość. Wymogła na mężu, że w roku przeszłym dwa odleglejsze folwarki sprzedał i wziął wcale dobrą cenę. To pomogło do opłacenia długów naglących, a zostały jeszcze dobra zaokrąglone i w dobrej glebie... jest z czego żyć... będzie z czego dzieci wychować...
— Ileż ich tam jest?
— Dwie córeczki — rzekł Skwarski...
Maurycy słuchał, ledwie mogąc uszom uwierzyć.
— Widziałeś pan tę panię?
— Widuję ją, byłem parę razy u nich...
— Jakże się panu wydała?
— A cóż? nie ma nic tak bardzo rażącego, trochę męzkie ma obejście, śmiała, ale rozsądna i energiczna. W towarzystwie wesoła, na panią choruje trochę, lubiałaby wystąpić gdyby było z czego... o godność swą dbała... Trzyma się młodo i bardzo przystojna. To wszystko co panu powiedzieć mogę...
— A w domu? spytał Maurycy...
— Wcale przyzwoicie... Zdaje się, że dużo sprzętu musieli z sobą przywieźć z Warszawy. Mówią, że ład wielki i rygor, bo choć kobieta młoda, ale rady z ludźmi sobie dać umie...
— Jakżeś pan znalazł Leona?
— Dobry jakiś człek... ale on tam niewiele znaczy. Żona go pielęgnuje i razem rozporządza nim... Nawet w jedzeniu i piciu uważałem, iż się musi do jej woli stosować...
Szczegóły, jakich udzielił Skwarski, potwierdzały to, co Maurycy słyszał zkądinąd. Podziwienie rosło i ciekawość razem; takiej zmiany i obrotu, nawet w najszczęśliwszym razie spodziewać się nie było podobna...
Płynęły lata od ożenienia, szósty już był w biegu, stosunki dawno za zerwane się uważały... Maurycy miał na bracie należności, o które się upominać nie myślał. Jedna tylko summa niewielka spłacona, i na jego imię przelana, urzędownie ciężyła na majątku... O tej Moryś zapomniał był zupełnie, gdy z jednej poczty list odebrał, nieznaną ręką zaadresowany.
Zaczynał się on od staroświeckiego: „Wielmożny mości dobrodzieju!“ Z podpisu poznał, że był od bratowej, która się bardzo pompatycznie podpisała „Antonina z Madrukiewiczów Czermińska.“
W liście tym, niby z powodu słabości męża, który sam zgłosić się nie mógł, pisanym przez żonę, upraszał pan Leon, aby summę ciężącą na majątku mógł skwitować pan Maurycy, a przyjął na nią oblig prosty z pewnym odleglejszym terminem. Pan Leon potrzebował oczyścić swą hypotekę — zapewne dla zaciągnięcia długu bankowego...
List był pisany dosyć poprawnie, i nie zawierał nic oprócz interesu, pani z Madrukiewiczów podpisała się „najniższą sługą.“ Przechodził on z rąk do rąk, czytano go i kommentowano; Maurycy nie taił się, że bądź co bądź, ciekawy był widzieć braterskie gospodarstwo, nieszczęśliwego brata — a nadewszystko bratową. Mógł wybornie zajechać do Skwarskich i ztamtąd wpaść do Leona. Ta kobieta, po której się płochości tylko spodziewano, a która wbrew wszelkiemu oczekiwaniu, takich dokazywała cudów, warta była widzenia przecie. Mówiono za i przeciw — radzono i odradzano, Maurycy był trochę uparty, trochę mu brata żal było — odpisał grzecznie, iż sam wkrótce mając być w tamtych stronach, osobiście interes załatwi.
Jakoż wybrał się następnego tygodnia do Skwarskich. Majątek niegdyś ojcowski najodleglejszy, ale jeden z najlepszych, był mu dawniej znany, bo parę razy go tam stary Czermiński posyłał. Skwarscy przyjęli gościa tak, jak u nas się on przyjmuje prawie wszędzie, sercem i rękami otwartemi. Nazajutrz Maurycy, nie bez wzruszenia pewnego, około południa ruszył do brata... Wjechawszy od granicy do majątku, rozpatrywał się tu okiem znawcy. Gospodarstwo nie było bardzo postępowe, ale w wielkim porządku. Budowle w folwarkach przynajmniej poprawione i dosyć pokaźne... Dwór z dala przedstawiał się czysto i nie bez pewnej pretensyi. Dodano mu ganek z kolumnami, uczepiony z gustem niewielkim, ale z daleka nadający wspanialszą fizyognomię.
Kolumny te pobielone od drogi, którą się dojeżdżało, łudziły obiecując więcej niż za niemi było. Inne też budowy miały podorabiane twarze, i w odległości oznajmowały rezydencyę zamożną. Stare drzewa przysłaniały boki i niedozwalały się rozpatrzyć co się tam działo we wnętrzu.
Gdy powóz stanął przed gankiem, wyszedł naprzeciw służący w liberyi niewykwintnej, z herbowemi guzikami, na gościa spotkanie... Maurycy nim mu mógł powiedzieć kto jest, dostrzegł przez szybę bladą twarz brata, dobrze zestarzałego... Poznał go i Leon, w chwilę potem wyszedł żywo przeciw niemu...
Był to ten sam Leoś, tylko trochę otylszy niż przedtem, bledszy, łysy, z kilku zmarszczkami około ust i ociężałością wyraźniejszą teraz... Przywitali się milcząco, ale serdecznie — zapomniały się winy, bole, urazy, zabiły serca — spojrzeli sobie w oczy...
— Postarzałeś i ty! rzekł Leon... ale ja...
— Oba równie — dodał Maurycy.
Za ręce się tak prowadząc, weszli do saloniku, w którym nie było nikogo, urządzonego wykwintnie, błyszcząco, pokaźnie, zbyt zastawionego przedmiotami nierównej wartości i smaku. Dawniej Leon by był śmiał się z podobnego umeblowania... nieharmonijnego, zbyt jaskrawego... w którem istotnie kosztowne resztki dawne kłóciły się z nowemi wstawkami. Maurycy poznał tu wspaniałe firanki z pokojów brata i obok do barwy tej dobrane lżejsze draperye, domorosłe... Toż samo było ze sprzętami. Fortepian niegdyś kupiony w prezencie dla Tosi, przywiozła z sobą Czermińska...
Bolesny uśmieszek przelatywał po ustach Leona.
— Widzisz, rzekł cicho — nie zginąłem, żyję... Mam dobrą żonę... wierz mi, przekonasz się... Kiedyś mi ty mówiłeś, że brylantów na śmiecisku szukać nie trzeba — otóż, szczególnym trafem... ja taki znalazłem.
Maurycy milczał.
Z za drzwi w głąb prowadzących szelest sukni kobiecej słychać było, zbliżał się on, jakby trwożnie. Leon zwrócił oczy w tę stronę. Właśnie wchodziła w jedwabnym czarnym szlafroku młoda i świeża kobieta, pięknego wzrostu i twarzy, której zbywało może na dynstynkcyi, ale zdrowiem kwitła i oczy jej patrzały śmiało a rozkazująco...
Obok Leona prawie męzką się wydawała... Poznać było łatwo, że ona tu jest panią... Miała i pewny wdzięk niewieści, naturalny obok wyrazu siły, lecz ten ginął pochłonięty znamionami energii. Ruchy były żywe, niezbyt zręczne, choć się starały być niemi... Nie była to kobieta salonowa, lecz przesadzona roślina, która żwawo rosła na obcym gruncie, nie troszcząc się o to, że ją otaczają wykwintniejsze kwiaty... Jak twarzyczka, w której więcej było kolorytu niż rysunku, tak i strój i to co do niego należało więcej miało pokaźności niż smaku — ale nie raziło zbytnio...
Wchodząc do pokoju, zarumieniła się mocno, spojrzała, domyśliła się kto przybył i stanęła jak niepewna przyjęcia, czekając na hasło...
— Moja żona — mój brat... rzekł Leon głosem, w którym czuć było mocne wzruszenie. Proszę cię, Morysiu, bądź dla niej bratem, jak byłeś dla mnie, bo zasługuje na to... Dała mi więcej szczęścia, niżelim się mógł w życiu spodziewać...
Jakby na potwierdzenie tych słów, z wielkim szumem i piosnką na ustach, z laską ogromną w ręku, wpadła w tej chwili pięcioletnia dziewczynka, z główką, na której jeszcze sterczały nieporozwiązywane paletoty... Matka zobaczywszy to, dała jej znak, i dziecko znikło poskakując. Ten epizod dał czas pani Leonowej do namysłu nad odpowiedzią. Odezwała się śmiało, głosem silnym i harmonijnym:
— Bardzośmy wdzięczni wam... bardzo, ja szczególniej, bo mój to list, przyznaję się, bez wiedzy męża pisany, wywołał te szczęśliwe odwiedziny.
Pierwsze lody były skruszone... bracia usiedli... Tosia się wytłómaczyła, że musi pójść do dzieci, i że zaraz powraca. Z dala w istocie słychać było głosy dziecinne... i śmiech pomieszany z płaczem...
— Widzisz Maurycy — odezwał się Leon — mam żonę, jakiej potrzebowałem. Komisarz z niej, ekonom, sekretarz i gospodyni... Nie uwierzysz, jak się zna na kuchni. Ty wiesz, że ja zawsze jeść lubiłem... nie mamy zbyt doskonałego kucharza, a zobaczysz jak jemy... Sto razy lepiej i zdrowiej niż w najwykwintniejszej restauracyi... Słowem — to kobieta do wszystkiego... a ja... mogę odpoczywać, bo gdybym chciał, nic mi robić nie daje... Ale zdrowie mi też nie służy...
Wzajemnie się dopytując o rodzinę, o Rakowce, o dzieci, Leon zabawiał brata, ożywił się, poweselał... Widać było że przeszłość którą starannie mijać i obchodzić musiał, przykrem mu była wspomnieniem, że rad był o niej zapomnieć. Moryś też jej nie tykał.
Pani Leonowa wróciła po chwili — za nią wnoszono śniadanie...
Służba była staranna, w domu nie zbywało na niczem, a pani dbała widać o to mocno, aby dom się z dostatkiem popisał, może większym niż był w istocie. Maurycy jeszcze onieśmielał ją, mówiła mało, patrzała nań, obawiała się go może... Pani sąsiedzi mniej wiedzieli o jej pochodzeniu — bratu ono nie było tajemnicą — miała tę słabość, że się go wstydziła.
Wspomniano coś o muzyce. Maurycy widząc fortepian, odezwał się, iż słyszał, że jest muzykalną.
— A! to tam kiedyś było — śmiejąc się podchwyciła Leonowa. Gdziebym ja tam dziś czas na to miała! Gospodarstwo, dzieci, Leon, interesa, ledwie mogę tchnąć. Nie pamiętam kiedym tknęła fortepian — i nawet mi po nim nie tęskno.
I żwawo ciągnęła dalej:
— Gdyśmy tu przybyli, ja — dziecko, niedoświadczona, nierozumiejąca nic — tu ruina, pustka... nieład, choć płacz — Leon chory i znękany... Musiałam zgadywać, próbować i rzucać się na oślep. Ludzie oszukiwali, ja obca wszystkiemu! rozpacz! Nikogo się poradzić... Musiałam z rozpaczy wziąć się do roboty...
Omyłek było wiele... w końcu — nie święci garnki lepią — ot — poszło jakoś, połatało się i żyjemy...
Westchnęła.
— Dostatków wielkich nie ma — lecz Leon się nie poskarży, ażebym go głodem morzyła, a temu pieszczoszkowi trudno dogodzić było.
Pogroziła na nosie, śmiał się Leon.
— Dałem jej plenipotencyę do wszystkiego, rzekł, — z wyjątkiem kuchni i piwnicy... Tu mój kierunek zwierzchni musi przyjmować...
Uśmiechnęła się z politowaniem niemal pani Leonowa...
Śniadanie świadczyło, iż o pożywieniu staranie miano. Pani się chwaliła pasztetem strasburskim szczególniej, który miał być robiony w domu. Skosztował go Maurycy, a Leon, mimo uwag żony, iż może mu zaszkodzić, korzystając z dywersyi przez brata uczynionej — pożył go w całości.
Pod koniec śniadania, dziewczę, które wybiegło było w papilotach, wróciło teraz z głową w puklach jasnych, prowadząc za rękę, zamiast lalki, młodszą siostrzyczkę, podobną do siebie, w złym humorze, z kułaczkiem przy jednem oku...
To były pierwsze wrażenia, jakie tu spotkały Maurycego... Na pozór było to tak szczęśliwem, że z trwogą pewną lękał się głębiej sięgnąć okiem w dom ten i życie, aby tam nie znalazł czegoś, coby go rozczarowało i zasmuciło. Po wierzchu nic takiego nie dostrzegał — wolał się łudzić niż badać. Nie wierzył prawie oczom i szczęściu temu...
Ku wieczorowi, nie mówiąc nawet o tym interesie, dla którego przybył, Maurycy chciał do Skwarskich powracać na noc, ale Leon go zatrzymał...
— Nie puszczę, rzekł do niego — poszlemy po twoje rzeczy — nie godzi się, abyś pod obcym nocował dachem... Przykroby to nam było.
Pani także prosić zaczęła, Maurycy został — pokój już dla niego wcześnie przygotowano.
Gdy Leon na chwilę się oddalił, żona jego przyszła, onieśmielona, do brata.
— Już się chyba przyznam, rzekła, że ten list w interesie napisałam nie dla interesu. Leon tęsknił, odezwać się nie śmiał — musiałam użyć tego fortelu, spodziewając się odnowić stosunki — ściągnąć albo list... lub słowo...
Mój mąż winien wam wiele, ja to wiem najlepiej... ciężyło mu, że nawet dziękować nie mógł...
Przerwał kilku słowami Maurycy... Bratowa nie czarowała go wcale, był przeciw niej mocno uprzedzony; lękał się wszystko widzieć zawczasu zbyt jasno. Jednakże to, co tu znalazł, powoli go z nią przejednywało.
Jakimś dziwnym trafem, dziewczę z tego warszawskiego bruku, na którym przy siostrze nic oprócz lekkomyślności nauczyć się nie mogło, postawione w położeniu nowem, przez miłość własną, chcąc mu sprostać — wydołało zadaniu nad siły... Czy nic w niej z przeszłości nie pozostało, nawet żalu po niej? tego się Maurycy domyślić nie umiał.
Gdy potem z Leonem poszli wieczorem na poufną rozmowę, on sam dotknął stosunków swej żony ze światem, którego wpływu Maurycy się lękał. Od niego się dowiedział, że panna Ida w rok po wydaniu siostry, sama też zawarła śluby małżeńskie z wysokiej rangi wojskowym, i z nim wyjechała daleko. Siostry pisywały do siebie, ale się spotkać nie było nadziei. Rodziny dalszej nie miały. Z tej strony więc mogli być spokojni...
W charakterze Leona tyle tylko dopatrzył Maurycy zmiany, iż znużenie i lat kilka, jeszcze go leniwszym uczyniły, — było mu dobrze, nic więcej nie pragnął. W karty mu żona grać nie pozwalała, musiał się więc zabawiać kabałą, którą przez pół dnia na różny sposób układał. Talię kart miał zawsze w kieszeni.
Widok Maurycego naturalnie obudził wspomnienia przeszłości... świetniejszego życia, marzeń, pięknej Felicyi, pałacu owego i lat spędzonych wesoło. Leon mówił o tem uśmiechając się jeszcze, lecz nie okazywał najmniejszej ochoty do zmiany tego trybu życia, do jakiego nawykł.
— Postarzałem, rzekł — potrzebuję spokoju przedewszystkiem i ciepłego kąta...
Na wspomnienie Felicyi westchnął. Wiedzieli obaj, że pani generałowa, powróciwszy z wycieczki do Włoch, świetny dom prowadziła w Warszawie. Generał opowiadał się sam najszczęśliwszym z ludzi pod słońcem... a żony nie nazywał inaczej, tylko aniołem. Dom trzymali otwarty, gości w nim bywało mnóztwo, młoda pani bawiła się z zupełną swobodą, bo mąż wiedział bardzo dobrze, że jej nadużyć nie mogła, a czuł, że młodość ma swe prawa. Marszałkowa była w uwielbieniu dla zięcia, zowiąc go wzorem mężów... W istocie rzadko się na świecie trafia taka wiara ślepa i taka miłość bałwochwalcza, jaką generał okazywał dla żony. Na jej rozkazy było wszystko... a ucałowanie małego paluszka lewej ręki nagrodą za ofiary najwyższą. Wszyscy, którzy mieli zręczność oglądania pani generałowej, godzili się na to, iż cudownie rozkwitała jeszcze i coraz się stawała piękniejszą.
Nie można tego było powiedzieć o marszałkowej, która długo bronią najcudowniejszych kosmetyków walcząc z niezwyciężonym zębem czasu, w ostatku uznała się pokonaną, i zdecydowała być poważną matroną. Nosiła gładko przyczesane włosy siwe, z któremi jej było do twarzy; stała się pobożną i surową w pewnych względach, chociaż wiele ustępstw czyniła z tych zasad i okazywała wyrozumiałość dla osób wyższych sfer... mających przywileje stanu...
Hrabia Teofil, jako przyjaciel domu, w łaskach wielkich u generała, był gościem częstym — lecz sama pani okazywała mu zaledwie zimną grzeczność. W istocie zestarzał był, płeć miał ciemną i rumianą do zbytku, a język złośliwy. Marszałkowa chciała go koniecznie ożenić i starała się pilnie o wynalezienie mu osoby młodej i przystojnej ze świata finansowego — osoba ta jednakże dała hrabiemu harbuza, który go zraził na zawsze od wszelkich w tym rodzaju zabiegów.
Postanowił zostać kawalerem, nie bez myśli może — doczekania kiedyś śmierci generała... Była to rachuba ze wszech miar fałszywa, lecz osładzała niedolę.
Starego księcia od lat już dwóch opłakano... Zdrowie jego coraz było gorsze, a uporczywe zaprzeczanie oczywistej podagrze i niepowściągliwość u stołu, zgon mu przyśpieszyły. W końcu kurował się sam medykamentami z gazet i anonsów czerpanemi. Każdy taki lek cudowny w początkach w istocie zdawał się działać bardzo pomyślnie — ale to nie trwało. Zdrowie w ogóle było gorsze coraz, podagra znudzona tem, że jej w nogach praw bytu nie przyznawano, poszła jednego dnia do żołądka, i pomściła się za niedowiarstwo na księciu. M. François, który do zgonu był przy starym, dostał na wsi chleb łaskawy...
O baronie Michelisie nikt nic nie wiedział — znikł pono przenosząc się na szerszą scenę — i mówiono, że się miał w Berlinie świetnie bardzo ożenić.
Bracia nawzajem udzielając sobie tych wieści, wspomnieli o Malborzyńskim, o którym Leon pragnął się dowiedzieć... W Holmanowie puszczonym dzierżawą już go od dwóch lat nie było. Marszałkowa zmuszona została rozstać się z faworytem, który jej interesa w końcu doprowadził do takiego stanu, iż generał ledwie majątek uratował... Malborzyński nadaremnie przyjeżdżał do Warszawy tłómaczyć się, chcąc dawne stanowisko odzyskać. Doświadczył tu takiej niewdzięczności, że go nawet nie przyjęto i do marszałkowej nie dopuszczono.
Wróciwszy na wieś, pan Aleksy ożenił się z wdową, właścicielką niewielkiej wsi w sąsiedztwie, która zawsze mile go widziała, ale z którą dawniej wiekuistych ślubów zawierać nie chciał. Teraz, mimo jej trojga dzieci — zmuszony był przykrem swem położeniem prosić o rękę, która mu została oddana. Mówiono, iż dawniej zawsze wesołego i wyelegantowanego, pięknemi jeżdżącego końmi Malborzyńskiego, ledwie poznać było można po ożenieniu, tak się opuścił.
Kilka dni zabawił Maurycy u brata... z blizka przypatrując się jego życiu i poznając lepiej żonę — w której nie odkrył nic, coby mu o niej powzięte dobre mniemanie zachwiało. Leon kochał ją, ale równie się i obawiał — z dwojga tego nawet niewiadomo co przeważało, miłość czy trwoga... Pomiędzy niemi czułości wielkich nie było; ale Tosia czuwała nad tem, aby życie nie ciężyło mężowi i dom mu starczył, karmiła go jak lubił, gderała gdy przewinił — nie pytała o nic, rządząc się jak się jej podobało. Oddawano jej sprawiedliwość, iż o najmniejszą płochość, o cień nawet jej nie mogła być posądzona. Przywiązana do dzieci, z niemi była jak z mężem — w potrzebie surową, a zawsze panią.
Gdy Maurycy wrócił do Rakowiec — i opowiedział żonie o wszystkiem co widział i słyszał u brata, Malwina po namyśle objawiła życzenie poznania bratowej. Wahano się z tem. Podkomorzyna milczała, ale była trochę przeciwną, podkomorzy neutralnym, Maurycy żonę popierał, i na wiosnę wybrali się do Leonowstwa...
Dwie kobiety z zupełnie różnych dwóch światów, choć się może mniej w innych rzeczach rozumiały, gdy przyszło mówić o dzieciach, były z sobą w doskonałej zgodzie... Malwina daleko mniej była dumną i skromniejszą od warszawskiej mieszczanki, która mężowskie szlachectwo nosiła ciągle na sobie, nigdy o niem nie zapominając. Gdy potem Leonowstwo nawzajem przybyli do Rakowiec, i pojechali do Wierzejek, — nie mogła się wydziwić Tosia demokratycznej prostocie domu podkomorstwa, która ją niemal zgorszyła... Bez guzików herbowych nie mogła żyć, herby haftowała na poduszkach, miała je wszędzie pani Leonowa, gdy u Maurycego wcale o nich słychać nie było.
W czasie bytności obojga Leonowstwa w Rakowcach, przybył i stary stryj Łukasz, przez ciekawość, aby poznać tę — jejmościankę, jak ją nazywał. Leona i teraz nie lubił, ale go już znosił.
— Przynajmniej po bożemu żyć zaczął, więc choć niewiele wart zawsze — Bóg tam z nim — mówił pan Łukasz...
Stryj ten w siermiężce i butach kozłowych, nie podobał się Tosi, patrzała na niego z podziwieniem i wstrętem. Przeciwnie on, gdy ją poznał bliżej, wielkim się stał wielbicielem.
— Ten człowiek, jak Boga kocham, rzekł, takiej żony był niewart... To baba co się zowie... Prawda, że go pod pantoflem trzyma, ale gdzież takiego trutnia posadzić? Niech Panu Bogu dziękuje, że ma z jej łaski ciepły kąt...
Przez cały czas swojego pobytu, pan Łukasz nie zagadał nawet do Leona, z żoną zaś jego aż do znużenia jej wiódł rozmowy, które ją niezbyt bawiły...
Gdy nareszcie po dniach kilku miał powracać stary do Zamoroczan, i już się siadać na wózek zbierał, w dziedzińcu się spotkał z podkomorzym.
— A co, acindziej uciekasz? spytał p. Czesław.
— Czas... trzeba do lasu się schować znowu — rzekł p. Łukasz — a co ja tu z wami będę robił? Com chciał tom widział, słyszał... dosyć...
— A cożeś zobaczył i czego się dowiedziałeś? śmiejąc się dodał podkomorzy.
— Wiesz acindziej co? Oto tej wielkiej jednej prawdy: że u nas gdyby nie baby, tobyśmy przepadli!...
Krasicki mówił:
„My rządzim światem, a nami kobiety!“
My, mości dobrodzieju, niczem nie rządzimy już, a gdyby one nami nie chciały rządzić, z kretesembyśmy przepadli. Patrz pan, mój dobrodzieju! Hę? Coby było z Maurycego gdyby nie Malwina, a na coby zszedł ten gagatek, gdyby prosta dziewczyna za czuprynę go nie chwyciła...?
Rozśmiał się podkomorzy.
— Może acindziej masz słuszność. Niemcy się z nas śmieją, że u nas kobiety rządzą — a ja powiadam, lepiej one, niż gdyby ładu nie było... Hę?
Obrócił się — p. Łukasza już nie było. Siadł na swą kałamaszkę i odjechał nie żegnając się.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.