Złoto i błoto/Tom III/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoto i błoto
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1884
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przyszły los Leona mocno zajmował brata i bratową. Zbliżywszy się do niego, niepodobna się było nad nim nie ulitować, była to słaba istota, rozmiękła, potrzebująca hodowania w cieplarni — schnąca za najmniejszym wiatru powiewem... niezdolna utrzymać się o swej mocy, i samolubnemu używaniu poświęcająca wszystko...
Maurycy powróciwszy, począł więc rozmyślać co pocznie z człowiekiem, którego samemu sobie zwierzyć nie było podobna. Projekta podróży za granicę, któremi chorego karmiono — mogły się uśmiechać do niego, ale trwożyły tych, co go znali. Mógł i musiał tam paść ofiarą pierwszego miłego spotkania.
Rozmawiano o tem ciągle, gdy Leona nie było, i w Rakowcach i u podkomorstwa, a choć z razu nie dopowiadano wszystkiego przed panią Hollandową i jej córką, po trosze dowiedziały się one szczegółów... Zdawało się, że to im odejmie ochotę zbliżania się do nieszczęśliwego i sympatyę dla niego. Wypadło jednak inaczej: energiczna kapitanowa przeciwnie, wzięła go pod swą szczególną opiekę, i niemal natarczywie zbliżała się, napastowała go, usiłując czemś rozbudzić w nim siły duszy.
Miss Lucy zaś, jakby przez rodzaj ciekawości — także nie opuszczała Leosia, bawiła go, uczyła się niby od niego po polsku, a w istocie badała go jak osobliwą zagadkę.
Śmiała Angielka nie widziała w tem nic ani zdrożnego, ani niebezpiecznego dla siebie. Odbywali przechadzki długie, siadywali na rozmowach całe godziny. Bywało bardzo często, że się o coś posprzeczali mocno, że starano się Leona przekonać o fałszywych pojęciach — zostawał on przy nich, ale czystym zyskiem było, że go to zajmowało i odrywało od innych marzeń i żądań.
Dowiedziawszy się o rozwodzie już dokonanym i zupełnem zerwaniu stosunków, Leoś się zaniepokoił.
Widać było po nim, że sam dobrze jeszcze nie wiedział czy ma się tem cieszyć czy trapić. Chodził zadumany, porywał się jechać do Warszawy, aby pozabierać ztamtąd co do niego należało, wahał się, odkładał. Podróż była niemal koniecznością, nie widziano w niej innego niebezpieczeństwa nad powrót do dawnego życia — lecz sam Leon teraz niezbyt śpieszył.
Jednego dnia oznajmował o wyjeździe swym, drugiego znajdował powód do odroczenia. W ostatku czy pobudzony przez sługę, czy z dobrej woli, postanowił jechać.
Gdy o tem powiedział już Maurycemu — sam się zawahał.
Wieczorem przybyła pani Hollandowa z córką.
— Wie pani — odezwał się do miss Lucy — że ja muszę jechać! Przyznam się, trochę dawniej byłoby mi to uczyniło przyjemność, bom się tu nudził, ale teraz czas schodzi mile — i tęskno mi będzie...
Miss Lucy spojrzała nań pytająco.
— Jak pan zatęsknisz, rzekła, trzeba do nas powracać.
— A zastanę tu panie jeszcze? pytał Leon.
— Zdaje mi się — odpowiedziała Lucy — my jeszcze nie wiemy dobrze co uczynimy z sobą. Mama chciałaby pozostać w swoim kraju rodzinnym.
— A pani?
— Ja muszę i chcę pozostać z matką, mówiła ciągle z wielką prostotą miss Lucy. Wprawdzie czasem mi tęskno do Anglii, gdzie życie jest łatwiejsze — ale — do wszystkiego nawyknąć można.
— To może nawet nie jest dobrem — odezwał się Leon — że człowiek tak łatwo nawyka do wszystkiego... Mam tego przykład na sobie... takem się już przyzwyczaił do towarzystwa tutejszego... a tak mało sam mu jestem potrzebny i miły...
Ja — dodał, zwracając się obyczajem egoistów ku sobie — jestem człowiekiem zwichniętym, sobie i drugim ciężkim...
— A nie maszże pan siły dźwignąć się i pokrzepić? zapytała Lucy. Na to potrzeba woli...
— Której ja nie mam.
— Powinieneś ją pan wyrobić?
— A! rozśmiał się Leon: to tak jakbyś pani kazała tkać płótno temu, który nie ma ani nitki...
Uśmiechnęła się miss Lucy...
— Z siebie należy nić tę uprząść, rzekła; popróbuj pan...
— A! na to, odezwał się Leon, potrzebowałbym nauczyciela, a któż takim biednym uczniem jak ja chciałby się zająć?
— Dla czegoż? gdyby uczeń okazywał ochotę i dobrą wolę? mówiła piękna panna.
Leon trwożliwie spojrzał na nią.
— Jak to? nawet panibyś mnie za ucznia przyjąć mogła?
— Ja? rozśmiała się Lucy — ale, panie Leonie, czyżby panu nie wstyd było mieć taką nauczycielkę, która sama jeszcze przewodnictwa potrzebuje! Panu — co jesteś mężczyzną i stworzonym do przodowania w życiu!
Westchnął Leon.
— Ja złamany jestem — rzekł — pani masz stokroć więcej energii, siły, odwagi, niż ja, może dla tego, żeś nie próbowała życia. A! jakby mi było miło oddać moje wychowanie takiej nauczycielce.
— A! wiesz pan, gdybym ja raz miała być czyim profesorem, byłabym niezmiernie surową. Nie życzę panu oddawać się w ręce moje. Dla siebie i dla drugich, jestem nieubłagana.
— Tak dalece mnie to nie przestrasza — rzekł żywo Leon — iż się poddam chętnie całej srogości pani, byle mieć razem trochę jej przyjaźni i życzliwości.
Miss Lucy przebiegł po twarzy przelotny rumieniec, spojrzała na niego, i chciała zerwać rozmowę, gdy Leon dodał:
— Muszę niestety! wyjechać — ale gdy wrócę, rachuję na to, że mnie pani przyjmiesz za posłusznego ucznia.
— Dobrze, wracaj pan tylko prędko, i nie strać w drodze odwagi do nowego wychowania... Potem — zobaczymy...
To mówiąc odeszła prędko, a Leoś pozostał długo przemyślając nad rozmową. Wstydził się już zapowiedziawszy wyjazd, który był koniecznym w istocie, odwoływać postanowienie — czuł, że toby znowu źle go w oczach tych pań odmalowało — a żal mu było je opuszczać. Lenistwo brało górę nad nim — nie chciało mu się już ruszać, nawet do tej niedawno tak ulubionej Warszawy... a — musiał.
Cały jeszcze wieczór usiłował się zbliżać to do panny Lucy, to do jej matki, która mu okazywała dosyć zajęcia. Przed nią się też poskarżył na konieczność wyjazdu, do którego nie miał ochoty. Kapitanowa ostro go ofuknęła.
— A! nie pieśćże się pan! Mężczyzną jesteś! rzekła. Czy się ma ochotę, czy nie, trzeba robić co każe obowiązek, co dyktuje rozum... Jedź pan, a powracaj — nie daj się znowu lenistwu tam zatrzymać.
— O! o to niech pani będzie spokojna, rzekł Leon; póki panie tu będziecie — ochota do powrotu pozostanie pewno...
Kapitanowa nie odpowiedziała nic.
Nazajutrz Leon się już na dobre wybierał. Maurycy, który go musiał w tę drogę opatrzyć znowu w potrzebne fundusze dla opłacenia długów i poniesienia kosztów, nie był bez obawy... o niego.
— Mój Leosiu, rzekł, czekać na ciebie będziemy tęsknie — wracaj, proszę. Nie masz tam co robić, nie daj się wciągnąć... Widzisz, że tu ci z nami nieźle było... później lepiej być może. — Wracaj.
Leon dał najuroczystsze słowo, że dłużej nad konieczny czas nie zabawi. Pojechał. Przez całą podróż tęsknił do Rakowiec, a głównie do miss Lucy — sam się za to na siebie gniewał. że przywykł tak do jej towarzystwa, czuł bowiem, że pomyśleć nawet nie mógł o niej. Upadek własny coraz mocniej dawał mu się czuć samemu, upokorzony był i zawstydzony.
Przybywszy do Warszawy, sam też z razu nie wiedział czy ma zajechać do dawnego mieszkania w pałacu, gdzie jeszcze miał swe rzeczy i sprzęty, czy stanąć w hotelu. Ostatnie zdawało mu się właściwszem... Posłał tylko służącego, aby się dowiedział o klucze i godzinę, w której będzie mógł dojechać tam dla uczynienia porządku.
Dano o tem znać marszałkowej, która poszła do córki. Sługa oczekiwał na odpowiedź, gdy marszałkowa wyszła i wręczyła mu mały bilecik... Był on ręką własną Felicyi nakreślony, pachnący, przyozdobiony cyframi olbrzymiemi i dewizą... a zawierał co następuje:
„Spodziewam się, iż nam pan nie uczynisz tej krzywdy, byś się z nami widzieć nie chciał i gościny w domu naszym nie przyjął. Bardzo proszę bez ceremonii. Czekamy go z obiadem i herbatą, i nie wątpimy, że nam nie odmówisz.“
Grzeczne to zaproszenie zakłopotało nieco Leona, lecz mógłże go nie przyjąć? Pojechał. Był tu już obcym, gościem tylko, przyjmowano go z uprzedzającą uprzejmością. Cała przeszłość była zapomniana. Marszałkowa najprzód zakrzyknęła ubolewając nad jego wymizerowaniem i zmianą. Posadzono go na pierwszem miejscu. Piękna Felicya, jak zawsze, wielce strojna, od pierwszych prawie słów poczęła mu się chwalić swem szczęściem, przywiązaniem, jakie miał dla niej generał, jego bogactwem, życiem, jakie mieli urządzić... Usta się jej nie zamykały. Spoglądała, jakie to uczyni wrażenie. Leon bardzo grzecznie i zimno winszował. Wśród ciągłych opowiadań o generale, o jego zakochaniu, o darach, jakiemi narzeczoną obsypywał, wszedł o lasce, stękając książę, i przywitał się z panem Leonem bardzo grzecznie.
— Słyszeliśmy, żeś pan chorował — rzekł; widać to na twarzy — ale młodość! Gorzej jest ze mną, ja ciągle jestem cierpiący... wątroba, żółć, najmniejsza rzecz ją porusza... Doktorowie znowu wyimaginowali sobie podagrę, kawęczę i stękam... Nie uwierzysz jak mi źle, jak zestarzałem. Apetyt, jedna rzecz co mnie jeszcze trzymała — tracę. Do obiadu siadam obojętny, wstaję od niego nie z tą, jak dawniej, pociechą i zadowoleniem błogiem, ale ociężały, często drzemiący...
Wszyscy tu w tem towarzystwie sobą byli zajęci — Leonowi, który miał ochotę także się skarżyć, nie dano ust otworzyć. Felicya chwaliła się generałem, marszałkowa działalnością swą dobroczynną, którą coraz bardziej się roznamiętniała, książę mówił o swych chorobach.
Dnia tego, generała, który wyjechał na wieś, nie było — dał jednak znak życia, bo z jego polecenia wspaniały bukiet przyniesiono Felicyi, która się nim pyszniła.
— Jak młody kochanek pamiętny jest, rozmiłowany, marzący, mówiła marszałkowa. Zachował całą żywość uczuć młodzieńczych... Bałwochwalczo kocha Felicyę...
— Niech sobie mama wystawi, że wczoraj jeszcze po teatrze przysyłał tu... pod jakimś pozorem, i musiałam kilka słów napisać... Tak mu się nie chciało odjeżdżać! Pewna jestem, że dziś powróci, i że choćby późno przyleci...
— Pan nie znasz generała? spytał książę — a! to człowiek! Doświadczenie dojrzałe, a serce młode... Takiego męża potrzebował ten anioł nasz!
Nie rozważył książę, iż w tym wykrzyku mieściła się niegrzeczność — przeszła ona nie uczuta, bo Leon był roztargniony. Felicyi nieobojętnem było nawet temu odprawionemu mężowi się podobać... Stała się zalotną, wdzięczącą, parę razy nawet potrąciła o dawne wspomnienia. Leoś pozostał chłodny.
— Jakże on biedny wystygł, zmienił się, zardzewiał! szepnęła matce. Ale to trup...
— Masz słuszność — trup biedny. Wyznaję że mi go żal — ale któż mu winien?
W grzecznościach Leonowi czynionych, oprócz fantazyi, miała udział myśl, ażeby mu niemal zamknąć usta i pozostawić po sobie wspomnienie miłe. Chciano zarazem tym chłodem okazać, jak mało ważyła strata. Wszystko to na miękkiego człowieka podziałało tak, że go w istocie ujęło; pojęcia o moralności miał zawsze bardzo swobodne, a postępowanie żony tłómaczył sobie prawie swem własnem.
— Biedna kobieta szuka sobie szczęścia jak może... mówił w duchu.
Otworzono mu dawne mieszkanie, w którem znalazł tak jeszcze żywe wspomnienia przeszłości, Symforyana, pierwszych czasów pobytu w Warszawie, świetnych występów, odegranej roli wielkiego pana, iż go chwyciły za serce. Westchnął do tej znikłej wielkości własnej — żal mu jej było.
— A! rzekł siadając w dawnym fotelu: nigdy już tak szczęśliwym nie będę. Nie rozbierał tego mniemanego szczęścia, którego analiza dałaby fusy i męty — zdala wzięte en bloc i widziane w perspektywie, świeciło mu fałszywym blaskiem.
Porównywając ten stan — utraconego raju do teraźniejszego położenia, widział się upokorzonym, zbiedzonym, nieszczęśliwym. Cały wieczór przemarzył tak chodząc po pustych pokojach z kąta w kąt, stając w fajkarni, przypatrując się sprzętom, żegnając te miejsca, w których tak wygodnie był sobie usnuł gniazdo.
Tego dnia tak był smutny, że nie poszedł na herbatę, ale ubrał się i wywlókł z domu, sam oszukując siebie, niby bez projektu, w istocie z tajoną myślą odwiedzenia znajomych i zakosztowania znowu zakazanego owocu.
Puścił się więc w miasto niepewny niby gdzie pójdzie, narażając się jednak na spotkania... Około teatru i Lursa, kilku znajomych go pochwyciło. On — był dla nich strasznie zmieniony; oni, jakby ich opuścił wczoraj, pozostali tymi samymi lekkimi brukowcami.
Wciągniono go zaraz, osypano pytaniami. Nie wiedziano jak dalece był zrujnowany, domyślano się pozostałości — spodziewano się, że pozostanie w Warszawie, znajomości się więc odnawiały — przyjaźnie gorące wyciągały dłonie.
Wszystko to dając mu złudzenie przeszłości, dosyć było przyjemne, lecz na dnie duszy czuł jakby zgryzotę i wstyd... Dawnej {{Korekta|lekkmyślności|lekkomyślności} nie miał, tylko — wspomnienie. Nie poprawił się wcale, ale był pod wrażeniem przesilenia jakiegoś, które niesmacznem czyniło i to co przeżył, i to co go czekało.
Nie umiano się z niego nic dopytać, do niczego wciągnąć go — dawał sobą obracać bez zapalenia się... Kilku znajomych szło na teatr, poszedł z nimi. Za kulisami miał mnogie dawne znajomości, które zobaczył znowu — obojętnem okiem... Jednakże poszedł się przywitać. Piękna Ida, z którą najdłuższe miał stosunki, schwyciła go u wnijścia ze szczerem uczuciem radości. Kochała go ona po swojemu, co nie przeszkadzało płatać figlów i wyzyskiwać Leona — ale w sercu czy zmysłach jakaś iskra uczucia tlała. Zobaczyła go więc, jak starego dobrego przyjaciela, z przyjemnością.
— Cóż to? chory byłeś, słyszałam? zawołała — porzuciłeś Warszawę? Ciebie żona, czy ty żonę? Co się z tobą dzieje! A! jakże jesteś zmieniony! paplała oglądając go od stóp do głowy. Mów — na długo tu? czy tylko z wizytą do nas? Cóż porabiasz? Kartofle sadzisz na wsi?
Zarzuciła go tak pytaniami piękna Sylfida, która mu się wydała nieco mniej lekką niż była, i — dosyć trywialną. Ale w głosie jej drżało uczucie na chwilę prawdziwe, szczere, ujmujące... Zachowała mu dobre wspomnienie, żałowała go, choć między tym paniczem roztargnionym, a tą istotą zajętą sobą, swym losem i mnogimi adoratorami, nigdy ściślejszy stosunek — serdeczniejszy związek nie istniał. Lecz byli jak ci więźniowie, co przykuci do jednej szyny idą razem w drogę wygnania. Gdy później los ich zbliży w lat wiele, płaczą przypominając, że szli razem na deszczu, po błocie. Ida... litowała się patrząc na niego...
— A! po teatrze — do mnie! o! proszę koniecznie... nie odstąpię... prawda?
Leon ani przeczył, ani obiecywał.
— Gdzież? dokąd się mam stawić? rzekł obojętnie — i z kim się spotkać?
— Ale nikogo u mnie nie będzie, oprócz siostry mojej... nikogo! Mieszkam na Krakowskiem... i bardzo ładnie — zobaczysz!
Leonowi wszystko było jedno gdzie wieczór spędzić — przyobiecał więc, wziął adres, i choć go przyjaciele dawni na wieczerzę ciągnęli — pojechał do Idy.
Tu go już czekano. Panna Ida, osoba już lat — dwudziestu kilku od kilku lat — tak, że można było dać jej trzydzieści, miała przy sobie młodszą siostrzyczkę, której jak oka w głowie pilnowała... Szło jej o to, ażeby ją wydać za mąż świetnie, do czego ładny buziaczek i staranniejsze wychowanie dawało prawo.
Sama upadła i nieszczęśliwa, panna Ida miała na sercu, aby siostrę uchować od podobnego losu, i żaden Argus tak przenikliwemi oczyma nie strzegł skarbu, jak ona swojej Tosi... Była w tem i miłość, i rachuba, i żal po własnej doli... i mieszanina różnych żywiołów, jak we wszystkich pobudkach czynności ludzkich...
Tytularnym protektorem Idy teraźniejszym był wysoki urzędnik, którego ona paskudnym skąpcem nazywała... Meble, cacka, kosztowności otaczające pochodziły jeszcze z czasów Leosia, i były po większej części darami jego...
Protektora na teraz nie było w mieście, mogła więc swobodnie przyjmować u siebie Leona; a choćby nawet był się zjawił — nie miała obawy, bo nie bardzo troszczyła się o niego. Nie mógł jej nawet wziąć za złe odnowienia dawnej znajomości...
Służąca, Tosia i sama gospodyni jeszcze z teatralnego stroju nie rozebrana, krzątały się około herbaty i podwieczorku, z którym chciano wystąpić...
Leon wszedł powoli...
— Proszę, proszę... a najprzód, spojrz-no pan na Tosię... Widzisz jaka śliczna! aha!
I pocałowała ją w czoło.
— Jak różyczka... Tom ja ją tak wychowała... Muszę się nią pochwalić. Gra, śpiewa, po francuzku mówi ślicznie i — patrz-no pan, co za figurka!... Pokaż rączki... niech pan zobaczy co za łapki.
Dziewczę się wyrywało i rumieniło.
— Chwalę się nią, bo co ja z tem utrapieniem miałam za kłopoty! Strzegę, pilnuję... bo to trochę trzpiot.
— Ale — Ida! co pleciesz! wybuchła Tosia.
— A! trochę trzpiot — tylko ja się trzpiotać nie dam. Jak Boga kocham, choć mi nad życie miła... jak własne dziecko... ale uchowaj Boże jakiej płochości, do krwi, na gorzkiebym jabłko zbiła.
Tosia zagniewana poszła się schować do drugiego pokoju, a Ida porządkując stolik do herbaty, mówiła nie przestając:
— Siadaj pan! widzisz, znajome znajdujesz u mnie meble, wszystko. Myślisz, żem od prezesa co dostała? Nigdy! na imieniny przyśle szampańskiego od Osterlofa i tort... żadnego klejnocika... nic... Nie — paskudny człek... skąpiec... Ale — tyle dobrego, że niedokuczliwy... i niezazdrosny...
Spojrzała na Leona.
— Nawet się nie dowiedziałam — cóż? zostajesz pan tu, czy... wracasz?
Stanęła przed nim, biorąc się w boki.
— No — powiedz prawdę — straciłeś wszystko? hę? bo też szastałeś dobrze pieniędzmi...?
Leon ruszył ramionami, nie odpowiadając. Wróciła Tosia, niezmiernie poważna, chmurna i zajęła krzesełko u stolika. Leon się jej przypatrywał.
— Darmo się jej nie przyglądaj, szepnęła mu na ucho Ida — ja ją za uczciwego człowieka za mąż wydać muszę. Takiego życia jak moje nie dopuszczę — o nie!...
A prawda że ładna? — Niechby ci zagrała, mówiła głośniej — gra tak, że Brzoski powiada choć koncerta dawać. I głos ma niezły, ale próżniaczka...
— Ida!
— Bo tak jest! mówiła siostra...
Podano herbatę. Leon milczący siedział — dziwnie mu teraz było nieswojo i niemiło... Straciło to wesołe życie urok dawny nowości — wydawało się nędznem i biednem, jakiem w istocie było.
Dla wprowadzenia jakiejś rozmowy, Leon zaczął pytać o dawne Idy znajome i przyjaciółki...
— Masia pojechała do stolicy — i tam się jej, słyszę, doskonale dzieje. Tylko co nie widać jak za mąż pójdzie. Tekla się wydała za flotrowersistę z orkiestry, ale pije jej mąż i niestatkuje... Dwoje dzieci, bieda w domu... i ząb na przodzie straciła, a tak jej wstawili, że — zaraz poznać można... Adzia bardzo nieszczęśliwa... okropną awanturę przebyła z tym zazdrośnikiem hrabią, który ją porzucił...
Sypały się tak nowiny, plotki, przeplatane herbatą, jedzeniem ciastek, żartami, pytaniami...
Wybadała wreszcie Ida, że Leon nie pozostanie w Warszawie, i to ją zasmuciło. Bolała nad jego losem, wystawiając sobie te nudy na wsi.
— Jabym tam zaraz umarła! mówiła — słowo daję...
Wysłuchawszy gwaru i trochę muzyki wrzawliwej, na której popis dała się namówić Tosia — Leon wrócił do pałacu smutniejszy niż wyszedł.
Dziwna rzecz — to wszystko ku czemu tęsknił, teraz mu się wydawało z blizka liche, wypełzłe — blade i smutne... Tak dalece to prawda, że przedmiotom wartość całą nadaje oko, co na nie patrzy, serce, co je odczuwa...
— Co to się zrobiło z tych ludzi! z tej Warszawy! mówił w sobie Leon. |
A u Lursa dawni znajomi szeptali:
— Co to się stało z tym Leonem? jak strasznie zmieniony, złamany, wystygły!...
Nazajutrz wybierano się i pakowana powoli... Leon czuł się jakimś osłabłym... Na obiad przysłano go prosić. Zastał tu generała, który zimno go bardzo powitał i zajął się zaraz cały Felicyą. W tem powitaniu łatwo było rozpoznać, że marszałkowa i sama pani poczwarne rzeczy musiały mu powiadać na Leona, wystawiając go w najgorszem świetle.
Książę był i tego dnia usposobiony niedobrze. Odwiedziny doktora wprawiły go w humor przykry... Nie mógł znieść tego, że mu się kazano wstrzymywać od pokarmów wielu — dyety nie cierpiał.
— To dziwak ten Malcz — mówił Leonowi — nam starszym ludziom potrzebne są mocniejsze pokarmy i napoje, a tenby gotów mnie na kleiku trzymać i na udku od kurczęcia. Ale ja słuchać go nie myślę, znam przecież naturę moją... Co ten mi będzie prawił!
Ażeby dowieść przed generałem, jak dalece była aniołem, piękna Felicya umyślnie się zbliżyła do Leona i starała być dla niego niezmiernie dobrą i uprzejmą. Na twarzy zakochanego wielbiciela widać było rozczulenie, przejęcie tym heroizmem... Zdawał się mówić wejrzeniem:
— Ty jesteś aniołem... tyle dobroci dla tego niewdzięcznika!
Wcale niespodziewanie na obiad zjawił się hrabia Teofil, który przez generała samego wyrobił sobie znowu wstęp do domu. Generał nie widział w nikim i niczem niebezpieczeństwa, tak umiano mu się przedstawić i odmalować przeszłość. Wierzył w tę istotę anielską tak, że wszystko co ona czyniła, świętem dla niego było...
Hrabia wesół i dobrej myśli — przybywał bawić towarzystwo... Na widok jego, z powodu Leona, zarumieniła się nieco Felicya, lecz wnet odzyskała i koloryt twarzy zwykły i całą swą przytomność. Hrabia przywitał niemal czule Leosia, z politowaniem...
— Słyszałem, żeś chorował mocno... Jakże? lepiej teraz? spytał... Na długo do Warszawy?
— Mam małe interesa do załatwienia i na wieś powracam — rzekł Leon.
Rola pacyenta, którą tu grał Leon, protekcyonalne obchodzenie się z nim tych ludzi, niemiłe mu było tak dalece, że sobie przyrzekał unikać już zaproszeń... Dotknęła go ubliżająca niemal duma i zimna grzeczność generała...
Przy obiedzie wzięła go trochę w opiekę marszałkowa, ale że teraz nie umiała mówić o czem innem, oprócz o fundacyach swych dobroczynnych, loteryach, kwestach i ulepszeniach, jakie wprowadzać zamyślała, nie było to bardzo zajmujące.
Po czarnej kawie Leon się wymknął, czując po za sobą, jak go tam miano wziąć na zęby. Było to nieuchronne. W kwadrans potem i hrabia się wsunął do niego, śmiejąc się dziwnie.
— Prawda? zawołał z progu — brakowało tylko barona dziś, a bylibyśmy w wielkim komplecie jak do rewii stanęli przed generałem... I — wiesz? generał nas wszystkich przechodzi, góruje nad nami, jemu prym należy — żaden z nas tak przedziwnie ślepym, tak doskonale naiwnym nie był jak on... Ja patrzę nań z rodzajem uwielbienia.
Hrabia rzucił się w krzesło...
— Coś ty ze wsi mizernym powracasz — dodał; — musieli cię tam zamarynować w occie cnoty i pedanteryi... Żal mi cię... My, starzy grzesznicy, kroczymy dalej po drodze nieprawości... Ja bo jestem niepoprawny. Nie mogę oczu oderwać od pięknej Felicyi.. Jak się ona umie ubierać, wdzięczyć, mówić, uśmiechać! Kunszt nieporównany, wirtuozka w swoim rodzaju...
— W istocie, rzekł rozbudzony nieco Leon — przyznaję, że wielce zyskała — i w kunszcie tym znakomite uczyniła postępy — ja — tak zdziczałem, że już prostotę wolę.
Po krótkiej rozmowie, kusiciel hrabia czując, że Leon nie musiał przybyć do miasta bez zapasu, zaproponował małą grę u siebie. Miało być kilku starych znajomych... Leon poszedł — nudził się okrutnie. Gra jest jedną z tych namiętności, która jak niezdrowy napój, im się go więcej używa, tem większe budzi pragnienie... Wszystkie inne wystygają w człowieku, ona — nigdy... Na wspomnienie o kartach, których dawno dotknąć nie miał zręczności, oprócz gdy z podkomorzym grywał o małą stawkę, Leon ożywił się — pojechali...
Małomówny, siadł do gry jakby wygłodzony, zaogniły mu się oczy, zatrzęsły ręce — rozśmiały usta... Dwóch panów i hrabia w maleńkiem kółku poczęli skromnie. Około północy stawki przybrały poważniejszą fizyognomię, ale przeciw wszystkim rachubom, nieszczęśliwy ów wieśniak, który miał paść ofiarą, tego dnia miał szansę niesłychaną. Stawił przeciwko wszelkim prawdopodobieństwom i wygrywał. Hrabia, którego to niecierpliwiło, upierał się odzyskać co stracił i przegrał dużo — inni panowie wyszli także nie bez szwanku. Około godziny drugiej, Leon napakowawszy banknotami i złotem kieszenie, wyszedł w tak dobrym humorze, śpiewając, jak nie był od dawna.
W bramie swojego dawniej domu, otwierającemu szwajcarowi dał dukata, i znalazł się w mieszkaniu swem — jakby odrodzony...
Życie tutejsze śmiało się znowu. Obliczył się tu dopiero z wygraną, wynosiła przeszło tysiąc dukatów, co było sumką wcale przystojną. Dawniej tyle się czasem na jedną stawiło kartę, ale po ekarte z podkomorzym, wydawało się piękną zdobyczą. Leon myślał kładnąc się, co ma z tem zrobić? Potrzebował mnóstwo rzeczy, zacofanym był niezmiernie... wyglądał jakby lat parę w trumnie leżał.
Nazajutrz rano, właśnie gdy miał iść po sprawunki — wszedł hrabia, któremu wczorajsza przegrana nie dawała spokoju. Ciągnął na śniadanie, zapraszał na obiad...
Niepodobna było odmówić.
— Bądź co bądź — odezwał się Leon — widzę, że tak rychło jakbym chciał nie wyjadę. Mieszkać tu dłużej sobie nie życzę... dziś muszę pomyśleć o przeniesieniu się.
Pochwalił to hrabia... ale zaproszenie powtarzał i naglił o przyjęcie. Powierzono więc przenosiny słudze i poszli. Leon miał tylko raz jeszcze pożegnać Felicyę i cofnąć się do miasta.
Dzień ten już znacznie lepsze uczynił wrażenie na panu Leonie, wszystko mu smakowało lepiej, wydawało się jaśniej. Był wesół, co mu się w tym stopniu od dawna nie przytrafiało.
Wieczorem gra, choć nie była już tak nadzwyczaj szczęśliwa, przyniosła jednak małą wygraną. Hrabia sposępniał. Leon wrócił nad ranem do wynajętych dla siebie pokojów, i znalazł je przyjemnemi, a przynajmniej daleko wygodniejszemi niż te, które zajmował w Rakowcach...
Jak błyskawica przez myśl mu przebiegły — kapitanowa Hollandowa i Lucy. Trochę po nich tęskno było — ależ — miał wrócić przecie... a trochę rozrywki należało mu! Zasnął znużony...
Po tych kilku nastąpiło dni znowu podobnych kilka... i kilka jeszcze... a o powrocie do Rakowiec mowy nie było... Ochota do tego życia próżniaczego, wygodnego, wróciła, smak także. Jadał codzień u Bouquerelle’a, palił cygara doskonałe, na towarzystwie marnującem czas nie zbywało... chodził nawet do Idy... i przysiadał się nie do niej już, ale do Tosi — choć go siostra przestrzegała, że to są umizgi daremne...
Tosia staraniem Idy wychowana była daleko lepiej niż ona, umiała więcej, ale żyjąc w atmosferze siostry, czerpała z niej wiele. Wiedziała jedno tylko, że była piękna, młoda, utalentowana, i że ten kapitał powinna była umieścić jak najlepiej.
Pochlebiały jej hołdy — ale serce trzymała dobrze zamknięte...
Siostra codzień mówiła: „Tylko ty mi się głupia nie zakochaj... ani myśl... ja ci to z głowy wybiję!“
Tosia też nie miała tego w planie, i ona chciała się wydać za mąż — to było zadanie główne — a potem? no — potem... możnaż wiedzieć co się stanie...
Kto wie, czy widząc tak przysiadującego się do siebie pana Leona, nie pomyślała: — A nużby się on ożenił?
Może toż samo przyszło do głowy i Idzie — bo tolerowała w swej obecności rozmowy ciche, śmiechy i niewinne zabawy, pewna będąc, że siostra ma rozum.
Leon go niewiele miał. Z płochością zwykłą — dawał się dziewczęciu bałamucić, gdy mu się zdawało może, iż dzieje się przeciwnie.
Z dnia na dzień igraszka ta stawała się coraz bardziej nałogiem, przyzwyczajeniem. Leon przychodził co wieczór, a Ida go przyjmowała więcej dla siostry, niż dla siebie... Przymówiono się dziwnie zręcznie do prezentów.
— Jak ma Tosia robić postępy na fortepianie, kiedy to ostatnie klepadło. Jabym kupiła jej, ale słowo daję, chyba wyhandluję prezesa na kogo innego, bo z nim ledwie na życie staje... I to jeszcze jakie... Palce sobie psuje na tym starym wyboju i — tyle...
Leon wygrawszy znowu, kupił przepyszny fortepian. Radość była niezmierna, uszczęśliwienie nadzwyczajne; Tosia mu podała rączkę, ścisnęła go za rękę... promieniała... Lecz wieczorem Ida się do niego przysiadła, gdy siostry nie było.
— Słuchaj — jeżeli myślisz, że z Tosią ci się tak prezentami uda... to, jak Boga kocham, mylisz się. Ja na wszystko najświętsze przysięgam, że muszę ją wydać za mąż jak należy, za uczciwego człowieka — to nic nie pomoże.
Leon się uśmiechał.
— Ale — dajże ty mi pokój! rzekł. — Czyż nie wolno zrobić prezentu? Ja do wydania za mąż nie przeszkadzam.
Ida przysunęła się bliżej.
— Albobyś to sam z taką poczciwą, edukowaną, dobrą, miłą, kochaną dziewczyną nie mógł się ożenić? Przecie nasza babka była szlachcianką, ojciec woźnym... a że tam papiery poprzepadały i wpisali nas w mieszczany... takiej żony poczciwej jak ona na świecie szukać...
Leon się wzdrygnął z początku, minę zrobił, lecz wnet się uspokoił i słuchał spokojnie. W pierwszej chwili wydawało mu się to poczwarnem... nazajutrz tylko śmiesznem, w kilka dni dziwnem nieco — a potem już nie myślał, jakby się to mogło zdawać. Tosia, której zaloty pochlebiały, była bardzo miła, spoufaliła się z nim, nie lękała, lecz i z porady siostry, i własnym instynktem, trzymała go z daleka...
Co najwięcej dawała się czasem wziąć za ładną, choć nieco dużawą rączkę białą i wycacaną — a trochę potrzymać — ale niedługo.
Ida wchodziła zawsze w porę, a bardziej nie ustępowała prawie z pokoju... I szło to tak sobie pomalutku do niewiadomego końca, o którym Leon nie myślał.
Grywał we dnie i wieczorem, obiadował wyśmienicie — godziny wolne przesiadywał u Tosi — było mu znowu dobrze... nie pragnął więcej.
Czasem się przypomniały Rakowce, ale coraz gęstszą mgłą przysłonione. Tam oczekiwano na niego daremnie i z coraz większym niepokojem. Niewytłómaczoną było rzeczą dla czego siedział tak długo...
Moryś nie pisał, spodziewając się powrotu codzień, w czem go utwierdzało to, że listu też nie odbierał — na ostatek... nie mógł już wytrzymać, i Leon wśród zgnuśnienia tego i letargu otrzymał pismo, które go nieco rozbudziło.
Maurycy dowiadywał się w niem, czy Leon chory nie był, nie przypuszczał bowiem innej zwłoki przyczyny. Donosił, że kapitanowa i miss Lucy ciągle się o powrót jego dowiadują... że podkomorzy nudzi się bez niego. Nakoniec prosił i przynaglał, aby przyjeżdżał do Rakowiec, gdzie nań niecierpliwie oczekują.
Więcej niż miesiąc, dwa prawie upływały od wyjazdu... Siedząc nad tym listem, Leon zadumał się głęboko. Miss Lucy... miała być jego nauczycielką... Tak śliczna była ze swym dziewiczym spokojem, z tem męztwem amazonki, z tą prostotą swą niemal dziecięcą, a nauką jakby professorską! Tak miło słuchać jej było i napawać się każdem słowem!... Ale — u Tosi pan Leon był znowu tak swobodny, tak wyższy nad nią, tak poufały! Tak było wygodnie patrzeć na ładne dziewczątko, które się ani zarumieniło łacno, ani zdziwiło trochę śmiałemu wyrażeniu... do którego zbliżyć się mógł jak sam chciał... pod okiem siostry; a — w najgorszym razie, za daleko się posunąwszy, mógł dostać klapsa i być odepchnięty — co nie odbierało nadziei na jutro...
List Maurycego złożył Leon na biurku, nie odpisując nań zaraz, niepewien co pocznie, biorąc do namysłu odpowiedź.
— Nie ma nic pilnego — rzekł.
A Tosia właśnie jakoś w tych dniach była bardzo łaskawa, i — zdawało się, że radaby, mimo wiedzy siostry, pozwolić się więcej nieco zbliżyć do siebie. Szepnęła, kiedy Idy w domu nie będzie... a przy niej znajdowała się inaczej z nim, bez niej zbliżać się dawała poufalej. Leon w tem nie domyślał się spisku — a czynności swych nigdy nie nawykł był obrachowywać naprzód — posuwał się w całem życiu na oślep.
— Nie ma z tym powrotem nic pilnego... powtarzał.
Tosia mu nazajutrz dała schadzkę w godzinie, gdy siostry nie było... Leon pobiegł za nią. Zaczęło się od żartów, ale doprowadzono go do tego, że się z wielką oświadczył miłością, Tosia przyznała mu się, że go kocha... ale że choćby z tej okrutnej miłości umrzeć miała — to musi sobie ją z serca wydrzeć — bo — bo...
Ostatecznie wypadało — chyba się ożenić. Leon o tem jeszcze nie myślał — ale kochano się tymczasem ot tak, bez nadziei żadnej.
Tymczasem jednego dnia, wśród tego rozkwitającego romansu, Ida spotkała przybywającego Leona w pierwszym pokoju z twarzą gniewnej Junony...
— Już niech sobie będzie co chce — zawołała — a tego dosyć! Zbałamucił mi pan dziewczynę niewinną, że za łzami świata nie widzi, tak się rozkochała... A co z tego? Tyle mam korzyści, żem głupia o niczem nie myśląc, drzwi panu otwierała... Jeszcze słyszę do tego przyszło, że pan tu bezemnie bywał sekretnie.
Tu Ida z gniewu wpadła w płacz....
— Proszę pana — więcej się tu nie pokazywać — ja Tosi nie wypuszczę na krok... żeby ją nieszczęśliwą czynić. Dziecko aż zmizerniało i wychudło z tego przywiązania nadaremnego... Niech pan więcej u nas nie bywa... Słowo daję, nie przyjmę.
Leonowi słowa nie dano powiedzieć; nadąsany wyszedł — chciał nawet tego dnia choćby nazad się do Rakowiec wybierać — ale się wstrzymał. Nazajutrz okrutna go ogarnęła tęsknota do Tosi. Przeszedł parę razy pod oknami. Zdawało mu się, że ją zobaczył nawet, i że mu chustką znak dała jakiś... Nie śmiał się pokazywać u Idy...
Ta pewna była przecież, że po kilku dniach powróci. Tak się stało... Leon zażądał się widzieć ze starszą siostrą. Przyjęła go w bawialnym pokoju; była sama.
— Ale, proszęż pana — kiedy raz mówiłam, ażeby pan nie bywał...
— No cóż znowu? Nie wolno mi tu posiedzieć i pomówić z wami?
— A nie — bo pan nadużył mojego zaufania... Tosia do tej pory do siebie przyjść nie może, biedna dziewczyna, bez doświadczenia... Z młodem takiem sercem bez litości się obchodzić, to trzeba mieć sumienie, jak mamę kocham, — a pan chyba sumienia nie masz...
— Ale cóż się stało? co się stało tak złego? spytał Leon.
— Tak! jeszczeby się miało stać co gorszego! A to nie dosyć, że ona ze smutku nieszczęśliwa więdnieje?... Głupia! Toć powinna była od razu wiedzieć, bom jej to nie sto razy powtarzała, że tacy panowie bałamucą, ale się nie żenią. Co im biedna dziewczynina! Okrutnicy!
— Daj no pokój — rzekł z wolna Leon — sama nie wiesz co pleciesz. Ludzie się różnie żenią, ale wprzódy przecie poznać muszę...
Ida spojrzała mu w oczy przelotnie, odwróciła się i podparła na ręku.
— Dosyć już tego bałamuctwa!
W tej chwili, jakby nie wiedząc o przybyciu Leona, weszła w negliżu, ale jeszcze piękniejsza z rozpuszczonemi włosami Tosia, i wnet się z krzykiem cofnęła.
Leon chciał do niej podbiedz — rozkrzyżowanemi rękami go wstrzymała Ida.
— Chyba po moim trupie! nie puszczę — krzyknęła... Ani mówić, ani widzieć nie dam! Dosyć tego już... Wynoś się pan...
Wołała głośno, potem się uspokoiła, siedli mówić ciszej, i pan Leon pozostał, a w godzinę potem i Tosia wyszła do niego...
Co tam zaszło — nie wiadomo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.