Yankes na dworze króla Artura/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Yankes na dworze króla Artura
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Artystyczna, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Connecticut Yankee in King Arthur’s Court
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI. POST-SCRIPTUM KLARENSA

A więc ja, Klarens, muszę dokończyć za niego. Zaproponował mi, byśmy poszli odnaleźć rannych i okazać im pomoc. Protestowałem usilnie, twierdząc, że jest ich tak wielu, że nie będziemy w stanie okazać pomocy, skądinąd zaś należy mieć się przed nimi na baczności. Ale Patron, skoro już raz postanowił, nie dał się przekonać. Wyłączyliśmy prąd ze wszystkich linij, wzięliśmy ze sobą strażników i poczęliśmy zwiedzać pole walki. Pierwszy ranny, którego jęk usłyszeliśmy, siedział, opierając się plecami o zabitego. Patron pochylił się nad nim i przemówił, tamten zaś, poznawszy go, dobył sztyletu i uderzył. Był to rycerz, sir Meligrauks, gdyż poznałem go po zdjęciu zeń hełmu. No, ten już więcej nie wzywał pomocy!
Odnieśliśmy Patrona do pieczary i opiekowaliśmy się nim, zanim jego rana, zresztą niegroźna, nie zagoiła się. Dopomagał nam Merlin, aczkolwiek, ma się rozumieć, o tem nie wiedzieliśmy. Przebrał się za kobietę i wyglądał na poczciwą wieśniaczkę. Dzięki gładko golonej, smagłej twarzy nie budził podejrzeń, gdy zjawił się, jako kobieta, proponując ugotowanie obiadu. Twierdziła, że wszyscy mężczyźni zaciągnęli się do nowo formującego się wojska, a ona sama nie ma co jeść. Patron w tym czasie już przyszedł do siebie i był zajęty wykańczaniem swego dzieła. Byliśmy radzi, że ta kobieta weźmie na siebie część pracy domowej: wpadliśmy w potrzask, któryśmy sami na siebie zastawili, pozostając na miejscu, narażaliśmy się na niebezpieczeństwo zarazy, mogącej powstać z powodu rozkładających się trupów, wychodząc zaś stąd, mogliśmy wpaść w ręce wrogów. Zwyciężyliśmy — i byliśmy zwyciężeni jednocześnie. Patron zdawał sobie z tego sprawę, jak i my wszyscy.
Gdybyśmy poszli do tych nowo formujących się wojsk, może udałoby się nam nawiązać z niemi przyjazny kontakt. Ale Patron nie mógł chodzić, ja również nie byłem w stanie, gdyż pierwszy zapadłem na zdrowiu z powodu strasznego smrodu rozkładających się ciał. Zachorowywali stopniowo inni. Jutro... przyszło wreszcie to „jutro“, a z niem nasz kres.
Około północy obudziłem się i zobaczyłem, że wiedźma czyni rękami jakieś dziwne passy nad obliczem Patrona. Nie zrozumiałem, co to ma oznaczać. Wszyscy prócz warty przy dynamo spali. Kobieta zaprzestała swych dziwacznych ruchów i na palcach posunęła się ku drzwiom. Krzyknąłem:
— Stać! Coś tam robiła?
Zatrzymała się i rzekła ze złośliwym śmiechem:
— Zwyciężyliście i jesteście zwyciężeni! Tamci wszyscy zginęli, lecz i wy zginiecie wszyscy. Umrzecie tu prócz niego. On śpi i będzie spał przez 13 wieków. Jestem Merlin!
Atak złośliwego, szaleńczego chichotu wstrząsnął nim tak, iż kołysząc się jak pijany, złapał za jeden z drutów, by nie upaść. Jego usta pozostały otwarte, jakby wciąż jeszcze śmiał się. Sądzę, że ten skamieniały śmiech pozostanie na jego twarzy, zanim ciało nie rozsypie się w proch.
Patron wciąż nie poruszał się, leżał jak kamień. Jeżeli dziś się nie obudzi, będziemy już wiedzieli, co oznacza ten sen. Jego ciało odnieśliśmy w najdalszy kąt pieczary, gdzie nikt go nie znajdzie i nie pohańbi.
Co się zaś tyczy reszty, tośmy postanowili, że ten, kto pozostanie przy życiu, zapisze wszystko, co się stanie i schowa rękopis wraz z ciałem Patrona, naszego dobrego wodza, jako jego własność za życia i po śmierci.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.