Xiądz Faust/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł Xiądz Faust
Podtytuł Powieść
Rozdział I. SZLAKIEM PRADZIADÓW.
Wydawca „Książka“
Data wyd. 1913
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III. DALSZY CIĄG MALEFICIÓW.

Tymczasem zaskrzypiały sanie na śniegu, uczuł Piotr, że mu ktoś głowę podnosi, i znów zdało się, że jedzie w cichym przestworzu, słuchając miłego skrzypienia studni, zwanej żórawiem — widział, niby na obrazie Malczewskiego, dziwną kobietę o szatach spłowiałych dawnych królewskich, która nabiera wody z cembrowiny i podaje mu.
On zaś, wygnaniec sybirski — jeszcze z konfederatów — idzie ku niej, w oczach ma łez pełno — —
coraz jaśniej, coraz większe świty —
aż łuna bije mu w oczy.
Wtym widzi potworne wężowe kręgi na wodzie — — studnia życia okazuje się zatrutą...
Rozwarł oczy:
widzi pochodnię, którą ktoś zapalił na dworze i która buchnęła w mrok nocy —
poczciwa twarz Litwina w czapie Giedyminowej nachyla się nad nim — i bardzo realnie do niego mówi... żandarm.
Nie zdziwił się, bo jakież mogą być mistyczne światy polskie bez tych sinych mundurów?
poznaje starego Iljicza —
nie, czy to nie za wiele podobieństwa na wizję?
Piotr przymyka oczy, starając się zmienić bieg widzeń, lecz oto dyszkant mówiącego Litwina naraz zamroził mu krew w żyłach:
miłosierny Samarytanin przywiódł go do karczmy na opatrzenie!!
Piotr zerwał się z siedzenia: sanie rządowe stały przed karczmą, zaś żandarmi, wdzierając się w gęstwinę za uchem, niby eksploratorzy Afryki w tajemno­‑dziewicze lasy Gabunu — zmienili fizjonomje sponurzałe na słoneczną radość tego oracza, który śpiewa u Kolcowa:
„Nu, taszczysia siwka!“
— Sława Bohu, nu, i stiepiennoj że wy czełowiek — pochlebiał stary Fjodor Iljicz — sami znajetie gosudarswiennoje naczało! — mówiąc to, pomagał mu ze sań chłopskich wyjść.
Piotr zeszedł z twarzą tak zlodowaciałą i straszną, że nareszcie nawet Litwin coś nie coś zrozumiał i, nie czekając podziękowań ani indagacji, machnął konie batem i zwiał w ciemność.
Wkroczyli do karczmy. Piotr uczuł chęć rozmiażdżenia głowy o węgieł pieca; ale stary wachmistrz ostrożnie, lecz silnie trzymał go pod rękę, gotów mu sekundować nawet w razie, gdyby czeluść ziemna rozwarła się i miała ich obu wciągnąć w swój nurt piekielny!...
Nie puściłby go nawet na rozkaz Aniołów, mówiących doń:
— Iljicz, stary raskolnik! nu i gdzie to widziane i gdzie to pisane, żeby apostoły Jezusa szablą dzwonili? nu i poszedłby ty przed świtem na łąki zielone — na łąki duchowne — między starców, wierygi noszących... —
Nie posłuchałby Iljicz!...
Trzeźwym aż do czertikow jest umysł Wielkorosjanina, nawet gdy zabrnie we wszelkie bizantyjskie nieprzełazy.
I oto usadził Piotra w pokoju gościnnym na burym perkalowym twardym meblu, mogącym służyć do łamania kości w czasach bardziej szczerych, lecz w dzisiejszej cywilizacji alegoryzującym ze strychu wyrzucony dworską kanapę.
Zaczął Iljicz po polsku opowiadać, idąc za biesem swych myśli:
— A to jechał ja z takim, jak wy, katorżnym przez Sibir.
Gienerała spotykamy, siedział na ganeczku, kurzył.
Kiwnął na więźnia, gadać z nim zaczął.
Gadali — gadali — a rozhowor zaciąga się.
— Wasze Priewoschoditielstwo, mówię, trzeba mi więźnia wieźć! —
Ach, ty Boże mój, jak zacznie gienerał rugatsia!... klął mnie, poniewierał... Nie obyło się bez takich synów — i piekłem wiecznym gorejącym mi groził... i żełtogłazym abzywał, co zwierch wątpienia najgorsze.
— Słuszaju — powtarzam tylko, ręce po szwam...
— A wiesz ty, mówi, że może to jaki święty, którego ty — nieucz, ćma ziemi żełtogłazaja, wieziesz —
— Słuszaju — mówię. Tylko Wasze Prewoschoditielstwo pozwoli mi swej familji dowiedzieć się — zapisać ją potrzeba w książeczkę, aby donieść po naczalstwu.
Dał mi swą familję i plunął.
I zapisałem także plunięcie to.
Jak potym zrobili z gienerałem, nie moje dzieło!...
Przemarzł więzień, czy tylko ze wzruszenia drżał, dość, że nie czekając jego życzeń, Iljicz huknął na żyda:
— Samowar! ili ja tiebia... żełtogłazaja nieucz!...
Niezłym, a nawet poniekąd dobrym człowiekiem był Iljicz, bo zauważywszy, że więzień z trudem stawiał nogę, próbował mu zdjąć walonki. Piotr uczuł piekielny ból, lecz aby go nie zdradzać — rzekł, łagodnie odpychając Iljicza:
— Nie, Fjodor Iljicz, nie...
Wnet głowę położył na stole wyć począł.
Wył, jak potępieńcy wyją, kiedy po dziesięciu milionach lat rozwarły się bramy na wszystkie Djonizyjskie dale, z górami, gdzie szybują orły, z łąkami, gdzie pędzą — ogon rozwiawszy na wiatr, karę i tarantowate centaury — —
Nagle z jaszczurczą chytrością bramy się zawarły. Została na wieki nuda formuły więziennej, tępość murów. Mrok — brama z ołowiu, na której można tępić bezsilne pazury furji...
Wył — daremno siląc się poskromić ten nieznany w sobie głos, ten głos, którego tak lękał się u innych w ciszy nocnej więzienia, głos, który znamionował zwykle pierwszy atak obłędu...
Piotr gryzł rękę pod przegubiem, aby się uspokoić. Iljicza, który chciał go powstrzymać, pchnął nagle tak, że mocny, wielki żandarm z pokładzistą brodą aż dechu nie mógł chwycić pod przeciwną ścianą.
Wył jeszcze, ale już chrapliwie, zębami gryźć zaciął stół i, nieokiełznany w rozpaczy, uderzeniem pięści złamał blat stołu — zaśmiał się dziko i, zerwawszy ze siebie rzemień od spodni, zaczął skręcać pętlę.
Wściekła natura tabunowca zbudziła się w nim, niewiadomo z jakiego pradziada dusza nieokiełznana.
Spoglądał błędnym wzrokiem Iljicz, nie śmiąc przystąpić — taka olbrzymia fala magnetyzmu biła od więźnia!
Ale on, owijając sznur na szyi, przypadkowo wziął w rękę medaljon z fotografją grobu dziada, matka mu włożyła w więzieniu ten medaljon szczerozłoty, za pieniądze oszczędzone nabyty...
I zrozumiał, że to jest złota łza matki, która nie lękała się syna stracić: lękała się — żeby syn nie okazał się mniej mężnym od innych.
W jednej chwili opamiętał się.
Wolności? i cóż — niema jej...
— Kto zwycięży — wolnym będzie, a kto umarł — wolnym już!... z dawnej piosenki Listopadowej przyśpiewywał i dodał jeszcze słowami naigrawającemi Kondora:
Petre, Petre, tu es Petra!...
— Dajcie samowar, Iljiczu! — zawołał już zupełnie opanowanym głosem — i nie mówmy więcej. —
Rozradował się Iljicz, wybiegł — lecz przed wybiegnięciem zbadał jeszcze, czy niema wyjścia innego z pokoju.
Źle obejrzał: rozchyliła się tapeta i z kąta, gdzie słychać było mamrotanie Talmudu, nieśmiało wysunęła się słuszna, średniej tuszy, o dość zacnej twarzy Żydówka — z peruką na głowie, w czepcu rudym ze wstążkami fijoletowemi.
Wejrzała z pokiwaniem głowy na Piotra, który siedział cicho, i tylko na zgiętej dłoni wybębniał palcami drugiej ręki — coś w rodzaju tańca karłów i duchów leśnych, które opadły Peer Gynta...
— Niech osoba szanowna nie boi sobie Newachowej! mnie tu w całe okolice, Bogu dziękować, nie boi się nikto. Pan jest student — a? i jeszcze nieżeniasty? — Dzieciów też nie ma? musi mieć dzieciów, bo tylko za dzieciów tak się krzycy...
Kto widział — zaczęła znowu — żeby takie drogie było ze siedym mostów... Dawniej, chwalić Boga, przejeżdżało się na promach i wbród... i źle nie było... niech Pan Bóg zachowa...
W karczmie zresztą można było wischnąć, można zjeść było wieczerzę.
Teraz tyż można!
Może wielmożny socjalista ma przi sobie taki psirząd do wibuchu? trzeba ostrożnie i, broń Boże, nie tu... mój mąż taki delikatny, wun stary je...
Może sznapsiku? ja mam takie Jamajkę, co to... (tu zniżyła głos)
przez Ejdkun śwarcowana...
Możeby dla kogo potrza jakie pismo doręczyć? tu jeden obiwatel miał też kłopot o syna... sam umarł ze zgryzotów, żona jego tez martwą zostanie!... —
Usłyszawszy kroki wachmistrza, wsunęła się znowu za coś niewiadomego, co było tak brudne, że aż podobne do czarnej tapety, i tak odarte, że robiło wrażenie firanki.
Wachmistrz wniósł nieszumiący jeszcze samowar.
Dla pośpiechu zaczął go rozdymać butem, który widać wziął od młodszego żandarma.
Kłęby popiołu, jak z wulkanu Krakatua, napełniły powietrze, płuca i nos, lecz na szczęście nie dostały się do zamkniętych oczu Piotra.
Zresztą, nic już go nie obchodziło...
Nieraz miał zwyczaj i w więzieniu wyobrażać, że świata niema — tylko wielki Atman, muszla złota wśród Nirwany — a przy każdym rozchyleniu jej konchy — mijają manwantary.
Pył opadł na ziemię, herbata zaparzona. Iljicz pokiwał głową, spróbował miękko zaalarmować Piotra, że „czaj styniet“ — lecz ten był nieczuły na wszystkie majaki, które sen zakłócają Atmanowi...
Iljicz zniknął. Trwało milczenie.
Wtym Piotr, ujrzawszy Newachową, wysuwającą się z kandelabrem, ale już przez drzwi —
niewiadomo czemu, parsknął śmiechem.
Może to blask jedynej szabasówki w miedzianym lichtarzu, przedstawiającym węża z dwunastu głowami, czyhającemi na Ewę...
Może uroczysta mina Newachowej, która przeszła, dygocąc, przez izbę, gdzie już wydmuchiwali gorący czaj na spodeczkach żandarmi —
może wreszcie roześmiał się tak, jak na pogrzebie czasem śmieje się neurastenik, wstrzyknąwszy sobie za dużo morfiny — dość, że radość Piotra okazała się teraz niezupełnie na miejscu, bo Newachowa miała twarz wprost tragiczną.
Lichtarz poza samowarem stawiąc, podała mu cukier i pęk obwarzanków; z za piersi wydobyła gabinetową fotografję.
— Trzy syny moje — i nie żyją już! —
W głosie jej taki brzmiał tragizm, że, zamiast żydówki w karczmie, była tu Niobe przed świątynią, płacząca syna, zrodzonego w uścisku z piorunowładnym... Newachowa zatrzęsła się. Wzrok jej skupił się w sobie.
— Wuni byli robotnicy na fabryce.
Jak przyszli te wolnościowe dni, to wzięli obuch rozstrzelić. Widziałam ich przez kraty do pożegnania: to mi oba pokazywali z płakaniem piersi czarne, krwawiaste i ręce bez paznogciów. I wszystkie państwo w mieście wzięli mnie do swe pokoje — aj — co to za bogactwa — same szafy z liustrami — i mnie sadzali na pierwszych miejsc i słuchali, jak to oni nie mieli paznogczi na ręcach... A takie bogate państwo — — A ten trzeci syn, wun był w Ameryce, pan musiał czytać? jego wsiscy wiedzieli.
Pisał romany i wystawiał na teater w Hicago.
Szukałam cukier i znalazłam go w komodzie.
Jak żywy! taki piękny! co? nie było takiego drugiego na cały świat!
Miał dom w Hicago i powóz miał. Tu jego żona — też jak maljowana — ona z ruskich żydów!...
Wejrzał Piotr jednym okiem na dystyngowaną lady obok niemiłego semity. Nadpis na fotografji wzruszył go jednak:
To my dear mother — Mojij Kochany Mami Synek, Mister Sam Nevacho. —
— Co un napisał, tego wisłuchać musieli: ma być wojna, biła wojna!
Wun napisał: w Kiszyniowie biją żydków, to zaraz prezydent przijechał do Europe na okręt.
Wun tu miał także z żoną przijechać i miał nam wymurować kamieniec na 6 piętrów — tu — właśnie, że tu! w Zakliszczykach...
Może podać obwarzanki? —
Wobec milczenia, oparła się o ścianę.
Samowar kipiał.
Piotr znalazł w tym dźwięku tyle rzewnej czułości, tyle pogodnego zrzędzenia, tyle zapału starców, dawnych wojowników — że mimowoli zajrzał pod samowar i ujrzał złote serce, przebłyskujące w dole przez otworki miedzi.
Wtym okropny żal za Matką własną odrętwił go. Widzi: patrzy w niego, oddzielona kratami podwójnemi, więźnie i ich rodziny przekrzyczeć się usiłują — ona milczy — i on milczał...
I tyle wypowiedzieli sobie tym strasznym milczeniem!
Ona uśmiecha się, prawie piękna — podała mu kwiaty, starając się, aby żandarm ich nie dotknął... tylko syn z jej rąk...
— Bezgranicznie droga Mamusiu — mówił do wizji: — czuję, że nie odpędzasz Ty swych czarnych myśli od mojej, jakoby okropnej doli.
Ja cierpię tylko wtedy, gdy Wy tam, najdrożsi, szczególniej biadacie... Może to przeczuwam?
W jeden prześliczny poranek, jak mówi się w powieści, ocknę się między Wami...
I cóż, że mnie wysyłają kędyś dalej?...
Przestrzeń się powiększy, ale to nic nie znaczy, bo duszą i sercem jam zawsze z Wami.
Przecież moja najdroższa Mateczka jest wierzącą i wyznaje, że Bóg jest najsprawiedliwszą istotą... I gdy wypadnie umrzeć, nawet zdaleka od Was, to i wtedy rozpaczać nie będziemy.
Strumieniu ty, rzeko polskich łez... kiedyż ty przepłyniesz piachy i niwy — kiedyż Wisłą wezbraną wpłyniesz do morza Wyrównanych krzywd — olbrzymią wieszczą falą runiesz na koralowe skały wysp Wniebowziętych — ?
W radości bezmiernej swobody kiedyż zapomnisz, że tak cierpiało twe serce, przeglądając się w miedzianym samowarze w żydowskiej karczmie?!...
— Pan nie pójdzie rano obejrzeć kościół? tu jest ksiądz uczony człowiek, ale ma trochę tu! — I uderzyła się w czoło.
— Wun zna całego ziemnego szaru... ale... jest trochę wyklęty przez swojego naczalnika, takiego biskupa, co to szedzi w Zimie. —
Za ścianą głos modlącego się talmudysty przygłuszył jej słowa.
— Mój mąż już trzeci miesiąc tak modli się za duszę syna... ja miałam sen, że syn miał jeden wielki grzech na sumieniu... że wun już nie chciał być polskim żydem, tylko się nazwał Mister Sam... —
Piotr podszedł do Newachowej, wziął ją za rękę i długo patrzył w jej biedne wypłakane oczy.
— Życzę, aby pani spotkała wszystkich swoich trzech synów — w niebie. Polska nie jest jeszcze żebraczką, żeby trzeba odwagi przyznać się do niej — ale tu na kresach, to coś warte! moja Matka jest też sama — a ból ludzki wszędzie jednaki...
Newachowa ocierała łzy...
— Niech pani poprosi męża, żeby przeczytał werset w Kabale o Bezalielu... który był budowniczym i chciał postawić świątynię na górze, aby zeszły się wszystkie narody. W księdze II tak zwanej Mojżesza jest też o nim.
— Wszystkie narody — rzekła Newachowa — ja to rozumiem. —
Wyszła, schyliwszy głowę i kiwając tak pojętnie, jakby Bezaliel był jej synem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.