Wyspa Itongo/Część pierwsza/W Bańkowej Woli

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Grabiński
Tytuł Wyspa Itongo
Tom
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1936
Druk Józef Zielony
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W BAŃKOWEJ WOLI.

Stał dom w czystem polu, u skrzyżowania zapomnianych dróg; jedna z nich gubiła się gdzieś w bezkresnej, wrzosem i mątwą pastewną poszytej równinie, druga, co tamtą skosem przekreślała, zwężała się opodal w ścieżynę i przepadała w chaszczach, które drapieżną osadą rozsiadły się po tamtej, zachodowi słońca bliższej stronie. Nikt tu lata całe nie zaglądał; najbliższe osiedle oddalone było o dziesięć mil.
Odludność miejsca potęgowała cisza: doskonała cisza zaklętego od wieków pustkowia. Nawet czarne zbory kruków i wron zlatujących tu jesienią i zimą na doroczne zmowiska odbywały się w głuchej, niezmąconej krakaniem ciszy. Czasem tylko wiosenną lub letnią porą przeszedł mimo zapędzony tu przez przypadek włóczęga lub zaskrzypiało koło zabłąkanego w obcej stronie wozu. Nikt się nie kwapił do Bańkowej Woli, tego skrawu pustej, jałowej okolicy z równie pustym, od wieków niezamieszkałym przez nikogo domem, co stał samotny, opuszczony przez Boga i ludzi pomiędzy ramionami niepotrzebnych dróg.
Dom ten i jego otoczenie miały złą, od niepamiętnych czasów ustaloną sławę. Bankowa Wola należała do tych nielicznych, rozprószonych po ziemi miejsc, na których zdaje się ciążyć klątwa boża czy znamię szatana.
Dom był niewielki, parterowy, kryty gontami. Czarny, jak smoła dach jego zachodzący na okna nad miarę wydłużonemi okapami łamał się barwami żałoby z trupiobiałemi, wyzierającemi z poza żywopłotu ścianami. Gdy zmierzch zacierał linje i kontury, domostwo wyglądało zdaleka jak wielka, śmiertelnie schorzała twarz wypatrująca świat osowiałemi oczyma. Czasem w godzinach wieczornych, chociaż w pustem wnętrzu nie było żywej duszy, dymiło z komina; gęste, bure kłęby wysiąkały z otworu szczytowego i staczały się leniwemi runami z dachu w ogród. Jesienną porą wiatr hulał po otwartych naprzestrzał izbach, zawodził w wąskiej, wydłużonej sieni i trzaskał z pasją drzwiami. W jasne, miesięczne noce dochodziło z wnętrza kwilenie niemowlęcia lub przeciągły, rozdzierający serce krzyk kobiety. W długie, zimowe wieczory przesuwały się poza szybami okien jakieś mgliste, rozwiane w zarysach postacie, wyłaniały się z głębi, przystawały na progu lub korowodem widm tułały się po pustym ogrodzie wśród chochołów drzew.
Kiedyindziej pod jednem z okien słychać było wytężoną pracę: ktoś kopał zajadle ziemię i wyrzucał ją rydlem z głębokiego dołu. Nieraz mełły noc całą żarna w opustoszałej, pozbawionej wszelkich sprzętów gospodarskich kuchni.
Ogród rozciągający się dookoła domu był dziki i zapuszczony. Pogarbione od starości jabłonie i śliwy nie pielęgnowane od lat przez nikogo wypłonniały do szczętu lub rodziły owoce cierpkie, nie do użytku. Poznikały do niepoznaki ścieżki zarośnięte na głucho pokrzywą, piołunem i chwastem; w cieniu drzew rozpleniły się jadowita dziędzierzawa, djabelski lulek i szalej, pasożytowały niesamowity pokrzyk, tojad, blekot i czartopłoch. — W upalne dnie lata unosiły się od tych zielsk wonie gryzące i zjadliwe, jakoby ostrzegając przechodnia przed odwiedzaniem przeklętej sadyby.
Gdy jesienny mrok zarzucał na ziemię płachty cieni i szedł przez pola krokami śniadego olbrzyma, drzemiąca przez dzień dusza ogrodu ożywała: odzywały się szepty, westchnienia, czyjeś prośby, zaklęcia, rozlegały się odgłosy ciężkich kroków, to znów szelest ostrożnego stąpania lub nagły, głuchy stęk upadającego ciała.
Niekiedy czar przenosił się poza obręb domu i ogrodu i opanowywał najbliższe ich otoczenie. Wtedy przeciągały o północy na rozstajnych drogach upiorne procesje. Na czele szedł jakiś człowiek na szczudłach, trzymając w ręce zamiast krzyża osmolony ożóg, za nim postać przypominająca księdza w ornacie z wizerunkiem szubienicy na plecach, a dalej rzesza widm z gromnicami odwróconemi wdół płomieniem.
Orszak pojawiał się nagle na krzyżownicy dróg, okrążał dom wśród żałobnych pieśni i antyfon i szczezał również nagle i niespodzianie w skrajnem polu po drugiej stronie. Gdy procesja mijała furtę wchodową od ogrodu, celebrujący podnosił ku domowi rękę i kreślił nad nim znak krzyża, lecz w kierunku odwróconym, zaczynając od dołu. Wtedy z wnętrza odpowiadała mu piekielna wrzawa zmieszanych głosów męskich i kobiecych, nad któremi górował szeroki, urągliwy rehocący śmiech. Po chwili wszystko milkło, światła gasły i dom zanurzał się znów w senną ciszę pustkowia...


W któryś dżdżysty, jesienny wieczór sprowadził do Bankowej Woli dziwny, traf dwoje ludzi. Wśród największej ulewy wszedł do sieni domu młody, w myśliwski strój odziany mężczyzna. Skwapliwie zatrzasnął za sobą drzwi, zrzucił ociekającą deszczem gumową kurtkę, odstawił strzelbę i przyciskając palcem guzik elektrycznej latarki, zaczął rozglądać się po otoczeniu.
— Opuszczona chałupa — mruknął, ogarniając spojrzeniem cztery izby, których wnętrza poprzez otwarte naoścież drzwi świeciły bezwzględną pustką. — Jak wymiótł! Ani żywej duszy. A co za wściekły przeciąg! Mało głowy nie urwie.
I starannie pozamykał okna.
— A może tu ktoś umarł na zakaźną chorobę? — zrodziło się podejrzliwe przypuszczenie. — W takim razie wpadłem z deszczu pod rynnę... Ha, trudno — niema wyboru, dobry i taki nocleg.
Obszedł po kolei puste izby.
Co za dojmujący chłód!
Zatrząsł się od zimna.
— Choć psy gonić. Jak tu spać w tej psiarni i na czem? Ani kloca pod głowę. A co będzie, gdy latarka odmówi posłuszeństwa?
Perspektywa spędzenia nocy w ciemnościach przy kilku stopniach powyżej zera nie uśmiechała mu się wcale. Widok pieca w jednej z izb ze szczątkami zwęglonego polana wywołał ponętny miraż płonącego rzeźko ogniska.
— Trzeba stanowczo zdobyć opał.
Odtworzył w pamięci powykręcane kontury drzew majaczące w jesiennym zmierzchu dookoła domu. Ubrał z powrotem kurtkę i rozświecając sobie drogę latarka, wyszedł tylnymi drzwiami w ogród. Nie zawiódł się: po chwili wracał już z pękiem chróstu i suchych gałęzi; zrzucił zdobycz w kąt pod drzwiami i powtórzył wyprawę kilkakrotnie. Wkrótce piętrzył się w sieni pokaźny stos paliwa.
— A teraz zapalimy w „sypialni“.
Wyjął z kieszeni gazetę, rozpostarł na ruszcie pieca, narzucił chróstu i podpalił zapalniczką. Buchnął płomień i zahuczało w kominie. Myśliwy zgasił latarkę i przeniósł cały zapas suszu do izby. Niebawem odczuł błogie skutki ciepła. Zrzucił kurtkę, podsunął ją sobie pod głowę i jak długi wyciągnął się na podłodze obok pieca. W czerwonem świetle paleniska wystąpiły ostro jego męskie, energiczne rysy ożywione parą siwych, sokolich oczu. Podłożył ręce pod głowę, wlepił spojrzenie w powałę, i odpoczywał.
Było mu dobrze. Zmordowany całodzienną włóczęgą po lasach, napół skostniały od jesiennego chłodu umiał ocenić błogosławiony wpływ ognia i zamkniętej, chroniącej przed deszczem i zimnem przestrzeni. Twarde, pyłem lat okryte deski podłogi wydały się miękką pościelą, a brudna, pusta izba najwygodniejszą w świecie sypialną. Na dworze zawodził luto październikowy wiatr, na szybach łzawiły paciorki dżdżu, w starym, wapnem na biało powleczonym piecu buzował wesoły ogień i wywabiał na ścianach kosmate cienie a w kącie ćwierkał samotny świerszcz... Dobrze było.....
W sieni odezwały się niepewne, skradające się kroki. Podniósł się i zaczął nasłuchiwać. Ktoś zapukał do drzwi nieśmiało.
— Proszę wejść — zachęcił „gospodarz“.
Drzwi odchyliły się i w progu stanęła młoda, niezwykłej urody kobieta. Z sobolowej jej świtki i kołpaczka spływała strugami woda.
Mężczyzna zerwał się z podłogi i gestem zaprosił do wnętrza. Na twarzy pięknej pani odbiło się wahanie. Spojrzała mu badawczo w oczy. On uśmiechnął się.
— Ryszard Krzepniewski, ziemianin z Radłowa do usług — przedstawił się. Cóż począć, szanowna pani! Jest się czasem zdanym na łaslkę i niełaskę szczególnego zbiegu okoliczności. Zresztą pochlebiam sobie, trafiła pani na gentlemana i jeżeli nie ma pani na razie innego schroniska, gotów jestem podzielić się z nią tym lokalem.
Odpowiedziało mu wdzięczne, zabarwione mimowolną zalotnością spojrzenie słodkich, czarnych oczu.
— Dziękuję panu za ułatwienie mi sytuacji. Rzeczywiście położenie chwilowo bez wyjścia. Skorzystam z pańskiej gościnności, dopóki nie ustanie ta okropna ulewa.
— Radziłbym zdjąć świtkę; jest gruntownie przemoczona. Pozwoli pani, że jej w tem pomogę.
Milcząco usłuchała rady i oddała mu narzutkę do rozwieszenia przy piecu. W blaskach płomieni rzucanych przez ognisko wystąpiła plastyka jej bujnej krasy; był rasową brunetką o kuszącej linji bioder i biustu. Pełna dyskretnej elegancji suknia, uwydatniała harmonijność i bogactwo jej kształtów.
Rozejrzała się po izbie zdumiona.
— Pan tu mieszka?
Roześmiał się, ukazując rząd zdrowych, trochę drapieżnych zębów.
Co za kapitalne przypuszczenie! Ja w tej norze? Nic podobnego. Jestem w tej gospodzie podobnie przypadkowym gościem jak pani. Schroniłem się do tego odludnego domu przed deszczem. Padłem ofiarą myśliwskiej namiętności. Zaproszony na polowanie w okolice zupełnie mi obce, odłączyłem się nieopatrznie w pościgu za zranionym przezemnie dzikiem od reszty towarzystwa i zabłądziłem bez wyjścia w dzikiej kniei. Po całodziennej tułaczce, już o zmroku wydostałem się na jakieś pustkowie, na którego krańcach majaczyła ta samotna zagroda. Rad, nierad, zziębnięty i przemoczony postanowiłem tu przenocować. — Dom zdaje się bezpański i prawdopodobnie stoi pustką już od dawna. Jedyna przystań dla zbłąkanych.
Kobieta patrzyła zamyślona w rozjarzoną czeluść pieca.
— Szczególny zbieg okoliczności — mówiła zapatrzona w ogień — kazał nam obojgu zawinąć do tej samej odludnej przystani. Bo i ja również zabłądziłam w okolicę zupełnie mi nieznaną. Brzmi to trochę fantastycznie, lecz jest szczerą prawdą. Dziś rano przyjechałam w te strony z miejscowości bardzo odległej i wysiadłam z pociągu na przystanku oddalonym stąd zapewne kilka lub nawet kilkanaście mil. Koło budynku stacyjnego oczekiwała mię już bryczka. Wsiadłam nie przeczuwając nic złego.W drodze, gdzieś na dziesiątym kilometrze, w głębi lasu nagle konie spłoszone z niewiadomej przyczyny zaczęły ponosić. Woźnica, zdaje się pijany, nie umiał opanować sytuacji i zwalił się w rów. Pojazd w szalonym pędzie potoczył się dalej w zaułki leśne. Byłam bezsilna i na pół przytomna dałam się ponosić rozhukanym koniom. Po kilkugodzinnej, warjackiej galopadzie wśród komyszy boru oszalałe ze strachu zwierzęta porwawszy szory i popręgi, popędziły naoślep w głąb lasu, pozostawiając mnie omdlałą na dnie pudła wozowego. Gdy odzyskałam przytomność, słońce już chyliło się ku zachodowi. Byłam sama w sercu puszczy. Przerażona wyskoczyłam z napół rozwalonej bryczki i zaczęłam biec na chybi trafi w kierunku zachodzącego słońca. Tymczasem ściemniło się i zaczął padać ulewny deszcz. Goniąc resztkami sił, wypadłam z boru na jakąś pustą, zarosłą wrzosem równinę i już w mroku dotarłam do tego domu. — Blask ognia bijący z okien wskazywał mi zdaleka drogę. Nie miałam innego wyjścia i zakołatałam do tych drzwi.
— Jak w bajce — rzekł Krzepniewski, gdy zmęczona opowiadaniem zamilkła i wpatrywała się w ogień.
— Pozwoli pan — podjęła po chwili, nie patrząc mu w oczy — że zachowam swe incognito. Niech panu wystarczy informacja, że jestem zamężną i że mi na imię Wanda.
— Potrafię uszanować wolę pani.
— Dziękuję.
— Ale, ale! Byłbym kompletnie zapomniał, żeśmy dotychczas nie jedli kolacji. A jestem już porządnie głodny. Pozwoli pani, że ją przyjmę u siebie. Czem chata bogata, tem rada.
Uśmiechnęła się.
— Odkrył pan tu gdzie spiżarnię? Cudza własność — rzecz święta.
— Proszę być o to spokojną. Jak mędrzec starożytny, wszystko swoje ze sobą noszę. Mam jeszcze zapasy w mojej myśliwskiej tajstrze. Podzielimy się niemi, jak przystało na towarzyszy niedoli. Mam też trochę wina w manierce.
— Jak widzę, wyekwipował się pan należycie przed wyprawą.
— A tak, wzięło się coś niecoś na wszelki wypadek.
I zaczął rozkładać na oknie wiktuały.
— Najfatalniejsza rzecz, że nie mamy stołu ani krzeseł.
— Zdaje mi się, zauważyłem w sieni coś w rodzaju pieńka do rąbania polan.
— Tak? To doskonale! Zaraz go tu przytoczymy.
Wybiegł do sieni i przy odblasku ognia wsączającego się skąpą wiązanką promieni przez otwarte drzwi zaczął szukać w półmroku.
— Jest! — zawołał tryumfalnie i wniósł do izby barczysty klocek dębowy. — Krzesłoby było. Może pani usiądzie?
— A pan?
— Mnie pozwoli pani rozłożyć się obozem u jej stóp.
Przyniósł prowianty z okna i wyciągnął się na podłodze, opierając ramieniem o pień.
— Proszę zająć się łaskawie podziałem środków żywności; tylko sprawiedliwie, bardzo proszę — dodał, spostrzegłszy, że co lepsze kąski przeznacza dla niego. — Mamy jeszcze w odwodzie puszkę sardynek. Zaraz otworzę.
Przy pomocy klucza odwinął blaszaną przykrywkę.
— Trzeba to zapić winem.
Podał jej pękatą, skórą obszytą manierkę z kubkiem wkręconym na szyjce.
— Tokaj? — zapytała, nalewając ostrożnie.
— Tak.
— Wyborny! Odrazu czuje się dobrą, starą markę.
— I dlatego wypiła pani tylko do połowy?
— Połowę zostawiłam dla pana. Może się pan mnie brzydzi?
Popatrzyła mu filuternie w oczy.
Wychylił duszkiem resztę.
— Będę znał myśli pani — przekomarzał się, patrząc w jej urodziwą twarz. — Tak przynajmniej mówią, gdy się pije z jednego kieliszka.
Oddała mu spojrzenie.
— A bardzo pan ich ciekaw?
Chciał coś odpowiedzieć, gdy wstrzymała go gestem ręki.
— Pst! Czy nic pan nie słyszał tam, w sieni?
Powstał niechętnie i zaczął nadsłuchiwać.
— Zdawało się pani — uspokoił ją po kilku sekundach. — To wiatr wałęsa się dookoła domu.
— Trzeba zaryglować na wszelki wypadek drzwi w sieniach.
Włożył do ognia kawałek odłamanej gałęzi, zapalił i przyświecając nią sobie, wyszedł w kurytarz. Przy drzwiach nie było zasuwek, tylko zwykłe, mocno już nadgryzione przez rdzę zakrętki. Umocnił je we wlotach i zakręcił. Potem wrócił do izby.
— Proszę być spokojną. Ani żywej duszy. Drzwi zakręciłem.
Pani Wanda dorzuciła do ognia chróstu.
— Ciekawa jestem, która też godzina. Musi być już późno, bo czuję ogromną senność.
— Dwunasta minęła. Rozścielę pani moją kurtkę na podłodze; za poduszkę musi wystarczyć pani pęk gałęzi przykryty Jej świtką.
— A pan?
— Będę drzemał oparty o ten klocek i podtrzymywał ten znicz domowy.
— Ładna perspektywa!
— Cóż robić? Bywają gorsze sytuacje. Czyśmy nie młodzi?
Ogarnął ją oczyma adoracji. Rozmowę przerwał tym razem wyraźny odgłos kroków. Ktoś chodził po sieni. Pani Wanda odruchowo chwyciła rękę Krzepniewskiego.
— A teraz słyszał pan?
— Słyszałem. Ktoś widocznie przed nami wszedł do domu, ukrył się w jednej z izb po drugiej stronie i teraz łazi po sieni.
— Może to gospodarz tej rudery?
— W takim razie nie miałby powodu ukrywać się przed nami i śmiało wszedłby tutaj. Musimy to zaraz wyjaśnić. Pozwoli pani, że wyjdę do sieni — rzekł, łagodnie uwalniając rękę z jej kurczowego uścisku.
— Tylko proszę nie wychodzić poza obręb domu; nie chciałabym zostać samą w tej izbie. Boję się czegoś. O! Słyszy pan? Wciąż chodzi. Co za ciężki, wlokący się chód...
Rzeczywiście słychać było za drzwiami człapiące kroki kogoś jakby obutego w drewniane chodaki.
— Kto tu do licha? — krzyknął Krzepniewski, otwierając gwałtownie drzwi i wżerając się oczyma w mroczną przestrzeń sieni.
Kroki umilkły. Krzepniewski puścił snop światła z elektrycznej latarki wzdłuż kurytarza... Nie odkrył nikogo.
— Proszę wrócić tu do mnie — usłyszał za sobą szept pani Wandy. — Boję się...
— Muszę zbadać drugą stronę domu; może tam ukrył się nieproszony gość.
— Nie, nie! — sprzeciwiła się przerażona — nie mogę tu zostać sama ani na chwilę.
— Więc może odbędziemy tę rewję we dwójkę — zaproponował, nadając słowom ton żartobliwy. — Proszę nie być dzieckiem; taka duża, piękna pani.
— Owszem. Na to się zgadzam.
I wyszedłszy w sień, uchwyciła się mocno jego ramienia.
— Teraz mi raźniej.
Obrzucił drzwi wchodowe i tylne, od ogrodu stożkiem elektrycznego światła.
— Zakrętki na swojem miejscu — stwierdził. — Więc ptaszek jeszcze nie wyfrunął. Napewno znajdziemy go w jednej z izb nar przeciw.
— Ma pan broń przy sobie? Może być potrzebna.
Krzepniewski skierował spojrzenie na fuzję swoją w kącie sieni.
— Nabita?
— Oczywiście. Lecz wolę jej nie używać. Mam tu coś lepszego.
Wskazał na kolbę rewolweru, wychylającą mu się z olstra u lewego boku.
— Proszę mieć go na wszelki wypadek w pogotowiu.
— Jak pani uważa — zgodził się i wziął broń do ręki. — A teraz naprzód!
Otworzył drzwi wiodące do pierwszego pokoju po lewej i wszedł z ociągającą się kobietą.
— Kto tu? — zapytał ponownie.
Odpowiedział piekielny hałas w sąsiedniej izbie, światło latarki puszczone w obieg po ścianach i podłodze oświeciło puste wnętrze. Z wyciągniętym do strzału browningiem przeszedł Krzepniewski do drugiej izby. Lecz i tu nie zastał nikogo. Przez drzwi w głębi wydostali się z powrotem w sień. Drzwi z obu stron były zamknięte, jak przedtem, na zakrętki. Wtedy kobieta przytuliła się do mężczyzny drżąca i blada.
— Tu coś straszy: To jakiś przeklęty dom. Uciekajmy stąd!
Odezwał się przewlekły jęk jesiennego wichru i szum ulewy.
— Dokąd? W tę zawieruchę? Musimy przenocować tu do rana.
Milcząc, poddała się tej decyzji. Wrócili do „swojej“ izby. Krzepniewski dorzucił suchych gałęzi do ognia, który buchnął jasnym płomieniem i rozświecił znów zmroczone już wnętrze.
— Może pani trochę odpocznie.
Rozścielił na podłodze swą kurtkę.
— Jest pani znużona przejściami tego dziwnego dla nas obojga dnia.
— Spróbuję, chociaż wątpię, czy mi się uda zasnąć w tych warunkach.
Złożyła w dwoje swą świtkę, umieściła na pęku chróstu niby poduszkę i położyła się na jego kurtce twarzą ku ogniowi.
Proszę usiąść tu przy mnie — poprosiła. — Będę czuła się bezpieczniejsza i może prędzej zasnę.
Spełnił życzenie i przytoczywszy pień do posłania, usiadł, ujmując jej rękę w swe dłonie.
— Tak dobrze — powiedziała i przysłoniła oczy ociężałemi od senności powiekami. — Straszne ze mnie jeszcze dziecko i bojahuz, nieprawdaż?
— Jest pani słodką, prześliczną kobietą — odpowiedział, pieszcząc bezwładną jej rękę.
— Co? Komplementy? Proszę się nie zapominać — broniła się resztkami osłabionej przez zmęczenie i emocje woli. Cofnęła rękę i wsparłszy głowę na łokciu, spojrzała w stronę drzwi.
— Chciałem tylko panią uspokoić — usprawiedliwiał się. — Czy wolno mi zapalić papierosa?
— Ależ proszę bardzo.
Gdy wyciągnął papierośnicę i pocierał zapałkę, uczuł, jak chwyciła go nerwowo za ramię.
Niech pan spojrzy na drzwi, na klucz.
Krzepniewski popatrzył i zauważył, jak duży, tkwiący w zamku od strony wewnętrznej klucz powoli obrócił się od prawej ku lewej.
— Wiatr, przeciąg, czy co u licha? — mruknął i powstawszy, próbował przeszkodzić dalszemu obrotowi.
Lecz nie udało mu się. Jakaś moc silniejsza od niego przekręciła klucz o kąt pełny i z trzaskiem wrzuciła go w zamek.
— Jesteśmy uwięzieni — szepnęła Wanda. — Dlaczego nie uciekliśmy z tego przeklętego miejsca?
— Proszę się uspokoić. Przecież klucz tkwi w zamku po naszej stronie. Mogę drzwi w każdej chwili otworzyć.
I próbował wprowadzić w czyn to, co powiedział. Lecz wszelkie wysiłki okazały się bezskutecznemi. Klucz ani drgnął. Więc chwycił za klamkę i chciał otworzyć drzwi przemocą. Nie dały się.
— Głupio-śmieszna historja — rzekł zniechęcony i powrócił do p. Wandy. — W ostatecznym razie możemy wyjść przez okno. — Lecz co za sztubackie kawały!
— Nie mów pan tak, nie mów pan tak! — prosiła. — Poco prowokować?
W tej chwili drzwi powoli otworzyły się do połowy. Krzepniewski wściekły pchnął je naoścież i naoślep oddał w głąb sieni trzy strzały. W odpowiedzi usłyszał nad sobą, gdzieś w górze gruby, ordynarny śmiech i okrzyk Wandy. Rzucił się w drugi koniec sieni z latarką. Tu spostrzegł schody na piąterko. Bez namysłu zaczął się wspinać na górę, skąd dochodziły go wciąż salwy śmiechu. Gdy dotarł do końca i wyważył nogą drzwi od poddasza, wszystko nagle umilkło. Przy świetle latarki ujrzał mały, zasnuty pajęczą przędzą, zawalony szczątkami sprzętów, obręczami od beczek i wiórami heblowin pokoik. Nie było w nim nikogo. Klnąc i szarpiąc nerwowo wąsy, zeszedł pośpiesznie w dół i wrócił do izby. Tu spostrzegł, że Wanda zemdlała. Podważył jej nożem myśliwskim zęby, wlał w usta parę kropel wina. Westchnęła, otworzyła oczy i objąwszy go kurczowo ramionami za szyję, przytuliła się do niego z całej siły. Piersią jej zaczęło wstrząsać ciche łkanie, usta szukały ust jego stęsknione.
I tak na rubieży lęku przed nieznanem i pożądania, między krasnotą życia a omroczą „tamtego brzegu“ oddała mu się. Mgła szału przesłoniła im oczy i odgrodziła purpurową kotarą od złych dziwów domu. Udzielali się sobie w słodkiem zapamiętaniu, głusi i ślepi na wszystko, co się wokoło nich działo. Nasycali wzajemnie pragnienia ciał swych młodych i zdrowych, obojętni na otoczenie, na miejsce swych godów, na świat cały. Mężczyzna i kobieta! On i ona!
W naiwnej, dziecięcej niewiedzy spełniali wolę ciemnych przeznaczeń, które sprowadziły ich oboje do tej dziwnej izby na godzinę miłosnego aktu. W ekstazie upojenia nie widzieli widmowych twarzy, które nachylały się nad nimi z enigmatycznym uśmiechem masek i śledziły miłosną ich sprawę, nie słyszeli wkoło siebie tajemniczych głosów i szeptów. Spleceni w małżeńskim uścisku nie wiedzieli, że ziszczają tęsknoty „z tamtego brzegu“, że dzieło ich rozdrganych dreszczem rozkoszy ciał jest czemś, na co tu czekano od lat, może od wieków...


Tak poczęło się dziecię, nad którem od kolebki zaciążyły moce zaświatów.


Nad ranem, po nocy grozy i szału mężczyzna i kobieta, których połączyła na chwilę chimera losu, rozeszli się, każde w swoją drogę, by nie spotkać się nigdy już więcej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Grabiński.